Nagłośnienie kryzysu reprywatyzacyjnego w warszawskim ratuszu skupia się na osobach uzyskujących milionowe odszkodowania oraz powiązanych z nimi urzędników. Ja chciałbym przedstawić ten problem z punktu widzenia dzielnic warszawskich, które nie miały żadnego wpływu na same decyzje, ale musiały stawiać czoła społecznym i finansowym skutkom reprywatyzacji.
Obecnie ostrze krytyki prasowej skierowane jest na przypadki dzikiej reprywatyzacji, w których zwrócono mienie osobom nieuprawnionym, bądź też na przypadki, w których zwrot mienia był z uwagi na nieprecyzyjne lub nieistniejące przepisy prawne wątpliwy. Natomiast nie możemy zapomnieć, że w tle tych bulwersujących spraw mieliły bezlitośnie młyny „normalnej" reprywatyzacji, a więc zwrotów nieruchomości rzeczywistym spadkobiercom. Miało to skutki znacznie poważniejsze niż głośne, ale incydentalne przypadki, o których rozpisuje się prasa.
Słabi komuniści
Mało kto pamięta o specyficznej konstrukcji dekretu Bieruta. Otóż zgodnie z jego zapisami wszystkie grunty przeszły na własność miasta, natomiast posadowione na nich budynki (jeżeli istniały) – nie. Właściciele obowiązani byli złożyć wniosek o nadanie prawa dzierżawy (użytkowania) wieczystej i dopiero w przypadku odmowy przyznania tego prawa budynek przechodził na własność publiczną. Sęk w tym, że dekret wydano w listopadzie 1945 roku, gdy władza komunistyczna była jeszcze słaba i zgodnie z literą dekretu do odmowy zwrotu nieruchomości uprawniały władze jedynie szczególne względy. Ale procedury trwały, a parę lat po wojnie komuniści nie musieli już liczyć się z nikim ani z niczym, szczególnie z porządkiem prawnym, więc zapisy dekretu Bieruta masowo i rażąco naruszano, odmawiając zwrotu budynków w przypadkach, których ten nie przewidywał.
Sęk w tym, że ogromna większość budynków objętych roszczeniami (naturalnie mam tu na myśli jedynie prawowitych właścicieli, nie przypadki wyłudzeń) stanowi własność publiczną tylko i wyłącznie na podstawie wyżej opisanych decyzji, wydanych z rażącym naruszeniem prawa. Art. 156 kodeksu postępowania administracyjnego stanowi natomiast, że decyzje wydane z rażącym naruszeniem prawa można unieważniać bezterminowo. Po roku 1990 zaś byli właściciele zaczęli się zgłaszać do Samorządowego Kolegium Odwoławczego, które hurtowo i bez głębszej refleksji te decyzje na podstawie ww. przepisu unieważniało. Decyzja SKO oznaczała usunięcie jedynego potwierdzenia publicznej własności budynku. Formalnie bowiem wniosek dekretowy pozostawał nierozpoznany i zgodnie z art. 5 dekretu do czasu jego rozpoznania budynek stanowił własność osób prywatnych.
Tymczasem postępowania dekretowe w Biurze Gospodarki Nieruchomościami toczyły się latami. Naturalnie budynek w tym czasie był w posiadaniu miasta, które wynajmowało lokale komunalne mieszkańcom oraz przedsiębiorcom, pobierając czynsz.