Wojciech Bartelski o reprywatyzacji w Warszawie: Państwo jednak zawiodło

Fatalnym efektem kryzysu wokół reprywatyzacji w stolicy jest nasilenie się skrajnie lewicowej, demagogicznie antywłasnościowej retoryki – pisze polityk samorządowy PO.

Aktualizacja: 22.11.2016 05:56 Publikacja: 21.11.2016 18:35

Wojciech Bartelski

Wojciech Bartelski

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Nagłośnienie kryzysu reprywatyzacyjnego w warszawskim ratuszu skupia się na osobach uzyskujących milionowe odszkodowania oraz powiązanych z nimi urzędników. Ja chciałbym przedstawić ten problem z punktu widzenia dzielnic warszawskich, które nie miały żadnego wpływu na same decyzje, ale musiały stawiać czoła społecznym i finansowym skutkom reprywatyzacji.

Obecnie ostrze krytyki prasowej skierowane jest na przypadki dzikiej reprywatyzacji, w których zwrócono mienie osobom nieuprawnionym, bądź też na przypadki, w których zwrot mienia był z uwagi na nieprecyzyjne lub nieistniejące przepisy prawne wątpliwy. Natomiast nie możemy zapomnieć, że w tle tych bulwersujących spraw mieliły bezlitośnie młyny „normalnej" reprywatyzacji, a więc zwrotów nieruchomości rzeczywistym spadkobiercom. Miało to skutki znacznie poważniejsze niż głośne, ale incydentalne przypadki, o których rozpisuje się prasa.

Słabi komuniści

Mało kto pamięta o specyficznej konstrukcji dekretu Bieruta. Otóż zgodnie z jego zapisami wszystkie grunty przeszły na własność miasta, natomiast posadowione na nich budynki (jeżeli istniały) – nie. Właściciele obowiązani byli złożyć wniosek o nadanie prawa dzierżawy (użytkowania) wieczystej i dopiero w przypadku odmowy przyznania tego prawa budynek przechodził na własność publiczną. Sęk w tym, że dekret wydano w listopadzie 1945 roku, gdy władza komunistyczna była jeszcze słaba i zgodnie z literą dekretu do odmowy zwrotu nieruchomości uprawniały władze jedynie szczególne względy. Ale procedury trwały, a parę lat po wojnie komuniści nie musieli już liczyć się z nikim ani z niczym, szczególnie z porządkiem prawnym, więc zapisy dekretu Bieruta masowo i rażąco naruszano, odmawiając zwrotu budynków w przypadkach, których ten nie przewidywał.

Sęk w tym, że ogromna większość budynków objętych roszczeniami (naturalnie mam tu na myśli jedynie prawowitych właścicieli, nie przypadki wyłudzeń) stanowi własność publiczną tylko i wyłącznie na podstawie wyżej opisanych decyzji, wydanych z rażącym naruszeniem prawa. Art. 156 kodeksu postępowania administracyjnego stanowi natomiast, że decyzje wydane z rażącym naruszeniem prawa można unieważniać bezterminowo. Po roku 1990 zaś byli właściciele zaczęli się zgłaszać do Samorządowego Kolegium Odwoławczego, które hurtowo i bez głębszej refleksji te decyzje na podstawie ww. przepisu unieważniało. Decyzja SKO oznaczała usunięcie jedynego potwierdzenia publicznej własności budynku. Formalnie bowiem wniosek dekretowy pozostawał nierozpoznany i zgodnie z art. 5 dekretu do czasu jego rozpoznania budynek stanowił własność osób prywatnych.

Tymczasem postępowania dekretowe w Biurze Gospodarki Nieruchomościami toczyły się latami. Naturalnie budynek w tym czasie był w posiadaniu miasta, które wynajmowało lokale komunalne mieszkańcom oraz przedsiębiorcom, pobierając czynsz.

Burmistrz stał przed nierozwiązywalnym dylematem: mógł przekazać budynek spadkobiercom, ale jeżeli finalnie postępowanie zakończyłoby się odmową, ryzykował odpowiedzialność za nieuprawnione gospodarowanie mieniem. Przecież samo unieważnienie decyzji nacjonalizacyjnej nie daje żadnych podstaw prawnych do wnioskowania, kto jest prawowitym właścicielem nieruchomości, o tym rozstrzyga dopiero postępowanie zwrotowe. Poza tym przed wydaniem budynku trzeba odebrać kwotę poczynionych nakładów, a do tej sumy nigdy nie było zgody stron. Wreszcie: przecież grunt na razie jest miejski, wypada więc pobierać za jego użytkowanie czynsz dzierżawny. Ale na jakiej zasadzie i w jakiej wysokości? Dekret tego nie określa. Z kolei jeżeli dzielnica nie zwróciłaby budynku, narażała się na odszkodowanie za bezumowne użytkowanie cudzej rzeczy.

Ta sytuacja stanowiła z punktu widzenia dzielnicy główny problem, ponieważ z biegiem lat byli właściciele i handlarze roszczeń nauczyli się, że najlepiej nie robić nic – po prostu czekać. Gdy w końcu BGN wydało decyzję zwrotową, trzeba było przekazać im budynek, ale wówczas oni występowali do sądu o utracone korzyści na dziesięć lat wstecz, podnosząc fakt, że przecież sam budynek, pomimo braku decyzji zwrotowej, był formalnie ich. Korzyści zaś czerpało miasto.

Odprysk roszczeń byłych właścicieli

Zgodnie z doskonałym pojęciem ukutym przez prof. Ewę Łętowską, „ciąg technologiczny" żłobił stopniowo ścieżkę orzecznictwa, najprostszą w osądzaniu i wymagającą najmniej wysiłku: miasto posiadało budynek w złej wierze, należy więc zwrócić wszystkie pożytki, jakie można by pobrać przy rynkowym wykorzystaniu nieruchomości. A więc kilkakrotnie więcej niż pobrało miasto, realizując cele ustawowe, m.in. wynajmując mieszkania lokatorom komunalnym po stawkach niższych niż rynkowe. Dodam, że wyroki takie zapadały mimo aktywnego oporu prawników dzielnicy, m.in. w dwóch sprawach przeciwko bardzo znanej w urzędzie Śródmieścia (ale jeszcze nie w prasie) parze handlarzy roszczeń udało się obniżyć żądane kwoty o 3,1 mln zł. Zdarzało się wręcz, że uprawnione osoby zwlekały z odbiorem budynku, mimo wezwania ze strony miasta – po wydaniu decyzji zwrotowej. Jest to logiczne: wszak przyjemniej i prościej odbierać bez wysiłku pełne, rynkowe odszkodowanie z odsetkami, niż przejmować kamienicę z lokatorami i potrzebami remontowymi.

W czasie mojego urzędowania w latach 2006–2014 dzielnica Śródmieście wypłaciła 28,7 mln zł z racji prawomocnych wyroków sądowych związanych z odszkodowaniami za skutki dekretu Bieruta. Ale już w roku 2015 było to 21,1 mln. Czyli w ostatniej dekadzie jedna tylko dzielnica poniosła koszt 50 mln zł. W skali wszystkich dzielnic objętych dekretem po dodaniu spraw prowadzonych przez urząd miasta sumy te urosną wielokrotnie.

Znamienne było, że musieliśmy zwrócić nawet budynek wykorzystywany od lat 50. na siedzibę urzędu dzielnicy, choć logiczne byłoby przyjęcie, że jest to cel publiczny. Ale linia orzecznicza jest taka, że urząd może mieścić się także w prywatnej kamienicy i nieruchomość musi być zwrócona, na szczęście w tym przypadku prawowitej właścicielce. Ale, symbolicznie, trawnik po drugiej stronie urzędu trafił już w ręce znanego handlarza.

Warto dodać, że w roku 2015 Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że przepis o możliwości bezterminowego wzruszania decyzji dekretowych jest niezgodny z konstytucją, choć – paradoksalnie – był to odprysk roszczeń byłych właścicieli. W źródłowej sprawie bowiem zdarzył się niezwykle rzadki przypadek: w latach 40. przywrócono właścicielom – niezgodnie z dekretem, termin na składanie wniosku dekretowego, i tę decyzję SKO uchyliło, jak się okazuje – słusznie.

Niezbędne zmiany prawne wymagają, po pierwsze, usunięcia przepisu zezwalającego na bezterminowe unieważnianie decyzji wydanych z rażącym naruszeniem prawa, po drugie zaś – ustawowego ograniczenia wysokości odszkodowań za bezumowne użytkowanie nieruchomości budynkowych objętych działaniem dekretu Bieruta.

Fatalnym efektem obecnego kryzysu jest nasilenie się skrajnie lewicowej, demagogicznie antywłasnościowej retoryki. A przecież reprywatyzacja mogłaby mieć zgoła inne oblicze. Dość jest w Warszawie przypadków, gdy mienie zwrócono prawowitym właścicielom, lokatorzy nie doznali krzywdy, a budynki odzyskały swój blask.

Pamiętam, gdy słynną nieruchomość przy ul. Chmielnej odzyskali państwo Jabłkowscy, dzieci prawowitego właściciela ograbionego przez PRL. Kiedy zapytałem pana Jabłkowskiego, mam nadzieję, że wybaczy mi publikację tego wspomnienia, co stanie się z lokatorami w odzyskanej kamienicy i czy zamierza się ich pozbyć – spojrzał się na mnie ze zdumieniem i wyrzutem. Potomkowi zasłużonego kupieckiego rodu nie mieściło się w głowie, że mógłby ich źle traktować. Warto pamiętać, że reprywatyzacja ma i taką twarz.

Prokuratura odmówiła

Ale bywało też gorzej. Autor niniejszego tekstu wielokrotnie spotykał się z przypadkami rosnącej zuchwałości osób walczących o przejęcie mienia publicznego. Doszło do tego, że gdy wystosowałem do BGN pismo podnoszące argumenty za odmową zwrotu działki pod boiskiem szkolnym, otrzymałem arogancki list od właściciela roszczeń, w którym... żądała ona, bym nie mieszał się w sprawy zwrotu, jako że burmistrz dzielnicy nie jest stroną w postępowaniu reprywatyzacyjnym (sic!). Na szczęście argumenty dzielnicy okazały się skuteczne, bo zwrot powstrzymano.

Trzeba niestety napisać wprost: w walce z patologiami państwo zawiodło. To ja podpisałem zawiadomienie do prokuratury, gdy znany handlarz roszczeń nabył kamienicę w centrum za 50 zł, po czym zażądał kilku milionów odszkodowania za „utracone korzyści". Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa, a sąd odszkodowanie zasądził. Dopiero kasacja, ale już po moim odejściu z funkcji, przywróciła elementarną sprawiedliwość. Prokuratura nie zainteresowała się też poważnie zgłoszoną przeze mnie sprawą dotyczącą udziału w postępowaniu zwrotowym osoby nieżyjącej od 40 lat.

Dlatego należy z dużym zadowoleniem ocenić decyzję o powołaniu specjalnego zespołu prokuratorów do walki z oszustwami reprywatyzacyjnymi. Po pierwsze, jest szansa zbudowania zespołu ludzi obeznanych w subtelnych meandrach poruszania się po mętnej wodzie reprywatyzacji, wynikającej z braku dokładnych i adekwatnych przepisów. Po drugie, mobilizacja organów sprawiedliwości pozwoli na rzeczowe przyjrzenie się i osądzenie spraw dotychczas bagatelizowanych. Miejmy nadzieję, że wygra wariant wzmocnienia tego zespołu, a nie tworzenia jakichś trybunałów ludowych, które momentalnie zajazgoczą realne problemy. By odebrać handlarzom nieuczciwie przejęty majątek, w zupełności wystarczy zastosować przepisy cywilne o bezpodstawnym wzbogaceniu.

Najpilniejszym zadaniem jest teraz ograniczenie finansowych skutków niezamkniętych spraw reprywatyzacyjnych. Zwracam uwagę, że uchwalona już „mała" ustawa reprywatyzacyjna zezwala na odmowę zwrotu terenów publicznych (szkoły, parki), ale nie reguluje kwestii odszkodowań za to mienie. Trzeba też precyzyjnie określić katalog nieruchomości, które winny być bezwzględnie zwrócone w naturze. Dotyczy to głównie tzw. rugowanych, czyli osób, które zostały wywłaszczone z domów jednorodzinnych, w których same mieszkają.

Osobiście uważam, że niezbędnym rozwiązaniem jest ustalenie procentowej stawki rekompensat za nieruchomości niezwracane. Stawka ta winna być stosowna do możliwości finansów publicznych, a płatności rozłożone na wiele lat.

Autor jest politykiem samorządowym, w latach 2006–2014 był z ramienia Platformy Obywatelskiej burmistrzem dzielnicy Śródmieście m.st. Warszawy

Nagłośnienie kryzysu reprywatyzacyjnego w warszawskim ratuszu skupia się na osobach uzyskujących milionowe odszkodowania oraz powiązanych z nimi urzędników. Ja chciałbym przedstawić ten problem z punktu widzenia dzielnic warszawskich, które nie miały żadnego wpływu na same decyzje, ale musiały stawiać czoła społecznym i finansowym skutkom reprywatyzacji.

Obecnie ostrze krytyki prasowej skierowane jest na przypadki dzikiej reprywatyzacji, w których zwrócono mienie osobom nieuprawnionym, bądź też na przypadki, w których zwrot mienia był z uwagi na nieprecyzyjne lub nieistniejące przepisy prawne wątpliwy. Natomiast nie możemy zapomnieć, że w tle tych bulwersujących spraw mieliły bezlitośnie młyny „normalnej" reprywatyzacji, a więc zwrotów nieruchomości rzeczywistym spadkobiercom. Miało to skutki znacznie poważniejsze niż głośne, ale incydentalne przypadki, o których rozpisuje się prasa.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Kraj
Zagramy z Walią w koszulkach z nieprawidłowym godłem. Orła wzięto z Wikipedii
Kraj
Szef BBN: Rosyjska rakieta nie powinna być natychmiast strącona
Kraj
Afera zbożowa wciąż nierozliczona. Coraz więcej firm podejrzanych o handel "zbożem technicznym" z Ukrainy
Kraj
Kraków. Zniknęło niebezpieczne urządzenie. Agencja Atomistyki ostrzega
Kraj
Konferencja Tadeusz Czacki Model United Nations