Lekarze chcą większych nakładów na służbę zdrowia

Lekarze chcą zwiększenia nakładów na służbę zdrowia nie dlatego, że troszczą się wyłącznie o własną kieszeń, ale po to, by móc lepiej dbać o pacjentów – pisze doktor nauk medycznych.

Aktualizacja: 19.10.2017 22:29 Publikacja: 18.10.2017 19:30

Kadr z filmu "Botoks" w reżyserii Patryka Vegi.

Kadr z filmu "Botoks" w reżyserii Patryka Vegi.

Foto: Kino Świat

Sytuacja polskiej służby zdrowia staje się absurdalna. Udowadnia to nie tylko nowy film Patryka Vegi „Botoks", ale i rzeczywistość, w której funkcjonują zarówno pacjenci, jak i lekarze. Jako członek tej grupy zawodowej nie muszę iść na „Botoks". Po pierwsze, nie będę się samobiczował w kinie, podczas gdy moje koleżanki i koledzy prowadzą głodówkę. Widząc lekarza gbura, lekarza łapówkarza i lekarza szowinistę, w tymże kinie obserwujemy tylko stereotypy. Ale hasła reklamowe „Botoksu" zainspirowały mnie, szczególnie w kontekście protestu medyków, aby zastanowić się nad nimi z perspektywy lekarza. Bo w medycynie, jak w kinie, wszystko się może zdarzyć. Po dwóch specjalizacjach i 15 latach praktyki w polskiej ochronie zdrowia na własnej skórze odczuwam to bardzo boleśnie.

Plakat reklamujący film „Botoks" z podpisem „Leczenie grozi śmiercią" mijam, jadąc codziennie o 6.30 do pracy. Dobrze, że moja córka, którą wcześniej zawożę do przedszkola, nie umie jeszcze czytać. Ale to hasło zmusza mnie do myślenia o lekarce, która nie zawiezie już swoich dzieci do szkoły i nie uśmiechnie się na zdjęciu z Mikołajem, które obiegło media w ubiegłym roku. Cztery doby z rzędu na dyżurze. Następnie śmierć w miejscu pracy. 44-letnia anestezjolog z Białogardu według słów ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła rzeczywiście miała wybór pomiędzy lekarzem zmęczonym a żadnym. Wybrała zmęczenie, niestety, zrobiła to po raz ostatni.

Powołania nie wsadzi się do garnka

W Polsce na 1000 pacjentów przypada nieco ponad dwóch lekarzy. Jest to najniższa średnia w Europie. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat parametr ten się nie zmienił. Oznacza to, że w naszym kraju nie przybywa czynnych specjalistów w dziedzinach medycyny. Według raportu OECD jesteśmy jednym z trzech państw, obok Belgii i Francji, w których liczba lekarzy nie zmieniła się od lat. W tym samym czasie liczba absolwentów nieustannie rośnie. Co więc dzieje się z lekarzami, którzy kończą medycynę? Kiedy kończą studia i pierwsza pensja wpłynie na ich konto, zarobili właśnie na 13 baków paliwa. Starczy na dojechanie do Wielkiej Brytanii, gdzie na start dostaną w funtach równowartość 64 baków paliwa.

Ofiarą tych „statystyk" stała się pani doktor z Białogardu i wielu innych – na oddziale po prostu nie miał kto pracować, więc gdyby wybrała odpoczynek w domu z rodziną, innej matki nie miałby kto znieczulić do operacji. Co by wtedy napisały media? A będzie tylko gorzej. Średnia wieku pediatry w Polsce to 58 lat. W gronie ginekologów i położników aż 73,5 proc. to osoby powyżej 50. roku życia. Podobnie jest w chirurgii, gdzie prawie 60 proc. to lekarze, którzy ukończyli 50 lat.

Studia medyczne rozpoczyna co roku w Polsce 4000 młodych, inteligentnych ludzi. Odpowiedź na pytanie, czy wybierają te studia dla pieniędzy, leży w liczbach – pensja lekarza rezydenta wynosi teraz 3170 zł brutto. Daje to 14,5 zł na godzinę. Hostessa rozdająca kanapki np. na konferencji medycznej zarabia 20 zł na godzinę (po ostatnich doniesieniach dodam jedynie, że nie są to kanapki z kawiorem). Szanując każdą wykonywaną pracę wynagradzaną kwotą 3 tys. zł brutto – kasjerki w supermarkecie czy magazyniera w firmie kurierskiej – pytam jednak, czy sześć lat studiów, 1500 nazw łacińskich wyuczonych na tylko jeden z ok. 50 egzaminów, codzienna odpowiedzialność za ludzkie życie, kolejne trzy lata specjalizacji i związany z tym brak życia rodzinnego są warte takich pieniędzy? Dla porównania z 0,7 polskiej średniej, którą zarobi u nas rezydent, ten sam lekarz rezydent w Wielkiej Brytanii zarobi 1,6 brytyjskiej średniej krajowej, w Niemczech – 1,2. Kolosalną rozbieżność widać wśród lekarzy specjalistów – w Polsce otrzyma on wynagrodzenie w wysokości 0,9 średniej krajowej, we Francji – 4,5 tamtejszej średniej. Wyższe płace na Zachodzie wcale nie wynikają z wyższych kosztów życia. W Polsce za pensję lekarza rezydenta można kupić 1219 bochenków chleba. W Wielkiej Brytanii pensja rezydenta wystarcza na 3230 bochenków z angielskiej piekarni. A powołania nie wsadzimy do garnka. Żądanie coraz większej ilości protestujących, aby na ochronę zdrowia przeznaczyć 6,8 proc. polskiego PKB, jest podyktowane troską o pacjenta i godne warunki jego przyjęcia w przychodni czy szpitalu.

Każdy lekarzyk ma swój cmentarzyk

Śmierć pacjenta bywa dla lekarza ciężarem, z którym nie każdy potrafi sobie poradzić. Policjanci, strażacy i żołnierze mają swoich psychologów. Czy ma go onkolog, który traci na oddziale kolejne dziecko? Onkolog, który nie mógł zastosować leczenia na takim poziomie jak za oceanem, bo wcześniej nasz system za to leczenie nie zapłacił i firma nie sprowadziła leku do Polski. Również na ten cel przeznaczona zostałaby część środków z 6,8 proc. PKB. Należy o tym pomyśleć, krytykując protest i mówiąc, że „lekarze chcą napchać sobie kieszenie".

Hasło z kolejnego plakatu reklamującego „Botoks": „Każdy lekarzyk ma swój cmentarzyk", ma również inny wymiar – śmiertelność wśród lekarzy. 59-letni chirurg z Włoszczowy zasłabł po 24-godzinnym dyżurze, zmarł. 28-letnia lekarka z Niepołomic również umarła w trakcie pracy. 57-letni anestezjolog z Sosnowca zasłabł w szpitalu i zmarł.

Pacjenci powiedzą – nie pracujcie tyle, przestańcie gonić za kasą. Zachwycaliśmy się ostatnio maszynistą, który zatrzymał pociąg, bo skończył mu się dyżur i nie chciał narażać pasażerów.

Wyobraźmy sobie następujący scenariusz – lekarzowi kończy się dyżur. W drzwiach szpitala mija ojca czwórki dzieci, który przed chwilą zderzył się z tirem. Ma wrócić do szpitala i operować czy minąć pacjenta i iść do domu, bo jest zmęczony?

Kolejne hasło reklamujące „Botoks": „Prawdziwy chirurg sika do umywalki". Z najnowszych badań opublikowanych w „British Medical Journal" wynika, że pacjenci kobiet-chirurgów mają mniejszą śmiertelność, mniej komplikacji i szybszą rehospitalizację niż pacjenci chirurgów-mężczyzn. I choć powyższe zdanie z plakatu sam słyszałem na studiach czy podczas stażu, prawda jest taka, że w Polsce przypadków świetnych kobiet-chirurgów nie musimy wcale daleko szukać. W Krakowie dr Anna Chrapusta przyszywa zgilotynowane dłonie, przeszczepia skórę na małych poparzonych buziach, ratuje uszy, palce – ratuje życie.

W Polsce mamy wielu podobnych, wyjątkowych lekarzy. Nie wymagam jednak od pacjentów, aby widzieli w nas bohaterów. Wystarczy, aby widzieli w nas po prostu ludzi. Kiedy pacjenci denerwują się, że muszą czekać w długiej kolejce, powinni pamiętać, że lekarz musi ich wszystkich przyjąć. Po południu zrobi to w kolejnej poradni, a potem pojedzie jeszcze na dyżur. Każdy, kto czyta ten tekst, niech z ręką na sercu powie, ile razy lekarz uratował życie jego bliskich, przyjechał w nocy do dziecka z gorączką, został po godzinach, bo od tego zależało dobro pacjenta, wychodził kilka razy z sali operacyjnej, by powiedzieć rodzinie, jaki jest stan bliskiej im osoby. W naszym zawodzie dobro trudniej jest dostrzec i łatwiej zapomnieć.

W szpitalu polowym, który zorganizowaliśmy dla bezdomnych podczas Wigilii na krakowskim Rynku, przyjęliśmy wolontaryjnie 160 osób. Młoda lekarka, Inga Lipińska, założyła swoją fundację, by na Plantach opatrywać potrzebujących ludzi w czasie, gdy inni podają im ciepłą zupę.

Młodzi lekarze z Poznania pojechali leczyć dzieci do Afryki. Zresztą tak samo jak dr Katarzyna Pikulska, która wakacje spędzała, przyjmując pacjentów w irackim Irbilu. Nie muszą robić tego podczas urlopu. Chcą. Ilu lekarzy robi podobne rzecz bez towarzystwa kamer skierowanych na ich skalpel?

Nauka empatii

Ilu z nas, lekarzy, podczas studiów medycznych chodziło po korytarzach szpitali, rozmawiając z pacjentami? Starsze panie pytały „jak to będzie, panie doktorze", myśląc, że jak w kitlu, to na pewno lekarz. Będzie dobrze – odpowiadaliśmy z uśmiechem, bo jeszcze wtedy wydawało nam się, że pacjenta należy pocieszyć i że faktycznie będzie dobrze, jeszcze wtedy mieliśmy na tę rozmowę czas. Wielu lekarzom specjalistom wydaje się, że na rozmowę nie ma czasu albo że jest niepotrzebna. Na rozmowę musi być czas. Naukę komunikacji z pacjentem wprowadzono do programu studiów medycznych.

Uczymy jej na specjalnych kursach empatii dla lekarzy, na które licznie uczęszczają młodzi medycy. Wiele lat temu amerykańskie badania dowiodły, że lekarze pierwszego kontaktu, którzy więcej czasu poświęcają na rozmowę, korzystają z poczucia humoru i wymieniają opinie z pacjentami, mają wytaczanych mniej procesów. Czasem lepiej powiedzieć: jest źle, proszę się szykować na najgorsze – zakomunikowanie tego pacjentowi jest lepsze, niż przysłowiowe powiedzenie, że operacja się udała, ale pacjent zmarł. A już na pewno lepsze od braku komunikacji.

Empatii do pacjenta nauczyła mnie moja mama, prof. Teresa Adamek-Guzik. Z dzieciństwa pamiętam, kiedy co chwilę dzwonił dzwonek w naszym domu – jakiś pacjent przywiózł pani doktor kwiatki z ogrodu, inny kiełbasę, jeszcze inny jajka. Mama zawsze z uśmiechem odsyłała ich do domu, wiedząc, że te jajka to może jedyne, co można tego dnia położyć na talerzu w danej rodzinie. Dlaczego przychodzili? Bo moja mama dla każdego miała czas, wiedziała, że pani Stasia ma chorego syna, a panu Józefowi marnie rośnie żyto. Leczyła rozmową.

Każdy lekarz chciałby mieć czas dla swojego pacjenta. Każdy chciałby zamienić z nim kilka słów. Tylko jak to zrobić, kiedy na korytarzu nie mieszczą się już czekający w kolejce ludzie? Kiedy już zza drzwi słychać awanturę? Jak w tych nerwach zobaczyć kolejny cud uratowania człowieka? Takie cuda działy się przy aktorach, którzy w prawdziwych szpitalach szkolili się do zagrania w „Botoksie". Z jednym z haseł reklamujących film Patryka Vegi zgadzam się w 100 proc.: „w medycynie jak w kinie – wszystko się może zdarzyć". Pamiętajmy jednak, że leczenie grozi śmiercią nie tylko pacjentowi – bez zwiększenia budżetowych nakładów cały polski system ochrony zdrowia czeka śmierć.

Autor jest wykładowcą Collegium Medicum UJ, kardiologiem i internistą. Pracuje w Krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II

Sytuacja polskiej służby zdrowia staje się absurdalna. Udowadnia to nie tylko nowy film Patryka Vegi „Botoks", ale i rzeczywistość, w której funkcjonują zarówno pacjenci, jak i lekarze. Jako członek tej grupy zawodowej nie muszę iść na „Botoks". Po pierwsze, nie będę się samobiczował w kinie, podczas gdy moje koleżanki i koledzy prowadzą głodówkę. Widząc lekarza gbura, lekarza łapówkarza i lekarza szowinistę, w tymże kinie obserwujemy tylko stereotypy. Ale hasła reklamowe „Botoksu" zainspirowały mnie, szczególnie w kontekście protestu medyków, aby zastanowić się nad nimi z perspektywy lekarza. Bo w medycynie, jak w kinie, wszystko się może zdarzyć. Po dwóch specjalizacjach i 15 latach praktyki w polskiej ochronie zdrowia na własnej skórze odczuwam to bardzo boleśnie.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę