Rożyński: Państwo środka na rozdrożu

Wrażenie, że Chińczycy wynaleźli skuteczną trzecią drogę, o której śniły kraje niechcące iść w stronę ani kapitalizmu, ani komunizmu, może być złudne. Przed państwem tym stoją bardzo poważne zagrożenia – twierdzi redaktor „Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 26.10.2017 20:43 Publikacja: 25.10.2017 18:59

Rożyński: Państwo środka na rozdrożu

Foto: AFP

Kiedy Donald Trump w ubiegłym roku atakował Państwo Środka i groził wojną handlową, jeden z chińskich notabli sarkastycznie zauważył: „Oto amerykański prezydent, za którego kadencji Chiny staną się światowym numerem 1”. Trudno kwestionować ten punkt widzenia, gdy widzi się tysiące drapaczy chmur w wielomilionowych pulsujących życiem metropoliach, jak: Szanghaj, Pekin czy Hongkong, szybką kolej czy inne monumentalne projekty. Na całym świecie słychać zachwyt nad liczącą 5 tys. lat cywilizacją, wieloletnim wysokim tempem rozwoju i „nieograniczonymi” zasobami. Można odnieść wrażenie, że Chińczycy wynaleźli jakieś perpetuum mobile, skuteczną trzecią drogę, o której śniły kraje niechcące iść w stronę ani kapitalizmu ani komunizmu. Wrażenie to może być jednak złudne, a przed Chinami stają bardzo poważne zagrożenia.

Za fasadą wielkiej potęgi gospodarczej kryje się kraj, który dotąd rozwijał się dzięki ogromnym zasobom taniej siły roboczej, ekspansji eksportowej wspieranej przez państwo i kopiowaniu rozwiązań zachodnich. Jednak możliwości takiego rozwoju Chin już wygasają, a wielu ekspertów przekonuje, że kolejny światowy kryzys rozpocznie się właśnie tutaj. To dlatego z taką uwagą śledzono obrady zakończonego w środę XIX zjazdu partii komunistycznej w Pekinie. Analitycy rozbierają teraz na czynniki pierwsze wypowiedziane tam słowa prezydenta Xi Jinpinga, który ogłosił, że perspektywy są świetlane, a w 2050 roku Chiny staną się bogatym krajem socjalistycznym. Z jednej strony Chiny mają reformować gospodarkę, liberalizować rynki finansowe i otwierać drzwi dla zagranicznych inwestorów. Z drugiej zaś zapowiedział dalsze umocnienie państwowych firm. Trudno nie dopatrzyć się tu sprzeczności.

Państwowa kroplówka

Zacznijmy od tego, że Chiny wciąż są wielką zagadką i trudno w pełni miarodajnie oceniać ich sytuację gospodarczą. Obecny premier Li Keqiang przyznał przed dekadą, że nie wierzy oficjalnym danym dotyczącym PKB, a pogląd wyrabia sobie na podstawie produkcji elektrycznej czy wolumenie towarów przewiezionych koleją. I rzeczywiście, wzrost PKB Chin zadziwiająco zgadza się z rządowymi prognozami. Zaufania nie poprawiło odwołanie w ubiegłym roku szefa krajowego biura statystycznego za korupcję.

Nawet jednak w oficjalnych statystykach widać, że rozwój kraju spowolnił do poziomu najniższego od ćwierć wieku. W porównaniu z krajami zachodnimi czy Polską wzrost o 6,5–7 proc. to wynik świetny, ale dla Chin, które jeszcze niedawno rosły dwucyfrowo, to już gorsza wiadomość.

Tym bardziej że by go utrzymać, Chiny muszą sztucznie nakręcać koniunkturę, finansując wydatki państwa wielkim deficytem. Credit Swiss twierdzi, że kraj ma nawet ponad 10 proc. deficytu w finansach publicznych, choć według oficjalnych danych znajduje się on na poziomie 3–4 proc. Winnym są nie tylko władze centralne, ale i samorządy ogarnięte gigantomanią i utrzymujące nierentowne zakłady państwowe na swoim terenie.

Największą słabością Chin jest sektor państwowy. To 150 tys. zakładów zatrudniających 300 mln osób. Te obciążone ogromną biurokracją giganty zupełnie nie przejmują się rachunkiem ekonomicznym i prowadzą ekspansję, także międzynarodową, okupioną ogromnym marnotrawstwem. W razie czego mogą zawsze liczyć na pomoc z zewnątrz, np. od kontrolowanych przez państwo banków.

W efekcie coraz większa część chińskich przedsiębiorstw, zwłaszcza w przemyśle ciężkim określana jest jako zombi – przynoszą straty, a państwowe banki podtrzymują je przy życiu, dając kredyty na spłatę tych wcześniej zaciągniętych zobowiązań (tylko 100 największych z nich, kontrolowanych przez władze centralne, miało w 2016 roku 7 bln dolarów długu). Prezydent Xi Jinping, zapowiedział co prawda na zjeździe partii dalsze ograniczanie nadwyżki mocy produkcyjnych w sektorach stalowym i węglowym oraz łatwiejszy dostęp kapitału zachodniego do rynku (obecnie bezpośrednie inwestycje zagraniczne są najniższe od ośmiu lat), by zwiększyć tu konkurencję i wymusić wzrost efektywności firm chińskich, jednak dotąd próby takich reform napotykały silny opór w partii.

To dzięki utrzymywaniu produkcji przez przedsiębiorstwa zombi oraz wspieraniu innych, bardziej ekspansywnych przedsiębiorstw państwowych, a także rozgrzanemu do czerwoności rynkowi nieruchomości Chiny wciąż mogą chwalić się wzrostem gospodarczym. Bo w połowie 2015 r., co brzmi dość szokująco, chiński sektor prywatny przestał rosnąć. Co gorsza, produktywność pozostaje bardzo niska. Według analityków The Conference Board pracownik w Państwie Środka wytwarza niecałe 20 proc. PKB, które wypracował Amerykanin, co plasuje ten kraj niewiele powyżej poziomu Indii i w połowie poziomu Polski.

Władze Chin martwi to, co było niegdyś marzeniem Polaków – perspektywa stania się drugą Japonią. Ta borykała się z podobnymi problemami, m.in. dotowaniem nierentownych konglomeratów, zadłużeniem, uzależnieniem od rynku nieruchomości (a dalej ma problem ze starzeniem się społeczeństwa i spadkiem zasobu siły roboczej), co skończyło się dwoma „straconymi dekadami”, kiedy to japońska gospodarka rosła rocznie średnio o około 1 proc. Tyle tylko, że Kraj Kwitnącej Wiśni zatrzymał się na dużo wyższym poziomie rozwoju.

Chaotyczna ekspansja

Chińska ekspansja zagraniczna, która u jednych budzi zachwyt, u innych przerażenie, jest bardzo chaotyczna. Dopiero niedawno partia nakazała firmom skupienie się na nowych technologiach i ich pozyskiwaniu. Próbuje też powstrzymać nawet prywatne firmy, którym udzieliła się atmosfera wielkich zakupów za granicą godnych arabskich szejków. Chińczycy kupują wszystko, co jest do kupienia, nawet kluby piłkarskie czy studia filmowe. Oligarchowie lokują w ten sposób pieniądze za granicą, by uzyskać obywatelstwo i bezpieczeństwo dla swego majątku. Trudno się im dziwić w czasie, gdy władze Chin chcą mieć większą kontrolę nad głównymi przedsiębiorstwami prywatnymi. Zaczęły w nich już powstawać komórki partyjne, z którymi muszą liczyć się zarządy.

Kiedy wielkie chińskie przedsiębiorstwa państwowe lub z takim właśnie rodowodem decydują się wejść na rynek amerykański czy europejski bezpośrednio, a nie przez wykup lokalnego gracza, są jak dzieci zagubione we mgle. Zbytni optymizm i brak zrozumienia lokalnych realiów skończył się w Polsce aferą Covecu na budowie autostrady A2. Sukcesu nie odniosła też firma LiuGong, która przejęła fabrykę maszyn budowlanych w Stalowej Woli. Za granicą topione są miliardy w przedsięwzięcia, które z rachunkiem ekonomicznym nie mają wiele wspólnego, bo zarządy rozliczane są często nie z zysków, a z realizacji wielkich projektów. Węgrzy policzyli, że na zwrot z linii kolejowej, która ma być budowana między Budapesztem a Belgradem, Chińczycy będą musieli czekać… 240 lat. Nowy Jedwabny Szlak to teraz inwestycyjny temat numer jeden w światowej gospodarce. Mało kto jednak się zastanawia, jaki sens ma wożenie na wielką skalę towarów koleją czy drogami przez bezdroża Azji do Europy. W końcu transport statkiem jest kilkukrotnie tańszy.

Nie tylko dominacja firm kontrolowanych przez państwo (i obsadzanych według kryteriów politycznych, a nie umiejętności i wiedzy) jest wielkim problemem Chin, ale też bazowanie na przesadnej z naszego punktu widzenia hierarchiczności. Efektem jest zgubne dla każdej firmy tłumienie oddolnej inicjatywy. Jeden z polskich menedżerów w chińskiej firmie opowiadał mi, jak wybrał się na zebranie firmowej wierchuszki. Poza nim brało w nim udział dziesięciu Chińczyków. Gdy zabrał głos, proponując jakieś rozwiązanie, wokół zapadła złowroga cisza, a zniecierpliwiony przełożony dał znak ręką, że już wystarczy. Po zebraniu poprosił go do siebie i zapytał: – Chcesz dalej pracować? To milcz i słuchaj. Mamy tu swoją strategię i swoje pomysły.

W dodatku imponująca ekspansja zagraniczna Chin staje się coraz trudniejsza. Rosną ceny chińskich produktów, które tracić będą konkurencyjność (średnia płaca wzrosła w ciągu dziesięciu lat w przeliczeniu na dolary czterokrotnie), a dzięki poprawie koniunktury kraje zachodnie nie potrzebują już tak bardzo kapitału z Państwa Środka i zaczynają blokować przejęcia firm technologicznych, na których najbardziej Chińczykom zależy.

Skok długu

Kiedy chiński dług zaczął szybko rosnąć, ekonomiści zwykle bagatelizowali to zjawisko, twierdząc, że są to zobowiązania w lokalnej walucie, a nie zagraniczne. W końcu państwo autokratyczne w razie czego może użyć wielkich rezerw czy zdewaluować walutę, by poprawić sytuację swoich przedsiębiorstw. Dług jednak zaczyna wymykać się spod kontroli. Szybko rośnie skala zobowiązań, zarówno rządu centralnego i władz lokalnych, jak i przedsiębiorstw oraz zwykłych obywateli. Niedawno z tego powodu rating Chin obniżyła agencja S&P. Uważa, że wprowadzane obecnie reformy nie wystarczą, by zahamować wzrost długu państwa. Jest on oczywiście efektem ogromnych inwestycji w infrastrukturę transportową, energetykę, wspierania niewydolnego sektora państwowego. Rośnie jednak również dług samych Chińczyków, którzy kredytują zakupy akcji na giełdzie, czy coraz droższych mieszkań.

Dług sektora niefinansowego wzrósł w Chinach ze 150 proc. PKB w 2008 roku do 255 proc. PKB w 2016 roku. Dwie trzecie tego przyrostu przypada na sektor przedsiębiorstw, głównie państwowych.

Ktoś mógłby zapytać, o co tyle hałasu? Przecież dług państwowy w stosunku do PKB jest podobny jak w Niemczech, niższy niż we Francji. Kluczowe jest jednak tempo przyrostu zadłużenia, a nie jego poziom. A jest ono zatrważające. W ciągu dekady zadłużenie gospodarstw domowych wzrosło z 11,5 proc. PKB do 45,5 proc. To oficjalne dane. Nie obejmują szarej strefy pożyczkowej, która jest ogromna, a walka z nią bezskuteczna.

Już przed rokiem analitycy agencji ratingowej Fitch ostrzegali, że w ciągu dwóch lat Chiny mogą mieć poważny problem z sektorem bankowym, a jego ratowanie może pochłonąć jedną trzecią PKB Chin. Uważają oni, że chińskie banki mają dziesięć razy większy odsetek niespłacanych kredytów (ok. 20 proc., trzy, cztery razy więcej niż w Polsce) niż wynika z oficjalnych danych.

Chińczycy mogliby się ratować zwiększeniem wpływów podatkowych, ale mają problem z niewydajnym i bardzo skomplikowanym systemem, pełnym ulg i wyłączeń, co też wiąże się z innym trapiącym Chiny problemem – korupcją. Wielka grupa najbogatszych i przedsiębiorstw zwyczajnie unika płacenia podatków.

Bańki mogą pęknąć

Szokujące odwiedzających miasta widma pełne monumentalnych budowli, ale prawie pozbawione mieszkańców, Erenhot, Chenggong czy Ordos to produkt uboczny boomu na rynku nieruchomości. Koniunkturę napędzają m.in. przybysze z chińskiej prowincji, windując ceny mieszkań w metropoliach. Wang Jianlin, miliarder, który dorobił się na lokalnym rynku nieruchomości, nazwał go największą bańką w historii. Rząd próbował ograniczyć kupowanie mieszkań na kredyt, ale bezskutecznie. Ograniczenia w większych miastach skłoniły tylko Chińczyków do kupowania lokali w tych mniejszych. Jeśli na rynku nieruchomości dojdzie do pęknięcia bańki spekulacyjnej, w tarapaty wpadną banki. Tak może zacząć się wielki kryzys, nie tylko w Chinach.

Chińczycy uwielbiają hazard. Tylko Hongkong ma dwa olbrzymie tory do wyścigów konnych, a do punktów obstawiania gonitw ustawiają się co wieczór kolejki. Widziałem to na własne oczy. Do gry na giełdzie 100 mln Chińczyków zachęcił rząd. Zrobił to jednak, gdy akcje już mocno podrożały. I był to poważny błąd, bo w wyniku załamań na parkiecie z 2015 i początku 2016 roku dużo stracili, co skutkuje wzrostem niezadowolenia (to kilkaset milionów ludzi wraz z rodzinami). Obecnie znów mówi się o rosnącej bańce spekulacyjnej na giełdzie, zwłaszcza w kontekście spółek technologicznych.

Najważniejsze, że i zwykli Chińczycy, i Zachód po chaotycznej walce ze spadkami na giełdach w latach 2015–2016, obronie kursu walutowego i przepaleniu na tych polach biliona dolarów rezerw stracili nieco wiary w to, że chiński rząd jest omnipotentny i zawsze wie, co robi. A to kluczowe w autokratycznym kraju, jakim są Chiny. ©?

Kiedy Donald Trump w ubiegłym roku atakował Państwo Środka i groził wojną handlową, jeden z chińskich notabli sarkastycznie zauważył: „Oto amerykański prezydent, za którego kadencji Chiny staną się światowym numerem 1”. Trudno kwestionować ten punkt widzenia, gdy widzi się tysiące drapaczy chmur w wielomilionowych pulsujących życiem metropoliach, jak: Szanghaj, Pekin czy Hongkong, szybką kolej czy inne monumentalne projekty. Na całym świecie słychać zachwyt nad liczącą 5 tys. lat cywilizacją, wieloletnim wysokim tempem rozwoju i „nieograniczonymi” zasobami. Można odnieść wrażenie, że Chińczycy wynaleźli jakieś perpetuum mobile, skuteczną trzecią drogę, o której śniły kraje niechcące iść w stronę ani kapitalizmu ani komunizmu. Wrażenie to może być jednak złudne, a przed Chinami stają bardzo poważne zagrożenia.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę