Gurgul: mam dość pseudoluminarzy

Nieznajomość łaciny można wybaczyć. Nieuctwa nie.

Publikacja: 05.08.2018 06:45

Gurgul: mam dość pseudoluminarzy

Foto: AdobeStock

Mam dość niechlujstwa, nieuctwa i wręcz oszustwa językowego i prawniczego w ustach „luminarzy" naszej polityki. Dowodów jest nieskończenie wiele, jednak ze względu na określone ramy wypowiedzi ograniczę się do przytoczenia najbardziej charakterystycznych. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że moje uwagi mogą nie spodobać się bożkom naszego życia politycznego, przekonanym o  swojej niezgłębionej mądrości (scilicet nieomylności). Nie boję się jednak retorsji z tego powodu, bo: a) „bliższą przyjaciółką jest mi prawda" (co do genezy i znaczenia tej sentencji zob. S. Kalinkowski, Aurea dicta. Złote słowa, Tom 1, Warszawa 2001, s. 18), b) trawestując Stefana Kisielewskiego, gorsza jest dla mnie „dyktatura ciemniaków", c) z wisielczym humorem powiem, że „mam raka".

Metafizycy są nadzy

Szczególną skłonność do zachwycania „ciemnego ludu" cytatami z łaciny przejawia nasz Wielki Metafizyk (co do autorstwa i znaczenia tego pojęcia zob. A. Sylwestrzak, „Historia doktryn politycznych i prawnych", Warszawa 1999, s. 187–190). Ostatnio zachwycił wszystkich słuchaczy znaną paremią vox Populi, vox Dei. Otóż, warto przypomnieć, że – według źródeł historycznych – głos ludu oznaczał często tylko wołanie o chleb i igrzyska (panis et circenses) oraz żądanie śmierci dla pokonanego, rannego gladiatora, w pewnym zaś udokumentowanym procesie syna decuriona (w Imperium Romanum tak nazywano członka rady miejskiej) – było to żądanie skazania oskarżonego na śmierć poprzez rzucenie go lwom na pożarcie. Ostatnie zdarzenie zasługuje na krótki opis, ma bowiem zaskakującą wręcz aktualność. W przedmiotowym procesie mieszkańcy miasta domagali się, by sąd uznał syna decuriona za winnego i rzucił go lwom. W opinii dotyczącej tej sprawy cesarze Dioklecjan i Maximian wypowiedzieli zdanie: „vanae voces populi non sunt audiendae", co dosłownie znaczy: nie należy słuchać próżnych/czczych głosów tłumu, a co obecnie opatrzono następującym komentarzem: „Paremia ta jest rozumiana współcześnie jako postulat niezależności sędziego, który wyrokując, nie powinien być podatny na głosy opinii publicznej. Sędzia, wydając wyrok, powinien opierać się wyłącznie na obowiązującym prawie i samodzielnie oceniać okoliczności sprawy" (tak dr A. Kacprzak, dr J. Krzynówek i prof. dr hab. W. Wołodkiewicz w książce „Regulae iuris. Łacińskie inskrypcje na kolumnach Sądu Najwyższego Rzeczypospolitej Polskiej", Warszawa 2001, s. 93. Ostatecznie zatem „głos ludu" to często głos tłumu w złym tego słowa znaczeniu, którego dobrotliwy Bóg chrześcijański na pewno nie mógłby akceptować (skoro nie akceptowali go nawet pogańscy cesarze).

Wielki Metafizyk mówi także do zachwyconego tym „ciemnego ludu": is facit (co znaczy ten czyni/robi), dyfamacja (co ma znaczyć zniesławienie) oraz pierwsza alternatywa. Chciałoby się w związku z tym zawołać, że „król jest nagi", bo wszystkie te wyrażenia dowodzą po prostu ignorancji w zakresie łaciny i nauki logiki (obszerne uzasadnienie tej tezy znajduje się w moim artykule „O (nie)znajomości łaciny", zamieszczonym na łamach „Rzeczpospolitej" z 14 stycznia 2015 r.

Gwoli sprawiedliwości: nie czynię nikomu zarzutu z nieznajomości łaciny, bo język ten, po niemal całkowitym wyrugowaniu ze szkół średnich i wyraźnym niedocenianiu go w szkołach wyższych, nie kreuje już, jak dawniej, modelu człowieka dogłębnie wykształconego. Zawsze natomiast będę piętnował nieuctwo, jeśli jest wykorzystywane w celu przekonania „ciemnego ludu" o uczoności któregokolwiek z polityków (głupota i cynizm nie mogą być przecież nagradzane).

Podobnie krytycznie oceniam zachowania lingwistyczne innego znanego polityka, także legitymującego się zaszczytnym tytułem doktora prawa. Przezornie jednak przypomnę tu, co swego czasu napisał koryfeusz polskiego oświecenia, biskup (z tytułem księcia!) Ignacy Krasicki: „Satyra prawdę mówi, względów się wyrzeka, wielbi urząd, czci króla, lecz sądzi człowieka". Oświadczam zatem solennie, że szanuję urząd prezydenta RP, nie mam jednak powodów, by tym szacunkiem obdarzać również człowieka piastującego ten urząd; mianowicie:

Głośniej nie znaczy mądrzej

Rzeczony polityk używa zawsze formuły „podjąłem decyzję", czym wykazuje, że nie zna reguł języka polskiego, stanowiących, że decyzję (a także postanowienie, uchwałę, zamiar, projekt etc.) powinno się „powziąć", a nie „podjąć" (w kwestii tej zob. „Nowy słownik poprawnej polszczyzny PWN", red. A. Markowski, Warszawa 2003, s. 677 co do znaczenia wyrazu „podjąć" i s. 730 co do znaczenia wyrazu „powziąć"). Co gorsze jednak, jest to także dowód nieznajomości wielu przepisów zawartych w kodeksie spółek handlowych oraz kodeksie rodzinnym i opiekuńczym, stanowiących wszak kanon polskiego ustawodawstwa.

W przepisach tych stanowi się wyraźnie o „powzięciu" decyzji/uchwały/postanowienia (tak m.in. art. 227 § 2, art. 231 § 2 pkt 2, art. 233 § 1, art. 239 § 1 i art. 240 kodeksu spółek handlowych oraz art. 95 § 4 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego). Jest oczywiste zatem, że ktoś, kto jest z definicji nauczycielem, powinien o tym wiedzieć (godzi się tu wyjaśnić, że słowo „doctor" w łacinie znaczy właśnie nauczyciel).

Jakości wizerunku pana doktora nie poprawia, wbrew pozorom, znajomość trudnego, dwuczłonowego wyrazu „beneficjent", bo z wyrazem tym wiąże on błędne znaczenie, odmienne od przyjętego w słowniku języka łacińskiego, a także w słownikach języka angielskiego i niemieckiego. W kwestii tej odsyłam ponownie do szczegółowych wyjaśnień, które przytoczyłem w artykule „O (nie)znajomości łaciny"; wyjaśnienia te jednak warto uzupełnić jak następuje.

W nauce językoznawstwa ogólnego głoszona jest często teza, że o znaczeniu danego wyrażenia decyduje w ostateczności powszechny sposób jego rozumienia/używania. W tej sprawie teza ta nie znajduje jednak zastosowania, ponieważ wielu użytkowników języka trafnie określa osobę, która odnosi korzyść z jakiegoś zdarzenia (w tym działania lub zaniechania innej osoby), mianem beneficjariusza, a nie beneficjenta. Wymownym tego przykładem są wyjaśnienia odnoszące się do artykułu 893 kodeksu cywilnego, stanowiącego, że „darczyńca może włożyć na obdarowanego obowiązek oznaczonego działania lub zaniechania, nie czyniąc nikogo wierzycielem (polecenie)". Otóż w oficjalnych, cenionych komentarzach do przepisów kodeksu cywilnego profesorowie M.Safjan, L. Stecki i dr J. Jezioro nazywają osobę trzecią, korzystającą z polecenia zawartego w umowie darowizny, beneficjariuszem (warto tu zaznaczyć, że obdarowany to „donatariusz"). Dodam, że wiedzą o tym również liczni zwykli interesariusze prawa, będący uczestnikami prowadzonych przeze mnie szkoleń.

Kończąc wątek lingwistyczny, chcę przypomnieć panu doktorowi dewizę UJ plus ratio, quam vis (ukutą przez pisarza rzymskiego Maksimianusa z V wieku n. e.), z której jasno wynika, że każdy orator powinien dbać raczej o siłę argumentów niż o siłę głosu.

Łaski, łaski...

Zdecydowanie krytycznie oceniam także niektóre decyzje pana doktora realizujące prerogatywy urzędu prezydenta, zwłaszcza zaś zastosowanie prawa łaski do prominentnych polityków rządzącej partii oraz zaaprobowanie sposobu wyboru sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa. W pierwszej sprawie napisano i powiedziano już chyba wszystko. Celowo jednak powtórzę stawiane często pytanie: „czy można ułaskawić niewinnego"? Kwestię tę konstytucja kwietniowa z 1935 r. rozstrzygała jednoznacznie, stanowiąc w art. 69 ust. 1, że „Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej władny jest aktem łaski darować lub złagodzić skazanemu karę, wymierzoną orzeczeniem prawomocnym, tudzież uchylić skutki skazania". Tak samo, choć mniej jednoznacznie, stanowi o tym obowiązująca Konstytucja RP, bo wiąże ona prawo łaski ze „skazaniem" (art. 139), nie ma zaś skazania bez prawomocnego orzeczenia sądu (obszernie o tym K. Kozłowski [w:] „Konstytucja RP. Komentarz, Tom II", red. M. Safjan, L. Bosek, Warszawa 2016, s. 685).

Odmienne zdanie w tej kwestii pozostaje w zdecydowanej mniejszości, a przede wszystkim sprzeczne jest moim zdaniem z uświęconą od wieków zasadą domniemania niewinności, sformułowaną już w starożytności (D. Ulpianus, Digesta, 48, 19, 5), a współcześnie obowiązującą z mocy art. 42 ust. 3 konstytucji („Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu") i art. 6 ust. 2 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności z 4 listopada 1950 r., Dz U z 1993 r., nr 61, poz. 284 („Każdego oskarżonego o popełnienie czynu zagrożonego karą uważa się za niewinnego do czasu udowodnienia mu winy zgodnie z ustawą").

Nie warto było

Jeszcze bardziej oczywista jest bezzasadność decyzji pana prezydenta powziętej w drugiej sprawie. Powinno tu wystarczyć porównanie treści przepisów art. 187 ust. 1 i art. 194 ust. 1 konstytucji. Określają one bowiem jednoznacznie, że Sejm wybiera tylko czterech członków KRS „spośród posłów", wszystkich natomiast sędziów Trybunału Konstytucyjnego. W tym kontekście warto też przypomnieć, że według powszechnie uznawanej zasady: a) podmioty działające w sferze regulowanej przepisami prawa prywatnego mogą czynić wszystko, co nie jest zabronione, b) podmioty prawa publicznego natomiast mogą działać tylko w granicach swoich kompetencji, określonych w odnośnych przepisach (stosuje się przy tym zasadę wykładni prawa nazywaną wykładnią a contrario).

Uznanie za niekonstytucyjne wskazanych i innych jeszcze decyzji pana prezydenta ewokuje pytanie, jakie jest źródło takiego postępowania. Wykluczyć by tu należało nieznajomość – dominującej w orzecznictwie i doktrynie – wykładni przytoczonych przepisów. W konsekwencji, „z siłą wodospadu Niagara", narzuca się tu (smutny) wniosek, że pan prezydent kieruje się tym, czym kierował się Henri de Bourbon-Vendôme, król Nawarry, gdy w celu uzyskania tronu Francji zadeklarował cynicznie Paris vaut bien une messe (Paryż wart jest mszy). Przyjęcie tego założenia racjonalizuje działanie pana prezydenta w sensie polityczno-psychologicznym, bo cel jest zaiste wielki. Nie można przy tym uważać, że zdobycie fotela prezydenta w Polsce wieku XXI przedstawia mniejszą wartość, niż zdobycie tronu Francji w 1594 r., ponieważ to „my uczyliśmy Francuzów posługiwać się widelcem". W tonie nieco kasandrycznym wyrażę tu jednak obawę, że zamiast w miękkim fotelu prezydenckim pan doktor zasiądzie w przyszłości na twardej ławie sali rozpraw Trybunału Stanu, a może nawet, co nie daj Boże, na twardym zydlu w jakimś miejscu odosobnienia.

PS Opanowałem pokusę, by w określonych miejscach tekstu użyć wyrażenia doctorulus (co znaczy „doktorek" i ma niewątpliwie odcień lekceważenia). Odważyłem się jednak „bić osła, a nie siodło" (w oryginale: qui asinum non potest, stratum caedit – C. Petronius, Satyryki 45).

Autor jest sędzią sądu apelacyjnego w stanie spoczynku

Mam dość niechlujstwa, nieuctwa i wręcz oszustwa językowego i prawniczego w ustach „luminarzy" naszej polityki. Dowodów jest nieskończenie wiele, jednak ze względu na określone ramy wypowiedzi ograniczę się do przytoczenia najbardziej charakterystycznych. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że moje uwagi mogą nie spodobać się bożkom naszego życia politycznego, przekonanym o  swojej niezgłębionej mądrości (scilicet nieomylności). Nie boję się jednak retorsji z tego powodu, bo: a) „bliższą przyjaciółką jest mi prawda" (co do genezy i znaczenia tej sentencji zob. S. Kalinkowski, Aurea dicta. Złote słowa, Tom 1, Warszawa 2001, s. 18), b) trawestując Stefana Kisielewskiego, gorsza jest dla mnie „dyktatura ciemniaków", c) z wisielczym humorem powiem, że „mam raka".

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Prawo karne
Przeszukanie u posła Mejzy. Policja znalazła nieujawniony gabinet
Prawo dla Ciebie
Nowe prawo dla dronów: znikają loty "rekreacyjne i sportowe"
Edukacja i wychowanie
Afera w Collegium Humanum. Wykładowca: w Polsce nie ma drugiej takiej „drukarni”
Edukacja i wychowanie
Rozporządzenie o likwidacji zadań domowych niezgodne z Konstytucją?
Praca, Emerytury i renty
Są nowe tablice GUS o długości trwania życia. Emerytury będą niższe