Jerzy Engel: Przeżyliśmy kolorowy sen

Jerzy Engel, trener reprezentacji Polski, o nieudanych finałach mistrzostw świata 2002 i Emmanuelu Olisadebe.

Aktualizacja: 13.06.2018 14:32 Publikacja: 13.06.2018 11:43

Jerzy Engel

Jerzy Engel

Foto: Fotorzepa/Grzegorz Rutkowski

Rzeczpospolita: Co by pan zrobił inaczej na mundialu 2002?

Jerzy Engel: Niewiele. Sporo wydarzeń i zjawisk w Korei nas zaskoczyło i na to nie mieliśmy wpływu. Ale w meczu z Portugalią wystawiłbym innych obrońców. Wszystko nam się zawaliło w pierwszym spotkaniu. Po dwudziestu minutach Jacek Bąk poinformował nas, że ma problemy z kręgosłupem. Do przerwy wytrzymał, postawiliśmy go na nogi, ale zaraz na początku drugiej połowy musiał zejść.

Młodszym kibicom należy powiedzieć, że środkowy obrońca Jacek Bąk był dla reprezentacji kimś takim, jak dziś Kamil Glik.

Dwie minuty po jego zejściu z boiska straciliśmy drugą bramkę i przegraliśmy 0:2. Problemy dopiero się zaczęły. Czekał nas mecz z Portugalią Luisa Figo, Fernando Couto, Rui Costy, Joao Pinto i Paulety. Miał go pilnować właśnie Jacek Bąk, bo robił to już wielokrotnie skutecznie w lidze francuskiej. Jacek grał w Lens, a Pauleta w Bordeaux. Wobec kontuzji Jacka powstał problem. Myślałem o wystawieniu Jacka Zielińskiego, ale Tomek Wałdoch przekonał mnie, że lepszy będzie Tomek Hajto. Grali razem w Schalke i dobrze się rozumieli.

Hajto miał podobno powiedzieć, że nie da Paulecie sztycha zrobić.

Tego nie pamiętam, ale Tomek Hajto raczej nie bał się przeciwników. Niestety, spadł ogromy deszcz, Tomek miał problemy z utrzymaniem równowagi na śliskim boisku. Jednak w takich warunkach sprawniejszy Jacek Zieliński może wywiązałby się z zadania. Niestety, Pauleta strzelił trzy bramki, przegraliśmy 0:4. Przy stanie 0:1 sędzia nie uznał prawidłowej bramki Pawła Kryszałowicza. Tej swojej decyzji o zestawieniu obrony żałuję.

Po dwóch przegranych meczach Polska już odpadła. Mówi pan o szczegółach, pechu, kontuzjach, ale im dalej od turnieju, tym więcej wątpliwości czy przygotowania przebiegały jak należy. Niczego nie zaniedbaliście?

Zawsze, zwłaszcza po fakcie, człowiek jest mądrzejszy i coś by zrobił inaczej. Ale nie mam poczucia winy u siebie lub współpracowników.

A rozeznanie przeciwników? Koreańczycy mieli być niżsi od nas, co okazało się nieprawdą. Baza w środku kraju też chyba nie pomagała w przygotowaniach, skoro graliśmy nad morzem.

To nie był problem. Spotkaliśmy się z innymi, których nie przewidywaliśmy. Baza w Daejeon spełniała wszystkie nasze oczekiwania. Daleko od centrum miasta, cicho, boisko obok hotelu. Trafiliśmy jednak na okres zmiany klimatu z wiosennego na letni. To nas nie zaskoczyło, rozmawiałem wcześniej na ten temat z lekarzami wojskowymi, którzy służyli w polskiej misji w Korei. Ale rzeczywistość okazała się bardziej uciążliwa. Bez względu na porę dnia oblepiała nas mgiełka, utrudniająca oddychanie. W dodatku rozpoczął się okres wylęgu owadów. Codziennie o piątej - szóstej rano pod ośrodek przyjeżdżały ekipy, spryskujące chemikaliami krzaki pełen tych owadów. My tam trenowaliśmy i chodziliśmy na spacery, więc kilku zawodników nabawiło się alergii. Ja też.

Spędzaliście czas w hotelu zamiast trenować?

Alergia objawiała się dusznościami i wykwitami na ciele. Jeden zawodnik, którego nazwiska nie wymienię trafił do szpitala. Konieczna okazała się konsultacja z Komisją Medyczną FIFA, która musiała wydać zgodę na stosowanie odpowiednich leków. Nie mogliśmy o tym mówić, żeby przeciwnicy się nie dowiedzieli. Nie chcieliśmy też siać paniki. To wszystko dezorganizowało nam pracę.

Myśli pan, że miało wpływ na wyniki?

Odpowiem inaczej. Już po mistrzostwach, w Warszawie odbyła się międzynarodowa narada trenerów. Jeden z nich powiedział to, co wydaje się oczywiste, a czego chyba wiele osób nie rozumie. Mistrzostw świata nie da się porównać z żadnym innym meczem czy turniejem. Jeśli ktoś myśli, że jest do mundialu przygotowany pod każdym względem, to po przyjeździe na miejsce szybko przekona się, że nie.

Na czym to polega?

Przede wszystkim na ogromnej presji. Miałem drużynę bez gwiazd, ale złożoną w większości z zawodników grających w zagranicznych klubach. Przeszli jak burza przez eliminacje, wygrali je jako pierwsza reprezentacja w Europie. Z niejednego pieca chleb jedli. Ale reprezentacji Polski od szesnastu lat nie było w finałach. Nie wiedzieliśmy czym to się je. Kiedy siadaliśmy w hotelu do wspólnego oglądania meczu otwarcia Francja - Senegal, wszyscy byli weseli, rozluźnieni. A po meczu, w którym nieznani Senegalczycy pokonali zmęczonych sezonem ligowym mistrzów świata już nikomu nie było do śmiechu. Rozeszli się w ciszy do pokoi, zdając sobie sprawę, że to nie jest tak, jak myśleli. Za chwilę mieli się spotkać z gospodarzami, którzy nie po to organizowali turniej, aby przegrać.

I jeszcze wtajemniczyli w swój plan sędziów. Chociaż akurat w meczu z Polską sędziowie Korei nie pomogli.

Przegraliśmy zasłużenie. Nie będę szukał winnych wśród sędziów. Ale każdy zawodnik miał poczucie niesprawiedliwości. Jeśli dwóch się przewracało, to sędzia z Kolumbii przyznawał piłkę Koreańczykowi. Pierwszy gol dla nich nie powinien zostać uznany, bo poprzedził go aut i spalony.

Nie sprawdziła się taktyka. Jerzy Dudek miał podawać piłkę do Radosława Kałużnego, a ten do Emmanuela Olisadebe. Jak w Liverpoolu do Emila Heskeya, a ten do Michaela Owena. Tyle, że Kałużny, przecież kawał chłopa, nie wygrał żadnego pojedynku w powietrzu.

Radek był zmęczony sezonem, w którym jego Energie Cottbus broniło się przed spadkiem z Bundesligi. A poza tym nim wyskoczył w górę, to już był faulowany. Sędzia nie zwracał na to uwagi. Dzień przed meczem, kiedy na odprawie chcieliśmy puścić na magnetowidzie przygotowany materiał techniczny i mobilizujący, okazało się, że w hotelu zginął kabel, za pomocą którego mieliśmy wyświetlić film na ekranie. Jeszcze wczoraj był. Kibice koreańscy urządzili nam w nocy pod hotelem kocią muzykę, z użyciem bębnów. Zniknęły gdzieś służby porządkowe, policja nie odbierała telefonu. Wyszedłem do kibiców sam, poznali mnie, poprosili o wspólne zdjęcie i się rozeszli. Sami sympatyczni i życzliwi ludzie, ci Koreańczycy. Odmawiali lub rozkładali ręce z uśmiechem na ustach. Ale o spaniu nie było już mowy.

Uśpiła was Edyta Górniak kołysankową interpretacją hymnu.

Pominę to milczeniem.

Michał Żewłakow powiedział, że pańska reprezentacja składała się z chłopaków z charakterem, którzy nie dawali sobie w kaszę dmuchać. Pan też to czuł?

Ja ich wybierałem. Szukałem nie tylko dobrych piłkarzy, ale zawodników, którzy w trudnych sytuacjach nie pękną. Tomek Wałdoch, Piotrek Świerczewski, Jacek Zieliński, Czarek Kucharski, Radek Kałużny, Maciek Żurawski, Arek Bąk, Marek Koźmiński, Paweł Sibik i Paweł Kryszałowicz byli kapitanami swoich drużyn klubowych. Byle komu opaski się nie powierza. Poza tym my lubiliśmy i lubimy nadal ze sobą być. Kiedy w potrzebie znalazł się Paweł Kryszałowicz na mecz do Słupska przyjechali w kwietniu prawie wszyscy piłkarze, którzy grali w Korei.

Wydaje mi się, że tę kadrę pamięta się lepiej niż późniejszą, z 2006 roku.

Dlatego, że wygraliśmy w imponującym stylu eliminacje, że - co już powiedzieliśmy - zawodnicy byli osobowościami, ale także i dlatego, że my wychodziliśmy do kibiców. Rozgrywaliśmy mecze towarzyskie tam, gdzie reprezentacja na mecz eliminacyjny nigdy by nie dojechała: w Grójcu, Łęcznej, Radomiu. Za każdym razem przychodziło nas oglądać po kilka tysięcy ludzi.

Paweł Janas jeszcze dziś zbiera cięgi za to, że nie powołał na mundial Jerzego Dudka, Tomasza Frankowskiego i Tomasza Rząsy. Panu wypomina się pominięcie w składzie na mistrzostwa Tomasza Iwana, a powołanie Pawła Sibika, który w porównaniu z Iwanem był piłkarzem anonimowym. Będzie się pan tłumaczył?

Nie muszę. Ale mogę wyjaśnić. Mieliśmy początkowo duży wybór wśród pomocników. W mojej reprezentacji debiutowali Ebi Smolarek i Tomasz Zdebel. To z jego podania Olisadebe strzelił w Bukareszcie swoją pierwszą bramkę. Tomek Iwan wystąpił w pięciu meczach eliminacyjnych, bardzo na niego liczyłem, ale wtedy zmieniał kluby, przenosił się z Trabzonsporu do Roosendaal, a potem do Austrii Wiedeń i rzadko w tych drużynach grał. Próbowałem go jeszcze wiosną w meczach towarzyskich z Japonią i Rumunią, ale widziałem, że jest bez formy. A ja potrzebowałem piłkarzy przygotowanych.

A Sibik? Do mundialu rozegrał w kadrze dwa niepełne mecze.

Odpadło mi aż pięciu pomocników. Iwan ze względu na formę, a Smolarek, Zdebel, Bartek Karwan i Paweł Kaczorowski z powodu kontuzji. Miałem w kadrze „23" siedemnastu pewniaków, a nad pozostałymi się zastanawiałem. Kończyła się liga, po zaledwie czterech dniach zaczynało się zgrupowanie. Wszyscy byli zmęczeni. To zresztą dotyczyło całej Europy i po mundialu w Korei/Japonii FIFA wprowadziła zasadę konieczności odpoczynku dla zawodników po rozgrywkach ligowych. Tomek Iwan i Paweł Sibik byli na liście, ale czekałem do ostatniej chwili. Sibik był liderem Odry Wodzisław, miał w sezonie sześć strzelonych bramek i jedenaście asyst. Powiedziałem mu wprost: oglądam cię, biorę pod uwagę, ale przed tobą na prawej stronie jest czterech innych zawodników. Musiałoby dojść do trzęsienia ziemi żebyś pojechał. No i doszło, bo konkurenci nie wyleczyli kontuzji. Sibik w sposób naturalny stał się członkiem kadry.

Bez Emmanuela Olisadebe nie byłoby tamtej reprezentacji. Jak to się stało, że na takim napastniku nie poznano się w Ruchu Chorzów, a w Polonii rozwinął skrzydła?

Nie wiem co było w Ruchu. Nie mam natomiast wątpliwości, że Polonia była jego pierwszym klubem, w którym mógł się porozumieć z trenerami i kolegami. Darek Wdowczyk, Michał i Marcin Żewłakowowie, ja i pracujący w Polonii mój syn mówiliśmy po angielsku. Mój syn wprowadzał go w środowisko AWF. Pamiętajmy, że Olisadebe miał osiemnaście lat, kiedy pojawił się w Warszawie. Wtedy do Polski sprowadzano wielu piłkarzy z Afryki, którzy często spotykali się tutaj z rasistowskimi reakcjami kibiców.

On, niestety, też.

Tak, ale nie na Konwiktorskiej, która była jego domem. Uczyliśmy go tutaj Europy, a on sam też szybko się uczył, bo był bardzo inteligentny. Jego ojciec pracował jako urzędnik bankowy. Mówiliśmy mu, że do obiadu nie siada się w czapce, przyzwyczajaliśmy go do śniegu, który widział pierwszy raz w życiu. Nie umiał po nim biegać, zostawał z tyłu podczas treningów w górach, więc dostał gwizdek, żeby dawał znać, jak się zgubi. Wszyscy Olego bardzo lubili, bo miał poczucie humoru. Mówił mało, ale jak się już odezwał to zawsze z sensem, a często dowcipnie. No i wygrywał Polonii mecze, pomógł zdobyć tytuł mistrza Polski.

Przyznanie mu obywatelstwa było formalnością?

A skąd. Olisadebe początkowo sam o to zabiegał, bo przeżył koszmar. Po kilku miesiącach gry w Polonii pojechał na święta do Nigerii. Kupił prezenty, wziął zarobione pieniądze. Był szczęśliwy. Ledwo wysiadł na lotnisku w Lagos bandyci zabrali mu wszystko, z paszportem włącznie. Ledwo uszedł z życiem. Poszedł do polskiego konsulatu, stamtąd zadzwoniono do mnie abym potwierdził jego tożsamość. Wracał do Polski przez Pragę, gdzie zatrzymano go na dwa dni. A kiedy już dotarł do Polski, to na Okęciu nie chciano go przepuścić przez granicę. To wszystko przypadło na okres świąt i Nowego Roku. Wszystkie urzędy były zamknięte, nic nie można było załatwić. Kierownik drużyny Tomek Koter przez osiem dni woził Olisadebe jedzenie na Okęcie. Kiedy już piłkarz wreszcie opuścił lotnisko, był cieniem samego siebie. A ponieważ w zagranicznych wyjazdach Polonii też miał problemy na granicy, padł pomyśl o polskim obywatelstwie.

Czy on sam też był do tego przekonany?

Zdecydowanie. Tym bardziej, że poznał w Warszawie dziewczynę, która później została jego żoną. A po przykrych doświadczeniach z rodakami powiedział nam wprost, że chce zostać Polakiem. Podczas śniadania, na które Aleksander Kwaśniewski zaprosił prezesa Michała Listkiewicza, wiceprezesa Zbigniewa Bońka i mnie pan prezydent, który znał się na sporcie zapytał czy Olisadebe nam pomoże. Powiedziałem, że nie mamy innego tak szybkiego i dobrego technicznie zawodnika. W tym samym czasie w mediach rozpoczęła się dyskusja na temat sensowności przyznania Olisadebe polskiego obywatelstwa, bo takiego przypadku w polskim futbolu nie było. Więc prezydent się wahał. Kiedy już podpisał odpowiednie dokumenty, a Oli zaczął strzelać bramki Polska oszalała na jego punkcie.

Co mundial w Korei dał naszej piłce?

Po meczu z Portugalią wszyscy byli załamani. Wymyśliliśmy nową formułę, zmieniliśmy skład i chłopcy pokonali Stany Zjednoczone. Dopiero po tym trzecim meczu, kiedy już trzeba było wyjeżdżać, nauczyliśmy się mistrzostw świata. Ale wygraliśmy. To budowało reprezentację na przyszłość. Przeżyliśmy w Korei kolorowy sen, po którym trzeba się było obudzić.

Rzeczpospolita: Co by pan zrobił inaczej na mundialu 2002?

Jerzy Engel: Niewiele. Sporo wydarzeń i zjawisk w Korei nas zaskoczyło i na to nie mieliśmy wpływu. Ale w meczu z Portugalią wystawiłbym innych obrońców. Wszystko nam się zawaliło w pierwszym spotkaniu. Po dwudziestu minutach Jacek Bąk poinformował nas, że ma problemy z kręgosłupem. Do przerwy wytrzymał, postawiliśmy go na nogi, ale zaraz na początku drugiej połowy musiał zejść.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Czy Witold Bańka krył doping chińskich gwiazd? Walka o władzę i pieniądze w tle
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową