W środę dziennik „The Washington Post" komentarz redakcyjny zatytułował „Polish death camps". Odniósł się w nim krytycznie do nowego prawa w Polsce. Ten tytuł uzmysławia boleśnie, jak papierowe i nieskuteczne mogą być nowe przepisy. Bo chyba nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszło do głowy, że prokuratura po ich wejściu w życie wystąpi do USA o ściganie amerykańskich dziennikarzy, którzy, używając takiego zwrotu, mogli popełnić przestępstwo. Oczywiście, można założyć, że jakiś nieustępliwy prokurator zatrzyma ich na Okęciu, jeśli kiedyś pojawią się w Polsce. Czy jednak naprawdę chcemy być krajem, w którym na lotniskach zatrzymuje się zagranicznych dziennikarzy?

Czy autorzy i zleceniodawcy tej ustawy zastanowili się nad tym? Czy popełniono błąd? Otóż nie. Nie był to błąd, lecz działanie w pełni świadome, choć pobudki mogły być inne niż sugerowane. Polskie rządy od lat posługują się prawem karnym instrumentalnie, populistycznie. W nauce ukuto na to nawet termin: populizm penalny. Bo kodeks karny to łatwe narzędzie zdobywania poparcia. Nie wymaga nakładów budżetowych czy inwestycji. Wystarczy wprowadzić surowe kary lub podwyższyć już obowiązujące i efekt murowany. W konsekwencji kary zaostrzane są przy byle okazji. Wystarczy jednostkowe przestępstwo, o którym głośno w mediach, które zbulwersuje opinię społeczną. „Jestem szeryfem, znalazłem rozwiązanie, jesteście bezpieczni" – powie minister w błysku fleszy, prezentując pomysł na zaostrzenie kar. A potem nikt już nie sprawdzi, czy surowsze prawo zadziałało i przestępstw jest mniej. Chodzi tylko o szybki populistyczny efekt.

Mam wrażenie, że w nowelizacji ustawy o IPN o to właśnie chodziło. Politycy znów chcieli być szeryfami, zapomnieli tylko, że tym razem bawią się na międzynarodowym, niekoniecznie przychylnym podwórku.