Krzysztof Rawa z Rio de Janeiro
Dzień przed piątkową uroczystością otwarcia i fajerwerkami na Maracanie daleko było wszystkim do tańca, używania słońca i powszechnej radości na plażach. Zima w Rio na razie nie rozpieszcza, nad okolicznymi wzgórzami więcej mgieł i chmur niż błękitu, dziś ma się to zmienić, może to będzie dobra wróżba.
Liczyć na przychylność losu oraz wyrozumiałość gości to dla gospodarzy rzecz nieuchronna. Igrzyska wystartują w stylu znanym z Soczi – trochę na nieposprzątanym placu budowy, po części w prowizorce, której już nikt nie zdąży zmienić w pełne barw i świateł place i ulice.
Uroda wielu obiektów igrzysk nie zachwyca, kryzys finansowy widać na każdym kroku. Tam, gdzie miała być efektowna estakada, stoi zwykłe rusztowanie z prętów, na nim palety i przejście gotowe. Wszędzie widać kontenery, kable, przewrócone płoty, jakieś podręczne magazyny, rozgrzebane stanowiska pracy. Ludzi w kombinezonach i kaskach wciąż sporo, więc wrażenie, że to igrzyska na budowie, nie znika. W wielu miejscach układane są w pośpiechu prostokątne plastry schnącej trawy, która widoku nie poprawi, co najwyżej spowoduje wzruszenie ramion.
Hale stoją, czekają na sportowców, ale to, co kryje się pod ładnymi nazwami: Carioca Arena, Future Arena, Riocentro Pavilion, Rio Olympic Arena, to w większości proste tymczasowe konstrukcje z metalu, betonu i paździerzowych płyt, niekiedy, jeśli starczyło funduszy, zasłonięte jakąś lekką fasadą lub, jak w Olympic Aquatic Stadium – centrum pływackim, burą płachtą w faliste wzory.