Duszno, gorąco i parno. Przy takiej pogodzie reprezentacja Polski wyszła na mecz z Brazylią w samo południe. Polacy wciąż byli trzecią drużyną świata i tak ją postrzegali kibice. Piłkarze Antoniego Piechniczka nie grali w tym turnieju rewelacyjnie, w grupie zdobyli tylko jednego gola, ale przecież w Hiszpanii cztery lata wcześniej, też szło im z początku opornie. Mecz z reprezentacją Anglii, przegrany 0:3 był ostrzeżeniem, że może nie być różowo.
Nikt jednak nie spodziewał się klęski 0:4, bo tak wysoko Polacy jeszcze nigdy w mundialu nie przegrali. Do tego zaczęli tamto spotkanie całkiem nieźle: raz trafili w słupek i raz w poprzeczkę (potężne uderzenie Ryszarda Tarasiewicza) i do momentu straty bramki grali więcej niż przyzwoicie.
Później wszystko się rozsypało, nie pomogło wejście na boisko Jana Furtoka, jeszcze wszedł na boisko Władysław Żmuda, zaliczając 21. mundialowe spotkanie i można się było pakować na drogę powrotną do kraju. Została ostatnia wizyta w studio telewizyjnym i próby wytłumaczenia klęski, która wydawała się niezrozumiała.
Najpierw Dariusz Szpakowski oddał głos selekcjonerowi, który podał się do dymisji, a potem na pytania odpowiadał Boniek, który przeklął, rzucił urok, zaczarował. Smutny i rozczarowany kapitan reprezentacji po klęsce w meczu z Brazylią 0:4 w 1/8 finału mundialu powiedział redaktorowi Szpakowskiemu, że jeśli w ciągu 12 kolejnych lat reprezentacja Polski dwa razy wywalczy brązowy medal i wyjdzie z grupy na mistrzostwach świata, to kibice nad Wisłą powinni się bardzo cieszyć.
Pomiędzy 1986 a 2002 rokiem reprezentacja Polski nie zakwalifikowała się do żadnego turnieju. Słowa Bońka przypominano zawsze, gdy kadra dotkliwie przegrywała. Posucha trwała 16 lat, ale z perspektywy czasu wypada powiedzieć raczej, że obecny prezes PZPN nie tyle przeklął polską kadrę, co wypowiedział proroctwo, poparte wnikliwymi obserwacjami.