Sędzia o reformie procesu karnego: Trzymetrowy skok przez pięciometrową kałużę

Kodeks postępowania karnego po reformie stał się wewnętrznie niespójny. Dziś wydaje się oczywiste, że musi zostać napisany na nowo. Im szybciej, tym lepiej – uważa sędzia Paweł Mroczkowski.

Aktualizacja: 13.12.2015 11:26 Publikacja: 13.12.2015 08:12

Tak o lipcowej reformie procedury karnej wyraził się prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia, sędzia Sądu Okręgowego w Szczecinie Maciej Strączyński. Pięciometrowa kałuża to oczywiście konieczność przestawienia procedury karnej z epoki furmanki i gołębia pocztowego na epokę społeczeństwa informacyjnego. Trzymetrowy skok to lipcowa reforma – połowiczna, niezdecydowana, bo projektodawcy bali się zerwać ze schematami, wskutek czego, oczywiście, i korzyści są mniejsze, niż powinny. Mimo wszystko był to skok we właściwym kierunku.

Gołąb pocztowy kontra e-mail

Obowiązujący dziś kodeks postępowania karnego pochodzi z 1997 r. Tylko formalnie. W rzeczywistości w dotychczasowej (do 30 czerwca 2015 r.) treści był to niemal dosłownie przepisany kodeks z 1969 roku. Ten zaś z kolei powielał rozwiązania zawarte w kodeksie z 1928 r. – który jednak tylko z nazwy pochodził sprzed wojny, bo zasadniczy kształt nadała mu stalinowska nowela z 1950 r. Tak więc zrąb przepisów obowiązującej do niedawna procedury karnej pochodzi z czasów, które w historii polskiego prawa określa się mianem „łajdackich" (Andrzej Rzepliński, „Sądownictwo w Polsce Ludowej. Między dyspozycyjnością a niezawisłością", Oficyna Wydawnicza „Pokolenie", Warszawa 1989). Z 1928 r. pozostały w zasadzie tylko przepisy natury technicznej, regulujące terminy, doręczenia itp. Dopiero to spojrzenie wstecz ukazuje prawdziwy powód, dla którego reforma procedury karnej w Polsce A.D. 2015 stała się konieczna. Bo, oczywiście, powodem nie jest to, że „dotychczasowa formuła się wyczerpała". To tylko efektowny wytrych pozbawiony rzeczywistego znaczenia.

Otóż przepisy rodem z 1928 r., oparte, przypomnijmy, na jeszcze starszych przepisach procedur zaborczych, pochodzących z połowy XIX w., po 90 latach i kilku rewolucjach technologicznych stały się archaiczne. Rozwiązania rodem z epoki kolei żelaznej i telegrafu sprawdzały się jeszcze do niedawna, ale w postindustrialnym społeczeństwie informacyjnym są już tylko rażącym przeżytkiem. Przepisy o technice doręczeń, technice prowadzenia rozpraw, technice obrotu dokumentami (w 100 proc. papierowej) kiedyś były gwarancją uczciwości i sprawności procesu – dziś stanowią tylko sztuczne ograniczenia. Technikalia procesu karnego wymagają otwarcia na nowe sposoby komunikacji i uwzględnienia wielokrotnie większej mobilności społeczeństwa. Dziś nie jest już tak, że listonosz zna wszystkich w swoim obwodzie, a podróż do sądu zajmuje dwa dni. Dlatego te przepisy wymagają – przy zachowaniu dotychczasowego dorobku – napisania od nowa.

Widmo prokuratora Wyszyńskiego

Jest jednak sprawa ważniejsza od archaiczności technikaliów procesowych. W charakterystycznym dla PRL świecie półprawd i fasadowych haseł nie robiono tajemnicy z tego, że prawo karne, w szczególności jego gałąź proceduralna, nie służy rządom prawa, lecz jest częścią aparatu represji. Praktyka PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości już od początku istnienia wyraźnie świadczyła o tym, że sąd karny nie istniał po to, by służyć społeczeństwu, by chronić uczciwych ludzi przed nieuczciwością, lecz po to, by skutecznie zmuszać mieszkańców Polski do posłuszeństwa komunistycznym władzom.

Stosownie do tego założenia w PRL to nie sąd karny decydował o stosowaniu represji karnej. Organem wymierzającym sprawiedliwość był prokurator – partyjno-państwowy funkcjonariusz odpowiedzialny za prowadzenie polityki partii „na odcinku" karania. Sąd był dekoracją, utrzymywaną po części z tradycji, a po części, zwłaszcza za późnego PRL, dla zachowania przed zagranicą pozorów, że system jest cywilizowany i przestrzega praw człowieka. Dołożono starań, by zorganizować system sądowniczy maksymalnie kontrolowany przez władzę polityczną. System selekcji sędziów do awansów i funkcji został oparty na kryterium spolegliwości wobec aktualnej linii partii i poleceń przełożonych. To spowodowało, że w instancji odwoławczej orzekali w zasadzie wyłącznie sędziowie posłuszni nakazom władz, które uosabiały w tym przypadku organy ścigania.

Miało to swoje znaczenie, bo ci sędziowie pierwszej instancji, którzy w swym orzekaniu starali się wymóc na prokuraturze i milicji poszanowanie prawa, po pierwsze byli pozbawieni możliwości jakiejkolwiek poprawy swej sytuacji zawodowej, a po drugie poddani konsekwentnej presji sądu odwoławczego w kierunku zaspokajania żądań prokuratury. Od norm prawa procesowego, przynajmniej werbalnie gwarantujących równość stron, ważniejsze stały się orzeczenia SN, nieodmiennie idące w kierunku ułatwiania działania oskarżycielowi i zawężania praw oskarżonego, czyniące z sądu de facto organ pomocniczy prokuratora, obowiązany do naprawiania jego błędów i zaniedbań, za to niezdolny do egzekwowania jego obowiązków. Przeprowadzanie dowodów przed sądem przestało służyć wykazaniu przed sądem swoich racji, a stało się czynnością pozorną; do dziś sędzia jest obowiązany udawać, że nie zna treści zawartych w aktach dowodów, których „nie wprowadzono do procesu" (tak jakby samo przedstawienie ich sądowi nie wprowadzało ich do procesu), choć jednocześnie zakładano przygotowywanie się sędziego do „sprawy" polegające na przeczytaniu akt. W efekcie PRL-owski sąd karny stał się maszynką do wydawania wyroków na żądanie prokuratora; odsetek wyroków uniewinniających spadł do kilku procent.

Proces ten po dekadach doprowadził do stanu znanego z ostatnich lat. Aktywność prokuratora przed sądem sprowadzała się do przystawienia pieczątki na akcie oskarżenia sporządzonym przez policję i wysłaniu go do sądu. Całą resztę obowiązany był załatwić sąd, łącznie z szukaniem dowodów na poparcie aktu oskarżenia, jeśli nieopatrznie ośmielił się zauważyć, że ich nie ma. Sankcją zaniedbania tego obowiązku było zaskarżenie przez prokuratora orzeczenia zapadłego niezgodnie z jego żądaniem i jego posłuszne uchylenie przez sąd odwoławczy – niezgodnie z poczuciem sprawiedliwości, ale zgodnie z zasadami systemu. W ten sposób za zbyt częste uniewinnienia (czy np. odmowy zastosowania aresztu) sędzia był karany tzw. niestabilnością orzecznictwa (czyli wysokim odsetkiem orzeczeń uchylonych), w praktyce wykluczającą jakiekolwiek dowartościowanie jego pracy. Sąd stał się oskarżycielem, o bezstronności i równości stron zapomniano. Co gorsza, trwająca przez pokolenia selekcja sędziów pod kątem zgodności ich przekonań z opisanym paradygmatem doprowadziła do tego, że stan taki został uznany za normalny. A skoro w wymiarze sprawiedliwości nie przeprowadzono lustracji, to reprodukcja paradygmatu nie została przerwana. Kształcenie kandydatów na sędziów do dziś opiera się na opisanym systemie.

To nie kryzys, to rezultat

Fakt, że sąd karny został sprowadzony do roli przybudówki prokuratury, nie uszedł uwagi opinii publicznej i pod koniec epoki PRL brak zaufania do sądów stał się powszechny. Po 1989 r. nie zrobiono nic, by przełamać stalinowski paradygmat; sądownictwo karne stało się rezerwatem PRL, coraz bardziej wyalienowanym z rzeczywistości społecznej. W efekcie i deklarowany w sondażach, i rzeczywisty stopień zaufania do sądów jest dziś porażająco niski, a orzeczenia sądów są z góry krytykowane. Ostatnio pojawiła się nawet propozycja powołania sądów „społecznych", mających korygować wyroki sądów „państwowych". Oczywiście brak zaufania wynika nie tylko z dysfunkcji sądownictwa karnego, lecz głównie z dzisiejszej dysfunkcji systemu prawnego jako całości – inflacji prawa, przerostu prawa, niskiej jakości prawa, oderwania od systemu wartości akceptowanego przez społeczeństwo. Nie zmienia to jednak faktu, że wymiar sprawiedliwości w sprawach karnych trzeba leczyć. Sprawy powinny być rozpoznawane w ciągu dni, a nie latami. Sposób prowadzenia postępowań musi zacząć odpowiadać logice i sprawiedliwości.

System prokuratorskiego wymiaru sprawiedliwości był wytworem państwa totalitarnego; gdy ono przeminęło, utracił dotychczasowy fundament, a nowy się nie pojawił (oznaką braku koncepcji prokuratury są m.in. przepychanki o istnienie stanowiska prokuratora generalnego). Jego ulepszanie prowadzi donikąd. Dotychczasowe zasady wymagają odrzucenia, bo nie są w stanie spełnić aktualnych oczekiwań społecznych. Nie zapewniają uczciwego ani sprawnego procesu.

Czego się spodziewać?

Lipcową reformę określa się powszechnie jako „wprowadzenie kontradyktoryjności". W rzeczywistości jej znaczenie jest szersze. Wprowadzony zostaje sądowy wymiar sprawiedliwości w sprawach karnych. Sąd przestaje być zobowiązany do wydawania rozstrzygnięć dyktowanych przez prokuraturę. O represji karnej decyduje samodzielnie. Proces sądowy przestaje być uciążliwą dekoracją, staje się sceną rzeczywistej walki stron o przekonanie sędziego do swych racji. Rzeczy wracają na swe przyrodzone miejsce. To jest w lipcowej reformie najważniejsze i to jest godne pochwały, nawet jeśli w szczegółach nowelizacja nie staje na wysokości zadania.

Faktem jest bowiem, że nowelizacja k.p.k. ma wiele wad, począwszy od niekonsekwentnej warstwy językowej, skończywszy na niezdolności do oderwania się od dotychczasowych instytucji prawa procesowego mimo ich bijącej w oczy archaiczności. Mimo to nowelizacja tworzy widoki na poprawę działania wymiaru sprawiedliwości. Proces, w którym sąd nie jest chłopcem na posyłki prokuratora, lecz bezstronnym arbitrem między stronami, będzie można wreszcie nazwać uczciwym. Już samo to jest warte chwilowych trudności związanych z reformą. Fakt, że strony są traktowane jednakowo, przebije się po jakimś czasie do świadomości opinii publicznej, owocując poprawą poczucia podmiotowości i poczucia odpowiedzialności wśród obywateli. Obowiązek mobilizacji stron do wykazania swych racji przed sądem, w obliczu konsekwencji uchybień, zaowocuje sprawniejszym prowadzeniem procesu, skoro strony nie będą miały motywacji do niezgłaszania dowodów. Po usunięciu wielu hamulców procesowych i czynności pozornych procesy będą prostsze i szybsze. W efekcie sądownictwo karne ma szansę przestać być hamulcem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, a zacząć ten rozwój napędzać.

Nie podzielam zastrzeżeń do istoty reformy podnoszonych przez jej przeciwników. Nie widzę w nowych zasadach procesowych mechanizmu, który miałby prowadzić do negatywnych następstw w rodzaju upośledzenia osób ubogich. Argument, że nie będzie ich finansowo stać na skuteczne działanie w procesie, uważam za całkowicie nieprawdziwy w sytuacji, gdy powszechnie dostępna jest obrona z urzędu i otwarta możliwość wnioskowania o dowody przed sądem. Nie jest prawdą, że proces polegający na walce stron doprowadzi do zafałszowania obrazu zdarzeń powziętego przez sąd (do czego sprowadza się twierdzenie o odejściu od „prawdy obiektywnej"); przeciwnie, dopiero walka na dowody i argumenty doprowadzi do pełnego przedstawienia sądowi wszystkich faktów i ocen. Fałszowaniem rzeczywistości często kończył się dotychczasowy proces, w którym wyrok wydawany był pod presją oskarżyciela i sądu odwoławczego.

Rzekomo nadmierna komplikacja aktu oskarżenia to mit. Jeżeli tysiące adwokatów i radców prawnych codziennie są w stanie pisać wielekroć bardziej skomplikowane pisma procesowe niż przeciętny akt oskarżenia, to dla kompetentnego prokuratora sformułowanie listy dowodów i wniosków dowodowych nie będzie żadnym problemem. Biurokratyczne problemy z dzieleniem akt postępowania przygotowawczego nie wynikają z reformy, lecz z wewnętrznych regulacji prokuratury oraz z wadliwych, zbyt daleko idących przepisów o ochronie danych osobowych. Epatowanie opinii publicznej spadkiem liczby aktów oskarżenia jest, oględnie rzecz ujmując, niemiarodajne; do liczby aktów oskarżenia, które prokuratorzy wysłali do sądów po 1 lipca, a która wcale nie jest nikła, należy dodać górę tych, które wysłali 29 i 30 czerwca, co diametralnie zmienia postać rzeczy. Czy zastrzeżenia do reformy podnoszone przez prokuratorów mają swe źródło w faktach czy w świadomości utraty przez nich dotychczasowej uprzywilejowanej pozycji w wymiarze sprawiedliwości karnej?

Jak przedłużyć skok?

Po reformie k.p.k. stał się wewnętrznie niespójny. Jeśli dodać do tego konieczność unowocześnienia procedury, to staje się oczywiste, że musi zostać napisany na nowo – im szybciej, tym lepiej. Skoro procedura karna w obecnym wydaniu już bardzo się zbliżyła do cywilnej, może udałoby się opracować jednolity kodeks postępowania sądowego, usuwający niepotrzebne różnice między procedurami. Na przyszłość należałoby się też zatroszczyć o jakiś ponadustawowy mechanizm uniemożliwiający permanentne zmiany procedury.

Prawo sądowe potrzebuje jakości i stabilizacji. Zdecydowanych, konsekwentnych i przemyślanych działań potrzebuje też struktura sądów – dzisiejsza jest w dużej mierze dysfunkcjonalna i nie umożliwia szerzenia dobrych wzorców, nie zapewnia też gwarancji wymaganych przez konstytucję i prawo międzynarodowe.

Autor jest sędzią Sądu Rejonowego w Janowie Lubelskim, członkiem SSP Iustitia, współpracownikiem zespołu ds. ustroju sądów

Tak o lipcowej reformie procedury karnej wyraził się prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia, sędzia Sądu Okręgowego w Szczecinie Maciej Strączyński. Pięciometrowa kałuża to oczywiście konieczność przestawienia procedury karnej z epoki furmanki i gołębia pocztowego na epokę społeczeństwa informacyjnego. Trzymetrowy skok to lipcowa reforma – połowiczna, niezdecydowana, bo projektodawcy bali się zerwać ze schematami, wskutek czego, oczywiście, i korzyści są mniejsze, niż powinny. Mimo wszystko był to skok we właściwym kierunku.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
ZUS
ZUS przekazał ważne informacje na temat rozliczenia składki zdrowotnej
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Prawo karne
NIK zawiadamia prokuraturę o próbie usunięcia przemocą Mariana Banasia
Aplikacje i egzaminy
Znów mniej chętnych na prawnicze egzaminy zawodowe
Prawnicy
Prokurator Ewa Wrzosek: Nie popełniłam żadnego przestępstwa
Prawnicy
Rzecznik dyscyplinarny adwokatów przegrał w sprawie zgubionego pendrive'a