Najemnicy wojskowi na eksport

Jak Uganda stała się największym na świecie zagłębiem psów wojny.

Aktualizacja: 01.01.2017 11:21 Publikacja: 01.01.2017 09:59

Najemnicy wojskowi na eksport

Foto: Bloomberg

Uganda we wschodniej Afryce to jeden z najbiedniejszych krajów na świecie. Państwo to ma 37 mln mieszkańców i prawdopodobnie najlepiej znane jest z rządów krwawego dyktatora Idi Amina, który objął władzę w 1971 r. i zamordował podczas swych ośmioletnich rządów ok. 300 tys. współobywateli. Dziś, choć na granicach z Sudanem Południowym czy Demokratyczną Republiką Konga wciąż bywa gorąco, Uganda stała się wyspą względnej stabilności politycznej w regionie. Gospodarka szybko się rozwija. W stolicy otwierają się kolejne centra handlowe. Ludność jest tu bardzo religijna, rodzinna i cechuje się niechęcią do bezbożności i chaosu. Już Winston Churchill nazywał Ugandę Perłą Afryki, także ze względu na przyjazne usposobienie jej mieszkańców.

 

Jednak kraj ten ma jeszcze jedną ciekawą cechę – jest zapewne największym na świecie źródłem najemników, zwanych popularnie psami wojny.

 

W dzisiejszym języku poprawności politycznej, pełnym niedomówień, mówi się o nich jako „wojskowych pracownikach kontraktowych". W tej chwili służą wszędzie – i nigdzie. W telewizji firma o nazwie Middle East Consultants pokazuje reklamę, w której zachęca młodych, wysportowanych mężczyzn do wyjazdu do Dubaju. Zagadnij dowolnego taksówkarza, jadąc przez wyboiste ulice stolicy Ugandy, Kampali – a odpowie ci, że jego brat, kuzyn, szwagier czy choćby sąsiad zaciągnął się do ochrony jakiejś ambasady albo wyjechał na wojnę do Iraku. Jednocześnie jednak od międzynarodowych firm wojskowych, rekrutujących pracowników w Ugandzie, trudno uzyskać jakiekolwiek konkretne liczby czy informacje.

 

W Iraku ugandyjscy najemnicy ochraniają amerykańskich dyplomatów w Bagdadzie i Basrze. Chronią także biznesmenów i pracowników organizacji pomocowych w Afganistanie i Somalii. Strzegą rządowych obiektów w Katarze i na pewno pozostaną na swych posterunkach, gdy kraj gościć będzie mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2022 r. Część rekrutów przechodzi elitarne szkolenie antyterrorystyczne w ośrodku treningowym w Jordanii, założonym i prowadzonym przez Pentagon. Jednak znaczna część wysyłana jest do niebezpiecznej pracy za granicą bez żadnego przygotowania. Muszą spełniać tylko jeden warunek: minimum 180 cm wzrostu.

 

10 lat temu, gdy liczni oszuści dorabiali się fortun na marzeniach naiwnych Ugandyjczyków o szczęściu za granicą, Ministerstwo Równouprawnienia, Pracy i Społecznego Rozwoju powołało agencję pod nazwą External Employment Unit. Ma ona nadzorować sytuację Ugandyjczyków wyruszających do pracy za granicą. Jak to działa w praktyce? Milton Turyasiima, urzędnik Ministerstwa Pracy, zarządza agencją z zagraconego, kiepsko oświetlonego biura w urzędniczym centrum Kampali. Proszony o szczegółowe informacje na temat pracy agencji, Turyasiima każe przesłać pytania na piśmie, po czym oczywiście nigdy na nie nie odpowiada. Jedyne, co od niego otrzymujemy, to lista 43 licencjonowanych pośredników pracy.

 

Z tą listą wyruszam na poszukiwania. Jednym z moich pierwszych przystanków jest biuro Saracen Uganda, lokalnego przedstawicielstwa wielkiej, południowoafrykańskiej firmy Saracen International. Firma matka została założona przez weteranów z Executive Outcomes, prywatnej spółki oferującej usługi najemników, która zasłynęła próbą przeprowadzenia zamachu stanu w Sierra Leone w marcu 1995 r. (na podstawie tej egzotycznej awantury powstał głośny film „Krwawy diament"). Ugandyjska odnoga firmy stała się z kolei w 2002 r. obiektem krytyki w raporcie Rady Bezpieczeństwa ONZ, w którym zarzucono jej trenowanie rebeliantów walczących przeciwko legalnym władzom Demokratycznej Republiki Konga. Jednym z założycieli ugandyjskiego oddziału Saracena jest generał Salim Saleh, przyrodni brat prezydenta Ugandy Yoweriego Museveniego.

 

Boda boda – motocyklowa taksówka – wiezie mnie do siedziby Saracena w dzielnicy Kasanga. Na końcu zakurzonej drogi wita nas solidna, stalowa brama, za którą ukazuje się barwna i zaskakująca mieszanka bujnej roślinności, starych transporterów opancerzonych i uszkodzonych aut terenowych, wśród których oczekują chętni do pracy. Całości strzegą patrole uzbrojone w karabiny. Sześciu kandydatów czeka na rozmowę z rekruterem w nadziei zdobycia jednej z 3 tys. posad, które firma oferuje w kraju (do wzięcia są m.in. etaty ochroniarzy w bankach czy centrach handlowych), albo jeszcze lepiej – znacznie bardziej dochodowe kontrakty w Iraku lub Somalii, dokąd Saracen wysyła najemników.

 

W książce gości w rubryce „cel wizyty" widzę powtarzające się wpisy: „SOC", „SOC", „SOC"... Orientuję się, że chodzi o amerykańską firmę ochroniarską SOC z Minden w Nevadzie, która w 2010 r. zdobyła gigantyczny, wielomiliardowy kontrakt na ochronę amerykańskich dyplomatów na całym świecie. Na stronie SOC można znaleźć mapę pokazującą aktywność firmy m.in. w Afryce. Jednak informacje są bardzo ogólne, na podstawie mapy nie da się ustalić, gdzie konkretnie służą wynajęci przez firmę najemnicy. Zarówno rzecznik prasowy SOC, jak i przedstawiciele innych firm ochroniarskich odmówili nam jakichkolwiek komentarzy.

 

Z korytarza podglądam białego faceta w średnim wieku pracującego w pokoju na zapleczu. Gdy tylko łapiemy krótki kontakt wzrokowy, mężczyzna podnosi się i znika za rogiem. Kiedy w końcu siadam w gabinecie Jeffreya Mugishy, project managera w Saracenie, ten potwierdza mi, że SOC ma kilku swoich pracowników na terenie bazy Saracena, zarządzanych przez mężczyznę, którego przez chwilę obserwowałem z korytarza (Mugisha mówi o nim jedynie „Mr. George"). Informuje mnie też, że Saracen dostarczył na zamówienie SOC ponad 500 najemników służących jako ochroniarze w Iraku, z których każdy zarabia ok. 900 dol. miesięcznie.

 

Uzbrojeni ochroniarze to najważniejszy towar Ugandy w jej wymianie międzynarodowej. Wartość eksportu najemników – wg danych Ministerstwa Równouprawnienia, Pracy i Społecznego Rozwoju – w 2009 r. przekroczyła przychody ze sprzedawanej za granicę kawy, niegdyś głównego ugandyjskiego towaru eksportowego. Placówka Interpolu w Kampali każdego miesiąca prowadzi postępowania sprawdzające wobec ponad 1 tys. Ugandyjczyków wysłanych do pracy za granicą przez firmy ochroniarskie. – Chcemy mieć pewność, że to ochroniarze, a nie żołnierze z brudnych wojen – tłumaczy Asan Kasingye, szef lokalnego biura Interpolu, mając na myśli przede wszystkim ludzi służących w bojówkach tzw. Państwa Islamskiego. Liczba podawana przez Kasingye nie obejmuje jednak najemników udających się do państw nieoczekujących takiego zaświadczenia ani posługujących się fałszywymi papierami, ani też tych, którzy wyjechali bez aprobaty Interpolu lub po prostu nielegalnie. Urzędnicy Interpolu oraz znawcy branży zgodnie oceniają, że w tej chwili poza granicami kraju pracuje przynajmniej 20 tys. ugandyjskich najemników.

 

Trudno oszacować, jak wielu obywateli Ugandy zginęło podczas takiej służby, nie próbuje tego policzyć żadna rządowa agenda. Nie ma jednak wątpliwości, że najemnicy giną – tylko podczas przygotowywania tego artykułu słyszałem o czterech takich przypadkach. W marcu 2016 r. amerykański Departament Pracy ogłosił, że od początku konfliktu w Iraku życie straciło tam 1635 cywilnych ochroniarzy. Z tego samego raportu wynika, że od września 2001 r. cztery największe firmy ochroniarskie (w tym SOC) straciły w Iraku przynajmniej 142 zabitych – wszystkie te spółki intensywnie rekrutują w Ugandzie. Niemniej jednak raport nie podaje dokładnych danych o pochodzeniu poległych ani też o okolicznościach, czasie i miejscu, w jakich zginęli.

 

Pierwszą lokalną firmą, która zaczęła kierować Ugandyjczyków do Iraku, była Askar Security Services. Wysłała ona tysiące najemników, by obsadzili wieże strażnicze i ochraniali konwoje. Obóz i centrala tej firmy, której właścicielką jest Kellen Kayonga, szwagierka prezydenta Musavaniego, także skryty jest za masywną, stalową bramą. Na ścianie w lobby można zobaczyć gigantyczną fotografię amerykańskiego wiceprezydenta Joe Bidena wizytującego najemników z Askar w Iraku.

 

Siedziby pozostałych spółek działających w tym biznesie są znacznie skromniejsze. Two Niles Public Relations Agency zajmuje raptem dwa dość obskurne pokoje w centrum handlowym. Praca w firmie zamiera, gdy Abdulrazak Hussein, dyrektor zarządzający, udaje się do pobliskiego meczetu na modlitwę. Po powrocie jest jednak chętny, by pogawędzić. Wiatrak pod sufitem miele powietrze, a Hussein pokazuje materiały opisujące 16 dotychczasowych kontraktów firmy. Jeden z nich opiewa na 500 ochroniarzy dla Hemaya Security Services, państwowej spółki z Kataru. Liczba ta wzrośnie o setki, jeśli nie tysiące, gdy sułtanat gościć będzie piłkarski mundial. Plakat za plecami recepcjonisty informuje kandydatów, że wynagrodzenie płatne jest w lokalnych walutach, nie zaś w amerykańskich dolarach. Ugandyjczycy są wpływowi w tej branży również na innych kontynentach. Sisto Andama, siostrzeniec niesławnego dyktatora Amina i były kapitan armii, zaangażował się w ten biznes jako jeden z pierwszych. Gdy polityczni rywale zablokowali mu interesy w 2006 r. i postanowili wsadzić go do więzienia, Andama uciekł z Ugandy. Dziś mieszka w USA, w Marylandzie, i pracuje jako dyrektor na Afrykę firmy Beowulf Worldwide w stanie Indiana, oczywiście dostarczającej najemników. Zarządza pracą 750 ochroniarzy, głównie w Afganistanie, oraz setkami pracowników wykonujących zlecenia dla amerykańskiego Departamentu Obrony w całej Afryce.

 

Gdy wraz z wybuchem wojny w Iraku rozpoczął się boom na najemników, ugandyjskie gazety rozpisywały się o ich życiowym sukcesie. Powracający prywatni żołnierze i ochroniarze kupowali domy, ziemię oraz rozpoczynali prowadzenie niewielkich biznesów. Widząc to, tysiące młodych mężczyzn – wojennych weteranów, ale także nieopierzonych cywilów, od taksówkarzy po absolwentów wyższych uczelni – ruszyło do biur rekrutacyjnych, ściskając w brązowych kopertach swoje aplikacje.

 

Niewykluczone, że wkrótce nastąpi kolejny skok popytu. Tzw. Państwo Islamskie traci tereny w Iraku, więc ugandyjscy naganiacze liczą, że trzeba będzie wysyłać kolejnych ludzi do ochrony dyplomatów, patrolowania ośrodków prowadzonych przez zachodnie organizacje pozarządowe oraz pilnowania pól naftowych. Obiecująco wygląda także napięta sytuacja w Sudanie Południowym oraz w Libii. Rząd USA jest solidnym i terminowym płatnikiem. Gdziekolwiek więc Pentagon będzie potrzebował armii najemników i ochroniarzy, ci w lwiej części przybędą z zaśmieconych ulic Kampali.

 

Podczas wojny w Iraku ówczesny sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld postanowił pożenić swoją strategię możliwie niewielkiego angażowania amerykańskich sił lądowych z zasadami wolnego rynku. To stworzyło tysiące miejsc pracy dla cywilnych ochroniarzy (a de facto – prywatnych żołnierzy) oraz dało szansę na wielkie, dochodowe kontrakty dla firm rekrutacyjnych. – Ta branża rozwijała się szybko już od połowy lat 90., ale to, co wydarzyło się w Iraku, było po prostu niezwykłe – mówi Deborah Avant, dyrektor Centrum Międzynarodowego Bezpieczeństwa i Dyplomacji im. Sie Cheou–Kanga na Uniwersytecie w Denver. – Nagle okazało się, że wszyscy potrzebują najemników. Popyt na ich usługi stał się nieprawdopodobny.

 

Uganda była świetnym zagłębiem najemnych żołnierzy. Tutejszy rząd nigdy nie miał zastrzeżeń co do tego, by jego obywatele pracowali dla Amerykanów w Iraku. Na dodatek ogromna większość to anglojęzyczni chrześcijanie, co minimalizuje ryzyko ich ewentualnej współpracy z islamistami. Co więcej, za Ugandyjczykami przemawia tradycja: niegdyś ugandyjscy żołnierze, zwani „askari", służyli w pułku King's African Rifles i walczyli dla Brytyjczyków na frontach obu wojen światowych. Wreszcie, co nie bez znaczenia, Ugandyjczycy chętnie podejmują ryzykowną służbę za relatywnie niewielkie pieniądze. Średnia płaca w tym kraju wynosi 300 dol. na rok, nic więc dziwnego, że doświadczeni najemnicy z Ugandy chętnie pracują za 1 tys. dol. miesięcznie.

 

Przy czym nie jest to robota, w której ktokolwiek się cacka. Bajun Mavalwalla, były kapitan US Army, spędził rok w obozie Camp Victory w Iraku, chronionym przez ugandyjskich najemników. Jak wspomina, ochroniarze sprawdzający wjeżdżające do bazy pojazdy na okoliczność ładunków wybuchowych byli de facto „żywymi wykrywaczami bomb". Mavalwalla uważa, że sposób ich traktowania i wynagrodzenie „były po prostu skandaliczne".

 

W 2004 r. SOC poszukiwał najemników do Iraku i zwrócił się z zapytaniem do Kellen Kayongi, właścicielki Askar Security. W Ugandzie zatrudniani przez nią ludzie pracowali głównie jako ochroniarze w centrach handlowych. By wejść na niebezpieczny, ale znacznie bardziej dochodowy rynek usług wojennych Kayonga zwróciła się o pomoc do wspomnianego już Sisto Andamy. Jego zadaniem jako ekswojskowego było przeprowadzenie rekrutacji i szkolenia przyszłych najemników.

 

Gdy Andama kompletował grupę chętnych, Kayonga skontaktowała się z Mosesem Matsiką Baryamujurą, członkiem jej plemienia. Matsiko był młodym, początkującym dziennikarzem, a po nocach dorabiał jako ochroniarz w firmie Kayongi. Nie miał żadnego doświadczenia wojskowego, niemniej Kayonga przekonała SOC do zatrudnienia go już w pierwszej fali Ugandyjczyków wysyłanych do Iraku. Chciała, by współplemieniec był na miejscu jej oczami i uszami.

 

Ugandyjscy najemnicy szybko zyskali sobie dobrą reputację i stali się ulubioną nacją przedsiębiorstw pracujących na zlecenie Pentagonu. A te miały duże pieniądze. Przykładowo firma Janus Global Operations ze stanu Tennessee (do niedawna działająca pod nazwą Sterling Global Operations, a jeszcze wcześniej jako EOD Technologies) do 2015 r. zdobyła kontrakty na operacje w Iraku i Afganistanie o wartości 813 mln dol. W 2006 r. spółka ta podpisała porozumienie z Beowulf Worldwide, który z kolei zamówił najemników w Askar Security. I w taki właśnie sposób Moses Matsiko i wielu innych nieopierzonych cywilów trafiło w sam środek toczonych przez Amerykanów wojen.

 

Byłych najemników można spotkać w Kampali wszędzie. Wielu założyło mikrofirmy – jeżdżą na taksówkach albo pootwierali małe sklepy. Jednym z nich jest Cornelius Tukahebwa. Pracował jako portier w hotelu, zanim nie zrekrutowała go lokalna firma ochroniarska. Przeszedł dwumiesięczne szkolenie z karabinem AK–47 na poligonie obok stołecznej światyni Baha'i, a potem wysłano go do Iraku. Po czterech latach służby wrócił do Ugandy, kupił samochód i ziemię, zbudował dom i uruchomił firmę turystyczną. Zmiana pozycji materialnej zmieniła też jego pozycję społeczną. Został prezesem lokalnego klubu piłkarskiego, a rządząca w Ugandzie partia NRM zaproponowała mu start do parlamentu. Podczas służby w Iraku Tukahebwa został postrzelony w ulicznej wymianie ognia, gdy ochraniał konwój jadący do Kuwejtu. Rana na nodze wykluczyła go z dalszej służby, ale Tukahebwa wciąż utrzymuje kontakt z najemnikami. Zawsze też chętnie pomaga firmom szukającym ochroniarzy. – Jeśli potrzebujesz 100 ludzi na jutro, to ja ci ich załatwię – mówi.

 

Ale nie wszystkim się tak powiodło. Wielu byłych najemników szuka teraz nowej pracy – zwłaszcza ci, którzy po prostu przepuścili zarobione pieniądze albo weszli do tej profesji późno, gdy stawki wyraźnie spadły. W latach 2008–2013 David Tumwesigye służył w Iraku dwukrotnie, zarabiając od 400 do 800 dol. miesięcznie. Gdy spotykam się z nim w kawiarni w centrum Kampali, pokazuje mi podniszczony paszport oraz certyfikat z Centrum Szkoleniowego Operacji Specjalnych im. Króla Abdullaha II. To profesjonalny ośrodek szkoleniowy dla antyterrorystów w Jordanii, gdzie Tumwesigye wraz z innymi najemnikami z firmy Saracen przeszedł szkolenie w 2011 r. Zeszłego lata bezrobotny krążył jednak po Kampali, szukając pracy. Został w końcu zatrudniony przez Round Off International – kolejnego ugandyjskiego rekrutera najemników – i wysłany do Somalii. Dołączył tam do silnego, 300–osobowego kontyngentu Ugandyjczyków ochraniających ambasadę Zjednoczonych Emiratów Arabskich w stolicy kraju, Mogadiszu.

 

Znany nam już były dziennikarz Moses Matsiko po powrocie z Iraku założył własną firmę rekrutacyjną. Pierwszy iracki kontrakt zawarł z Sabre International, przedsiębiorstwem Thomasa „Franka" McDonalda, byłego komandosa z brytyjskich sił specjalnych, który pracował później dla wielkiej, prywatnej firmy ochroniarskiej Aegis Defence Services. Matsiko opowiada, że zobowiązał się dostarczyć 300 najemników, za każdego pobierając prowizję w wysokości 100 dol. miesięcznie. Po odliczeniu kosztów badań lekarskich, szkoleń i innych narzutów zarobił na tym w rok 120 tys. dol., co w Ugandzie jest ogromną fortuną. W 2009 r. ugandyjski magazyn „New Vision" umieścił go na swojej liście „nowych bogaczy", wyceniając wartość jego majątku już na 5 mln dol. Dziś do Matsiki należą firmy Pinnacle Group oraz Watertight Services.

 

Odnaleźć biznesmena nie jest łatwo. E–maile i telefony pozostawały bez odpowiedzi. W końcu na moją prośbę wydzwonił go Angelo Izama, przyjaciel Matsiki i znany dziennikarz. Trzeszczący głos w słuchawce obiecał spotkanie. Czekałem wiele dni, ale żadna wiadomość nie nadchodziła. Postanowiłem więc sam go poszukać i wyruszyłem do siedziby Pinnacle. Za żelazną bramą trafiłem na codzienny ruch – kandydatów do pracy, uzbrojonych ochroniarzy, liczne pojazdy – ale Matsiki nie znalazłem. – Rzadko tu się pojawia – powiedział mi strażnik przy bramie. – Spróbuj lepiej na polu golfowym. Podczas moich poszukiwań słyszałem na jego temat coraz bardziej fantastyczne historie. Lokalni dziennikarze opowiadali mi, że ma obsesję na punkcie tego, co je i pije, bo panicznie boi się otrucia przez biznesowych rywali. Inni dodawali, że w zasadzce w Iraku stracił genitalia. Gdy jednak w końcu dał się ubłagać i spotkaliśmy się w luksusowym hotelu Serena w Kampali, zupełnie nie przypominał mrocznego i szalonego pułkownika Kurtza z „Czasu Apokalipsy". Ubrany w niebieską koszulę w kratkę przepraszał mnie za wielodniowe zwodzenie i jednocześnie flirtował z kelnerką. – Byłem swojego czasu dziennikarzem – powiedział. – Więc gdy tylko dowiedziałem się, że poszukuje mnie dziennikarz, chciałem uciekać jak najdalej.

 

Matsiko opowiadał, że w Iraku zabił trzech czy czterech terrorystów, a sam został ranny cztery razy – w rękę i w plecy (o innych miejscach nie wspominał). Ręka faktycznie robiła wrażenie niesprawnej, ale szczegóły jego opowieści były niemożliwe do potwierdzenia. Dodał też, że interesy idą mu dobrze, choć nie jest już tak wspaniale, jak podczas amerykańskiej okupacji Iraku. Obecnie ma 300 najemników w Afganistanie (tę liczbę potwierdza External Employment Unit Ministerstwa Pracy) oraz wiele setek w Burundi, Demokratycznej Republice Konga oraz w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Na miejscu w Ugandzie zatrudnia kolejnych 400 ochroniarzy. Widać ich – kilku, ubranych w niebieskie uniformy, zauważyłem, jak patrolowali hotel, w którym się spotkaliśmy, widziałem ich także w country clubie, gdzie jadłem obiad, w banku, gdzie wypłacałem pieniądze, oraz w pensjonacie, w którym spałem. Ludzie Matsiki ochraniają także kompleksy ONZ w Kampali i Entebe.

 

Debata na temat zagranicznych prywatnych żołnierzy i ochroniarzy to temat wciąż powracający w Stanach, które najmocniej z nich korzystają. Pentagon ceni sobie ich usługi także dlatego, że można szybko i elastycznie zarządzać ich liczebnością – w miarę aktualnych potrzeb. Firmy ochroniarskie dostarczają ludzi od ręki, na życzenie, w każdej chwili można ich też odesłać do domu. Są jednak i inne opinie – np. pozarządowa organizacja Project on Government Oversight uważa, że uwzględniając wszelkie kalkulacje, najemnicy bywają drożsi niż „swoi" ludzie.

 

Sean McFate to były spadochroniarz i najemnik oraz autor książki „The Modern Mercenary" („Współcześni najemnicy"). Jego zdaniem boom na usługi najemników nie jest niczym nadzwyczajnym – uważa, że historia zatoczyła koło i niejako powróciliśmy do czasów średniowiecza, kiedy to najemne armie były czymś normalnym i oczywistym. – Najemnicy są potrzebni – mówi McFate. I dodaje, że niezależnie od tego, dokąd zostaną wysłani – czy to do walki z tzw. Państwem Islamskim czy na jeszcze dziś zupełnie nieznane pola bitewne – są oczywistym elementem systemu bezpieczeństwa narodowego.

 

Ugandyjczycy zebrali na wojnie w Iraku różne oceny. W 2009 r. firma ochroniarska Triple Canopy z Reston w Wirginii sfałszowała wyniki wymaganych testów (gdy oblało je wszystkich 330 ugandyjskich najemników pracujących dla niej w bazie powietrznej Al Asad). Sprawę ujawnił whistleblower, trafiła do Sądu Najwyższego USA. Ale wpadka nie zaszkodziła zbyt mocno reputacji Ugandyjczyków – wciąż ochraniają amerykańskich dyplomatów w Iraku i wielu innych zapalnych punktach świata. W lutym tego roku Departament Stanu rozstrzygnął kolejną odsłonę wartego 10,2 mld dol. przetargu (zwanego Worldwide Protective Services) na ochronę personelu dyplomatycznego i ambasad USA oraz obsadzenie obsługujących je samolotów i pojazdów opancerzonych. W ramach tego przetargu kontrakty podpisano z siedmioma firmami ochroniarskimi, z czego przynajmniej pięć (SOC, Triple Canopy, Sterling Global Operations, GardaWorld Government Services oraz Aegis Defence Services) korzysta lub korzystało z ugandyjskich najemników.

 

W ramach operacji „Inherent Resolve" (Nieodzowna Determinacja) Pentagon zwalcza tzw. Państwo Islamskie. W pierwszym kwartale tego roku w tej operacji uczestniczyło 7773 najemników, rok wcześniej było ich 5 tys. Gdy zawodowe armie oraz kurdyjskie siły samoobrony wspierane z powietrza przez siły koalicji odbijają kolejne tereny z rąk ISIS, do Iraku powracają cudzoziemcy – zagraniczni dyplomaci, inwestorzy, pracownicy organizacji pozarządowych i inni obcokrajowcy, wymagający ochrony. W zniszczonym wieloletnią wojną i bezprawiem kraju potrzeba znacznie więcej uzbrojonych ochroniarzy niż nawet dekadę temu, bezpośrednio po upadku Saddama Husajna. I tę lukę wypełniają najemnicy.

 

Moses Matsiko i jemu podobni są gotowi dostarczyć ich tylu, ile będzie trzeba. Sisto Andama ma w bazie danych 3 tys. kandydatów z doświadczeniem, czekających na ofertę pracy za granicą, a Matsiko pozostaje w stałym kontakcie z lokalnym stowarzyszeniem byłych najemników, jest więc w stanie od ręki skrzyknąć dowolnie dużą ich grupę. Sami biznesmeni cieszą się zaś życiem i wojennymi zyskami. Matsiko trzy razy w tygodniu gra w golfa, popija ulubioną, 18–letnią whisky, a ostatnio sędziował w konkursie Miss Uganda. Andama żyje sobie spokojnie w domku w Maryland. Jego syn uczy się grać w amerykański futbol.

 

Uganda we wschodniej Afryce to jeden z najbiedniejszych krajów na świecie. Państwo to ma 37 mln mieszkańców i prawdopodobnie najlepiej znane jest z rządów krwawego dyktatora Idi Amina, który objął władzę w 1971 r. i zamordował podczas swych ośmioletnich rządów ok. 300 tys. współobywateli. Dziś, choć na granicach z Sudanem Południowym czy Demokratyczną Republiką Konga wciąż bywa gorąco, Uganda stała się wyspą względnej stabilności politycznej w regionie. Gospodarka szybko się rozwija. W stolicy otwierają się kolejne centra handlowe. Ludność jest tu bardzo religijna, rodzinna i cechuje się niechęcią do bezbożności i chaosu. Już Winston Churchill nazywał Ugandę Perłą Afryki, także ze względu na przyjazne usposobienie jej mieszkańców.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Materiał partnera
Przed nami jubileusz 10 lat w Polsce
Biznes
Naprawa samolotu podczas lotu
Materiał partnera
Cyfrowe wyzwania w edukacji
Biznes
Rewolucyjny lek na odchudzenie Ozempic może być tańszy i kosztować nawet 20 zł
Biznes
Igor Lewenberg, właściciel Makrochemu: Niesłusznie objęto nas sankcjami