Choć obowiązuje on dopiero od kwietnia, a wypłaty zaczęły się w maju, już widać, że wsparcie rodzin przynosi korzyści. Resort szacuje, że w 2017 r. dzięki niemu może przyjść na świat nawet ponad 20 tys. dzieci więcej. Wbrew krytykom pieniądze nie zasilają też kont producentów wódek. Rodzice wydają je na spłacanie długów, wakacyjne wyjazdy i zajęcia dodatkowe. Okazuje się też, że kobiety nie rezygnują masowo z pracy. Narzekają tylko firmy, które udzielają pożyczek osobom bez zdolności kredytowej, tzw. chwilówek.

Nie obyło się jednak bez wpadek. Szybko zmieniano ustawę, aby 500+ nie obniżało alimentów. Potem, by pieniędzy na dzieci nie mógł zajmować komornik. Teraz wyszła na jaw kolejna luka: świadczenia nie może dostać samotna matka zarabiająca 1615 zł na rękę (a więc przekraczająca dopuszczalny dochód o 7 zł), ale przedsiębiorczy rodzic z przychodami rzędu kilkunastu tysięcy złotych miesięcznie – owszem.

Jak to możliwe? Otóż by dostać 500 zł na pierwsze dziecko, trzeba wykazać odpowiednio niski dochód (przychód minus koszty), a ten urzędnicy mogą zweryfikować co do złotówki. Ryczałtowcy jednak wykazują tylko przychód. Wysokość dochodu podają więc gminie w oświadczeniu, którego prawdziwość trudno zweryfikować. Co bardziej zaradni wpisują niskie kwoty, wiedząc, że nikt ich za rękę nie złapie.

Owa samotna matka dostałaby wsparcie, gdyby przy 500+ obowiązywała zasada złotówka za złotówkę. Resort jednak twardo mówi „nie", bo wyliczył, że jej wprowadzenie kosztowałoby co najmniej 1,5 mld zł i na taką sprawiedliwość budżetu nie stać. Z kolei uszczelnienie systemu przed kreatywnymi ryczałtowcami utrudnia TK, który już uznał je za niekonstytucyjne.

Może warto pomyśleć o salomonowym rozwiązaniu. Wystarczy, by fiskus pomógł gminnym urzędnikom wykrywać fałszywe oświadczenia. Bo jeśli 500+ ma ograniczać biedę wśród najmłodszych Polaków, to pieniądze powinny trafiać do rodziców bez względu na to, czy są zaradni.