Zielone światło na ekranie

Wszystkie dyscypliny sportu zależą od telewizji – to wiadomo. W ostatnich latach ta zależność wydaje się nawet coraz silniejsza

Publikacja: 14.10.2018 00:01

Kamera telewizyjna dociera dziś wszędzie. Kamil Stoch wie, jak ją wykorzystać dla zabawy

Kamera telewizyjna dociera dziś wszędzie. Kamil Stoch wie, jak ją wykorzystać dla zabawy

Foto: AFP

Pierwszą transmisję z wielkiej imprezy narciarskiej, a raczej parę migających obrazków na ekranie, zobaczono w Niemczech podczas zimowych igrzysk olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen w 1936 roku. Już 21 lat później włoska stacja RAI była w stanie pokazać uroczystość otwarcia i zawody olimpijskie w Cortina d'Ampezzo.

Podczas sztafety ognia olimpijskiego włoski łyżwiarz szybki Guido Caroli potknął się o kabel telewizyjny i przewrócił. Płomień nie zgasł, znicz pozostał zapalony, ale wtedy też padły znane słowa przewodniczącego MKOl Avery'ego Brundage: „Przez 60 lat działaliśmy dobrze bez telewizji i damy sobie radę bez niej także przez kolejne 60 lat".

Przewodniczący, jak wiadomo, bardzo się pomylił. Od przekazu telewizyjnego zaczęła się kariera wielu dyscyplin i rozgrywek sportowych, latem i zimą. Ceny praw do transmisji igrzysk od startu rosły gwałtownie: tylko w Cortinie wszystko zrobiono bez opłat, za przekaz relacji z kolejnych igrzysk w Squaw Valley (1960) CBS zapłaciła 50 tys. dolarów, Innsbruck (1964) był już dziesięciokrotnie droższy i ten trend trwa do dziś.

Nowe normy RTL

Telewizja promowała gwiazdy, zaglądała w oczy bohaterom akcji, pokazywała sportowe wzloty i upadki, przede wszystkim zaś zaczęła być nośnikiem reklam, czyli dodatkowych pieniędzy dla sportu i sportowców.

Jeszcze względnie niedawno, pod koniec lat 90., skoczkowie narciarscy, mimo tradycyjnego szacunku dla ich wyczynów, mówili jednak o transmisjach z zawodów jak Sven Hannawald: „Była trójka widzów i jedna kamera". Niemiecki skoczek wespół z Martinem Schmittem przenieśli wówczas zainteresowanie rodaków skokami w strefy rekordowe, tak samo jak zrobił to Adam Małysz w Polsce.

Rola telewizji w tym procesie była oczywista. Kamery potrafiły przekazać emocje ze skoczni, pobudzić wyobraźnię kibiców, uzależnić ich i przyciągnąć sponsorów do sportu, co jeszcze bardziej pobudziło koniunkturę.

30 kamer

Telewizja odkrywszy moc przyciągania skoków, zareagowała prawidłowo: w Niemczech prywatna stacja RTL w 2000 roku zakupiła za 75 mln euro prawa do transmisji Turnieju Czterech Skoczni na siedem lat, tworząc wizerunek „Formuły 1 sportów zimowych". Stacja nie szczędziła wysiłków, by pokazać zawody, jak nigdy wcześniej nikt tego nie zrobił.

W 20 ciężarówkach dowoziła na skocznie dziesiątki kilometrów kabli i 30 kamer. Do pomocy miała helikopter, relacje prowadził czołowy prezenter RTL Günther Jauch. Podobnie postąpiły telewizje ORF w Austrii i TVP.

RTL pokazała, jak buduje się napięcie. Względnie nieduża grupa mistrzów, dość jasne przepisy, stały rytm zawodów, widzowie mogli łatwo identyfikować się z bohaterami akcji, nawet nie mając wielkiej wiedzy o sporcie. Angażowali się także dlatego, że skoczkom zawsze grozi niebezpieczeństwo.

Oczywiście do pełnego zadowolenia potrzebny jest sukces sportowy, gdy go nie ma, nawet najlepsza realizacja transmisji nie pomoże. Przeżywali to Niemcy, gdy po erze Hannawalda i Schmitta przyszedł dołek i średnia widownia spadła z 15 mln telewidzów zimą 2001/2002 roku do 5,5 mln cztery lata później (także cena za 30 sekund reklamy przy skokach z 60 do 30 tys. euro).

Podobne wahania widzieliśmy w Polsce. Gdy Małysz zdobywał medal olimpijski w Salt Lake City (2002), wskaźniki oglądalności biły rekordy (w szczycie oglądało tę transmisję 14,5 mln Polaków), potem zainteresowanie falowało, w rytmie osiągnięć polskich skoczków. Minionej zimy pucharowe skoki Kamila Stocha i kolegów oglądało średnio około 4,5 mln widzów, co jest wynikiem bardzo dobrym, poprawa względem poprzedniego sezonu była znacząca, zanotowano wzrost o 1,6 mln osób.

Skoki są skazane na władzę telewizji, która w celu podtrzymania zainteresowania przekazem wymaga poświęceń sportowców i zaangażowania działaczy. Podstawowa cena, jaką muszą zapłacić dziś skoczkowie, to przymus skakania przy złej pogodzie. Czas transmisji – rzecz święta, stąd niekiedy długie oczekiwanie na ucichnięcie wiatru i mniejsze opady, stąd konkursy jednoseryjne.

Widzowie stacji komercyjnych muszą też godzić się z przerwami reklamowymi, nawet jeśli przerywają one ciągłość akcji. To też warunek zarabiania pieniędzy.

Jest także lepsza strona tej sytuacji – telewizja musi dbać o przyciąganie uwagi widza, o zapalenie zielonego światła dla ekranowych emocji, nawet wtedy, gdy konkursy ślimaczą się i zaczynają nudzić. Sposobów jest wiele, niektóre, jak nowe efektowne ujęcia z szybujących na linach kamer, dostrzegamy od razu, inne, jak pełna informacja na ekranie, wydają się oczywiste.

Ciąg dalszy nastąpi

Telewidz łatwo się przyzwyczaja – cienka zielona linia na zeskoku (rysowana komputerowo lub wyświetlana realnie na śniegu), oznaczająca miejsce lądowania lidera konkursu, stała się szybko normą, tak samo jak niebieska linia oznaczająca granicę kwalifikacji.

Ekran musi pokazać zielone, żółte i czerwone światełka, także kierunek wiatru nad zeskokiem, noty sędziowskie, miejsce i notę łączną po skoku, powtórki najlepszych prób, twarze trenerów, obrazki z zaplecza.

Telewizja próbowała kiedyś wpłynąć na reguły skoków, mówiąc najkrócej, zlikwidować noty za styl, ale ta zmiana na razie spotkała się z oporem tradycji. Może nie na długo. Co roku FIS wydaje podręcznik zaleceń telewizyjnych przy organizacji konkursów, wylicza minimalną liczbę kamer (10–12), na wielu stronach opisuje detalicznie ujęcia, sytuacje i momenty warte pokazania na ekranie. To też norma.

Mamy już na skoczniach obowiązkowe mrożone i porcelanowe tory najazdu (wymaganie wiąże się z pewnością transmisji zawodów), mamy coraz więcej konkursów w świetle elektrycznym (efekt wizualny), mamy kamery „super slow motion" do pokazywania miejsca odbicia na progu (nowość – ma też być w Pjongczangu). Możemy być pewni – ciąg dalszy wzmacniania przekazu telewizyjnego nastąpi. ©?

Pierwszą transmisję z wielkiej imprezy narciarskiej, a raczej parę migających obrazków na ekranie, zobaczono w Niemczech podczas zimowych igrzysk olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen w 1936 roku. Już 21 lat później włoska stacja RAI była w stanie pokazać uroczystość otwarcia i zawody olimpijskie w Cortina d'Ampezzo.

Podczas sztafety ognia olimpijskiego włoski łyżwiarz szybki Guido Caroli potknął się o kabel telewizyjny i przewrócił. Płomień nie zgasł, znicz pozostał zapalony, ale wtedy też padły znane słowa przewodniczącego MKOl Avery'ego Brundage: „Przez 60 lat działaliśmy dobrze bez telewizji i damy sobie radę bez niej także przez kolejne 60 lat".

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową
Sport
Paryż 2024. Kim jest Katarzyna Niewiadoma, polska nadzieja na medal igrzysk olimpijskich