Frustrujące wybory

Kilkaset tysięcy pustych kartek wrzucanych do urn to całkiem czytelne sygnały. Jednak remedium na problemy samorządu nie są wcale mityczne JOW-y – oceniają socjolodzy.

Aktualizacja: 04.04.2017 21:11 Publikacja: 03.04.2017 20:11

Frustrujące wybory

Foto: Fotorzepa

Do wyborów samorządowych został rok z okładem – to ostatni moment, by zwrócić uwagę na towarzyszące im głębokie problemy. Inne jednak niż te, które najbardziej rzucały się w oczy w wyborach 2014 r. Problem systemu informatycznego został już najwyraźniej rozwiązany. Co do „efektu książeczki", to znamy już jego główne przyczyny. Sejm i PKW przedstawiły tu środki zaradcze – nowy wzór kart do głosowania i kampania informacyjna. Pozostaje pytanie, czy rzeczywiście istotnie zmieni to zachowania wyborców, dla których wybory samorządowe są jedynymi, w których biorą udział. Nie ma natomiast wątpliwości, że deprymująca liczba głosów nieważnych ma też przyczyny inne niż zmylenie książeczką. One nie znikną na pewno, bowiem źródła problemów tkwią znacznie głębiej – w samym pomyśle na samorządowy system wyborczy.

Wybory w tym systemie odbyły się już wystarczająco wiele razy, by dać okazję do pogłębionych badań i wystawić oceny, które nie są pochopne. Szczegółowe analizy pokazują, że system wyborczy stosowany w wyborach sejmików, rad powiatów i rad miast na prawach powiatu tworzy bardzo niezdrowy splot rywalizacji, który prowadzi do niskiej jakości przedstawicielstwa.

Każda ordynacja wyborcza to inny pomysł na to, jak rywale o publiczne urzędy mają być zachęceni do zostania przedstawicielami wyborców. Każda ordynacja stara się wpasować w zastane podziały polityczne, sieć miast i wsi oraz wzory organizacji ugrupowań. Wszystko to tworzy skomplikowany labirynt. Labirynt ten może wydobywać z ludzi, ugrupowań i społeczności to co najlepsze. Ale może też dawać zgoła odwrotne efekty.

Dzięki Fundacji Batorego przeprowadziliśmy uważne studia nad obecnymi regułami. Pokazują one cały szereg zjawisk, które nie są widoczne na pierwszy rzut oka. Skala problemów z ordynacją samorządową jest ukryta, bo wielu uczestnikom życia publicznego wydaje się, że system ten działa tak samo jak sejmowy. Formalnie – to prawda: znaczna część jego elementów rzeczywiście jest identyczna. Tyle tylko, że stosowany jest on w innej sytuacji, innych realiach i zupełnie innej skali. Sejmiki i rady są mniej liczne, a podziały polityczne bardziej złożone niż na scenie parlamentarnej. W typowym województwie jest więcej powiatów niż województw w całym kraju. W każdym powiecie może występować inny układ gmin. Zmniejszenie skali nie oznacza wcale zmniejszenia problemów towarzyszących takim wyborom. Jest dokładnie na odwrót – sprawia, że problemy narastają, a nieadekwatne ramy instytucji wykrzywiają reprezentację i odbiegają od intuicyjnych wyobrażeń o tym, co to znaczy sprawiedliwie rozdzielić mandaty.

Najbardziej jednoznaczny problem to głosy zmarnowane. W obecnym systemie można głos zmarnować na trzy sposoby. Pierwszy to zagłosowanie na listę, która nie przekroczyła ustawowego progu wyborczego. Drugi – zagłosowanie na listę, która choć przekroczyła próg, to w danym okręgu nie dostała mandatu. Wreszcie głos może paść na kandydata, który przegrał wewnątrzpartyjną walkę o mandat – to trzecia opcja. Taki głos przyczynia się do sukcesu listy, nie jest więc zmarnowany zupełnie, ale konkretny personalny wybór nie jest uszanowany. A przecież system obiecuje, jak najbardziej zgodnie z oczekiwaniami Polaków, że będzie się popierać konkretnych kandydatów.

W wyborach sejmowych na partie pod progiem padał średnio co dziesiąty głos, na przegranych kandydatów z list, które dostały mandaty – prawie co trzeci. Wraz z kilkoma procentami głosów na listy bez mandatów w pojedynczych okręgach, daje to trochę poniżej połowy ogółu głosów. To dużo, ale zawsze można twierdzić, że ponad połowa głosów padła na tych, którzy ostatecznie zdobyli mandat. W wyborach samorządowych liczby zmarnowanych głosów – każdego rodzaju – są z reguły większe. W odróżnieniu od Sejmu, w wyborach samorządowych zdecydowanie częściej głosy padają na kandydatów przegranych (z różnych powodów, ale cały czas przegranych) niż na zwycięzców.

Jedną ze składowych tego zjawiska jest to, że zdecydowanie mniej osób głosuje w wyborach samorządowych na „jedynki" – najbardziej rozpoznawalnych liderów. Takich kandydatów jest w sejmikach mniej niż w Sejmie, gdzie „jedynki" znane z telewizji przyciągają astronomiczną liczbę głosów. Dlatego pozostałe głosy ulegają większemu rozproszeniu. Mimo to „jedynki" mają pokaźny udział wśród radnych.

W wyborach samorządowych częściej wygrywają ci, którzy są skazywani przez ugrupowanie na porażkę (poprzez umieszczenie na dalszych miejscach), ale jednocześnie częściej wygrywają ci, którzy wyróżniają się jednoznacznym uprzywilejowaniem ze strony partii, czyli pierwszym miejscem. Rywalizacja wewnętrzna jest zatem jeszcze bardziej rozchwiana niż w przypadku wyborów sejmowych. Więcej jest tych, którzy są zupełnie bezpieczni i rywalizacja wewnętrzna nie ma dla nich pierwszoplanowej roli, jak i tych, którzy tylko i wyłącznie takiej rywalizacji mogą zawdzięczać swój sukces. Jedno i drugie sprawia, że konkurencja wewnątrz listy i pomiędzy listami nie uzupełnia się, a jedynie prowadzi do napięć w ugrupowaniach.

Istotne znaczenie ma również to, że rywalizacja ta toczy się w wyborach, w których podziały ideowe odgrywają mniejszą rolę, zyskują zaś podziały terytorialne. System nie łagodzi takich podziałów, zapewniając wszystkim odpowiednio dużym społecznościom reprezentację w sejmikach czy radach powiatu. On sprawia, że właśnie rywalizacja terytorialna – w efekcie skądinąd racjonalnych strategii ugrupowań i kandydatów – staje się nadmiernie ważną składową wyborów. Poszczególni kandydaci zabiegają o sukces, mobilizując swoich współmieszkańców do wspierania ich w imię konkurencji z kandydatami z innych miejscowości. Część jednostek jest zupełnie wykluczona z rywalizacji, bo po prostu przegrywa walkę o swoich reprezentantów. Rywalizacja taka toczy się na każdej liście z osobna, a jej wynik jest trudny do przewidzenia. Są przypadki sąsiadujących powiatów, w których jeden ma trzech swoich przedstawicieli w sejmiku – każdego z innej listy – a kandydaci drugiego powiatu (znacznie większego) przegrywają na każdej z nich. Zdarzyło się tak np. w powiecie białostockim w ostatnich wyborach sejmikowych. Tylko największe miasta nie mają z tym problemu i pewnie dlatego rzecz nie jest przedmiotem szerszej refleksji.

Wisienką na torcie całego systemu jest to, jak brutalnie obchodzi się on z zabiegami ustawodawcy mającymi zwiększyć udział kobiet wśród radnych. Parytet na listach wyborczych zapewnia oczywiście większy udział wśród kandydatek, ale uważna analiza pozwala dostrzec, że zwiększenie ich liczby prowadzi też do podniesienia indywidualnego ryzyka porażki w wyborach. Nie tylko dlatego, że kandydatki wyraźnie częściej trafiały na dalsze miejsca list wyborczych. Nawet wtedy, gdy umieszczane były na miejscach mandatowych, przegrywały częściej niż przed wprowadzeniem parytetów. Wszystko dlatego, że system ten tworzy impulsy skłaniające do nieczystej gry, partyjnych, terytorialnych i personalnych podchodów, w których bardzo trudno zachować zdrowy rozsądek i uczciwość. Osoby, które przychodzą jako nowi kandydaci, stają w obliczu konkurencji, która nie przejawia naturalnego, prostolinijnego podejścia do rywalizacji politycznej, tylko radzi sobie lepiej w tych nieczytelnych regułach, ogrywając nowicjuszy.

Wielkie muszą być pokłady zaangażowania i dobrej woli Polaków, skoro ciągle nie zniechęcają się zupełnie do startu i głosowania w tak frustrujących warunkach. Jednak kilkaset tysięcy pustych kartek wrzucanych do urn pokazuje, że system wyborczy wysyła całkiem czytelne, odpychające sygnały.

Remedium nie jest wcale zastąpienie go jakimiś mitycznymi brytyjskimi JOW-ami, które już w gminach zdążyły pokazać swoje ciemne strony. Wypróbowano jednak na świecie cały szereg rozwiązań, które lepiej radzą sobie z tymi samymi problemami. W warunkach, jakie panowały w Polsce przez ostatni rok, bardzo ciężko wyobrazić sobie, że zmiana ordynacji wyborczej może być przedmiotem rzetelnej dyskusji. Ale być może ostatnie wahania sondażowe doprowadzą do pojawiania się u rządzących wystarczającego zastrzyku pokory, który pomoże uznać, że sprawa ordynacji wymaga rzeczowego zastanowienia. Nie po to, by znaleźć okazję do partyjnych trików czy wcielać w życie naiwne mity. Jakakolwiek zmiana wymaga uważnego studiowania tego, jak polskie wybory działają naprawdę.

Autorzy są socjologami, autorami opublikowanego przez Fundację Batorego raportu „Przedstawiciele i rywale. Samorządowe reguły wyboru"

Do wyborów samorządowych został rok z okładem – to ostatni moment, by zwrócić uwagę na towarzyszące im głębokie problemy. Inne jednak niż te, które najbardziej rzucały się w oczy w wyborach 2014 r. Problem systemu informatycznego został już najwyraźniej rozwiązany. Co do „efektu książeczki", to znamy już jego główne przyczyny. Sejm i PKW przedstawiły tu środki zaradcze – nowy wzór kart do głosowania i kampania informacyjna. Pozostaje pytanie, czy rzeczywiście istotnie zmieni to zachowania wyborców, dla których wybory samorządowe są jedynymi, w których biorą udział. Nie ma natomiast wątpliwości, że deprymująca liczba głosów nieważnych ma też przyczyny inne niż zmylenie książeczką. One nie znikną na pewno, bowiem źródła problemów tkwią znacznie głębiej – w samym pomyśle na samorządowy system wyborczy.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę