Wąsy działają

Rozmowa z Adamem Małyszem, dyrektorem w Polskim Związku Narciarskim do spraw skoków i kombinacji norweskiej.

Publikacja: 14.10.2018 00:01

Wąsy działają

Foto: Fotorzepa/Piotr Nowak

Rzeczpospolita: Pamięta pan pierwszą wizytę na Wielkiej Krokwi?

Adam Małysz: To było dawno, jak miałem pięć lub sześć lat. Wychodzi, że w 1983 roku. Niewiele z tamtej wizyty pamiętam. Nie pamiętam także pierwszego skoku, może tylko niektóre próby z czasów juniorskich, pojedyncze wydarzenia, które mogły mi utkwić w pamięci.

Które utkwiło najmocniej?

Pierwszy upadek. Złapało mnie na końcu progu, poleciałem na głowę, narta na buli wbiła się w śnieg. Złamała się i tam została. Ja pokoziołkowałem na sam dół. Tego nie zapomnę także dlatego, że gdy siedziałem już na dole, cały biały i poobijany, to właśnie przyszedł na skocznię pan Marek Siderek i powiedział do kogoś obok: – Chłopaki jeszcze nie skaczą, bo flaga na buli jest wbita... To była moja narta i takich sytuacji się nie zapomina.

Ale nawet po takiej przygodzie do dziś pan powtarza, że Wielka Krokiew jest przyjazna dla skoczków...

Bo ją lubię, jest przyjemna i lubią na niej skakać również inni zawodnicy. To może nie jest łatwa skocznia, ale też nie jest tak trudna jak inne, które nie wybaczają jakichkolwiek błędów.

Jakie wspomnienia wywołuje u pana hasło: Puchar Świata w Zakopanem? Co pan widzi najpierw?

Sto tysięcy ludzi pod Krokwią w czasie, gdy właśnie zaczęły się moje sukcesy. Takich widoków również nigdy się nie zapomina.

A konkursy pucharowe z końca lat 90., które poprzedzały te wielkie skoki z Małyszem, też się panu zatarły? Na przykład powrót Pucharu Świata do Zakopanego w 1996 roku?

Zupełnie tego nie pamiętam. Z tamtych lat, konkretnie z 1996 roku, wspominam chętnie konkurs pożegnalny Jensa Weissfloga u niego, na skoczni w Oberwiesenthal. Dostałem zaproszenie i pojechałem tam z trenerem Pavlem Mikeską.

Umknął też panu konkurs w Zakopanem, który wygrał Austriak Stefan Horngacher, obecny trener polskiej reprezentacji?

W 1999 roku byłem w totalnym kryzysie. Nawet nie myślę o tamtych czasach, nie chcę tamtych wspomnień.

To przejdźmy do pierwszych lat małyszomanii, do tłumów pod skocznią i nie tylko tam, do stałej obecności mediów przy skokach i skoczkach. Nie chciał pan uciec przed tym zgiełkiem, nie odbierać tych codziennych hołdów?

Nie dało się tego nie odbierać. Ogromne zainteresowanie kibiców stało się częścią mego życia. Z drugiej strony patrząc – sukcesy były związane z kibicami także w dobry sposób. Ludzie mi często pomagali, i to najbardziej wtedy, gdy coś nie szło, gdy coś było nie tak. Nigdy nie usłyszałem: – Adam to już nie potrafi, z tego Małysza już nic nie będzie. Nigdy się ode mnie nie odwracali. Pojedyncze takie głosy może się zdarzały, ale zdecydowana większość doceniała moją pracę, często słyszałem, że nic się nie stało, że kolejny konkurs będzie nasz. To mnie ogromnie budowało, choć mówiąc krótko, rzeczywiście nie dało się tego oddzielić od życia.

Skąd brał pan cierpliwość wobec tej popularności?

Oczywiście, że nie było łatwo sprostać czemuś, co było mi zupełnie obce i niekiedy niepotrzebne, zwłaszcza w prywatnej sferze życia. Jeśli chodzi o życie sportowe, to popularność jest bardzo ważna i musi mu towarzyszyć. Musiałem więc oddzielić jedno od drugiego. Wiedziałem, że to jest bardzo trudne, ale próbowałem. Starałem się chronić dom, rodzinę, także siebie, przed całym tym szumem, lecz jak byłem na treningu lub na zawodach, to wiedziałem, że muszę wszystkiemu sprostać. Wiedziałem, że ludzie przychodzą dla mnie i nie mogę ich zawieść. Jak trzeba było stać i podpisywać zdjęcia, to trzeba było to robić, i tyle. Często też była to przyjemność – ludzie mi dziękowali i okazywali nie tylko wsparcie, ale też głęboką wdzięczność. Podnosiło to na duchu i napawało dumą.

Wsparciem dla pana były też napisy na transparentach pod skocznią podczas konkursów. Czytał pan je i zapamiętywał, te sławne: „Adam, przeleć ich!" albo „Świnoujście kocha Adama Małysza i Cindy Crawford"?

Widziałem i czytałem, dostrzegałem te „Adam King!", „Batman z Wisły" i wiele podobnych.

Ale żyć trzeba było, w końcu przychodził czas zwykłego wyjścia do sklepu, do kina...

Oczywiście, że nie było łatwo. Jak przyjechałem do domu po wygranym Turnieju Czterech Skoczni, to dziennikarze byli wszędzie. Kibice też przyjeżdżali do Wisły tylko po to, by zobaczyć mój dom, choćby zajrzeć w okna. Kiedyś żona chciała zrobić większe zakupy, musieliśmy więc pojechać do Katowic, bo nie było wówczas w okolicy, nawet w Bielsku, dużego centrum handlowego. Pytałem żonę, czy jest pewna, że to dobry pomysł, ona odpowiedziała, że tak, że jakoś się przedrzemy. No i było tak, że żona kupowała, a ja przez całe trzy godziny stałem i robiłem sobie z ludźmi zdjęcia, rozdawałem autografy. Takie to były wspólne zakupy.

Zawody w Zakopanem od czasu pańskich sukcesów zaczęli też odwiedzać tłumnie politycy, prezydenci i premierzy. Jak przejawiało się ich zainteresowanie skokami i panem osobiście? Było czysto kibicowskie czy miało też inny charakter?

Bywało bardzo różnie. Wielokrotnie miałem propozycje, by wesprzeć jakąś partię, lecz zawsze mówiłem, że jestem apolityczny. Wciąż uważam, że sport powinien być ponad podziałami, ponad partiami i politykami. Jeśli przyjeżdżał premier lub prezydent, to oczywiście spotykaliśmy się z nim, ale na prośby o wsparcie odpowiadałem: – Przepraszam, ale nie. Jestem sportowcem, tym się zajmuję.

Jak z perspektywy lat ocenia pan tamte mocno rozdmuchiwane w mediach starcia ze skoczkami niemieckimi, te głośne bitwy na skoki, słowa, gesty i niekiedy na śnieżki ze Svenem Hannawaldem i Martinem Schmittem?

Jako skoczkowie odbieraliśmy ten cały konflikt zupełnie inaczej. Nasza rywalizacja na skoczni była sprawą zupełnie zdrową. Każdy z nas chciał jak najlepiej wypaść, ale żadnej krzywdy drugiemu nigdy nie zrobił. Rywalizację polsko-niemiecką rozkręciły media, podchwycili kibice, może z powodu znanego poczucia historycznych krzywd doznanych od Niemców. Dlatego naszą sportową rywalizację porównywano z przeszłością, zaczęła się walka zewnętrzna, poza sportem, słowa, że Niemcom to teraz pokażemy. Doszły też gesty zwycięstwa Svena Hannawalda, które polskim kibicom się nie podobały, podburzały ich, dorzucały paliwa do ognia. Walka więc była, ale poza skokami. My byliśmy, także skoczkowie niemieccy, poza tym wszystkim.

Pamiętam jednak, że pojawiły się też zabawne odpryski tych starć w postaci wysypu kawałów o Niemcach w relacji z Małyszem. Docierały one do pana?

Czasem docierały. Pamiętam na przykład taki: „Mówi żona do Małysza: – Skocz mi po cukier do sklepu. Małysz odpowiada: – To za blisko, niech Schmitt poleci...". Takie coś słyszałem, innych nie pamiętam.

Czy teraz ma pan nieco więcej spokoju?

Na pewno jest lżej. Tylko czasem ktoś podchodzi, by zrobić wspólne zdjęcie smartfonem. Teraz już mało kto autografy zbiera, wszyscy mają w telefonach aparaty, więc każdy chce zdjęcie, pamiątkę bardziej realistyczną.

Wracając do Zakopanego. Czy ta ważna dla nas wyjątkowość konkursów na Wielkiej Krokwi udziela się innym nacjom, czy nam się tylko tak wydaje, a tak naprawdę każdy z krajów narciarskich ma swoją stolicę skakania i ukochane zawody, Niemcy w Willingen, Austriacy chyba w Innsbrucku, Norwegowie na Holmenkollen?

Zawsze mówię, że dla nas wyjątkowe pozostaną miejsca, z których się wywodzimy, nasz kraj. Dla Norwegów miejscem kultowym skoków będzie zawsze Oslo i wzgórze Holmenkollen. Tam norwescy skoczkowie spotykają się z królem, tam mają swoje muzeum. Wygrywałem tam wielokrotnie, lecz nigdy nie traktowałem tych zwycięstw jakoś szczególnie, inaczej niż innych zawodów Pucharu Świata. Dla mnie zawsze najważniejsze było zwycięstwo w Zakopanem, przed swoją publicznością, nawet jeśli od pewnego czasu Oslo stało się przecież polskie, bo tam na skokach jest więcej polskich kibiców niż norweskich.

Czy kiedykolwiek wartościował pan zwycięstwa na Wielkiej Krokwi, to z 2002 roku było na przykład ważniejsze od tych z 2005 lub 2011?

Nigdy tak o nich nie myślałem. Dla mnie każdy kolejny rok i konkurs był wyjątkowy i zawsze myślałem o całokształcie kariery, a nie o poszczególnych sukcesach.

Uroczyste pożegnanie ze skokami w marcu 2011 roku, znów na Wielkiej Krokwi, miało chyba szczególny smak? Te przyklejane wąsy kolegów skoczków, te wzruszenia?

Zima chyba wtedy nie chciała, żebym odpuścił sobie skakanie, skoro spłatała nam takiego psikusa, wydawało się, że już nie skoczymy, a tu tysiące kibiców na trybunach czekały. Ale udało się, wszystko to było tak piękne, że czapki z głów dla widzów i organizatorów. Każdy mógłby mi takiego pożegnania pozazdrościć.

Przy okazji: te dzisiejsze wąsy Richarda Freitaga to na pańską cześć?

Do końca nie wiem. Wprawdzie mówił mi o nich i z dumą pokazywał, zrobiliśmy sobie w Wiśle wspólne zdjęcie i na koniec rzekł ze śmiechem, że wąsy działają. Nie wiem zatem, czy na cześć, ale jakieś porównania na pewno były.

Szybko minął rok z okładem pańskiej pracy w Polskim Związku Narciarskim. Po serii startów motoryzacyjnych jest pan znów blisko skoków. Nie ciągnie pana czasem do rywalizacji, do adrenaliny, nie żal decyzji o końcu kariery?

Nigdy mi nie było żal. Jestem teraz z naszymi chłopakami, wspieram ich i oni to doceniają. To jest dla mnie wyjątkowe. Kiedyś sobie postanowiłem, że pewien rozdział w życiu ostatecznie zamykam. Myślę, że każdy sportowiec tak powinien zrobić. Nie da się tego kontynuować, myśleć, że może coś jednak zmienić i znów próbować. Być rozdwojonym. Gdybym dopuszczał myśli o tym, że może trzeba było jeszcze skakać, to pewnie byłoby mi przykro. Pogodziłem się z końcem kariery i mogę teraz myśleć wyłącznie o tym, żeby pomagać innym, żeby skoki w Polsce się rozwijały. Żeby po Kamilu Stochu, Piotrku Żyle, Dawidzie Kubackim byli następcy. Żeby obecni mistrzowie pomagali w przyszłości innym osiągnąć sukces.

Ale gdy jest pan na wczasach zimowych, na stokach alpejskich i zobaczy pan górkę, to wybija się pan z niej, tak dla zabawy?

Robiłem tak zawsze i do dzisiaj robię. Jadę na narty, widzę hopkę i odbijam się z niej od razu. Tego się nie zapomina. Tak z dziesięć metrów sobie skoczę, choć teraz waga już za bardzo nie pozwala.

Czy w ten pucharowy weekend padnie rekord długości skoku na Wielkiej Krokwi?

Myślę, że padnie. Skocznia jest nowa, przebudowana i rekord powinien paść. Oby ten skok był wykonany przez Polaka.

—rozmawiał Krzysztof Rawa

Rzeczpospolita: Pamięta pan pierwszą wizytę na Wielkiej Krokwi?

Adam Małysz: To było dawno, jak miałem pięć lub sześć lat. Wychodzi, że w 1983 roku. Niewiele z tamtej wizyty pamiętam. Nie pamiętam także pierwszego skoku, może tylko niektóre próby z czasów juniorskich, pojedyncze wydarzenia, które mogły mi utkwić w pamięci.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
NOWE TECHNOLOGIE
Pranksterzy z Rosji coraz groźniejsi. Mogą używać sztucznej inteligencji
Sport
Nie żyje Julia Wójcik. Reprezentantka Polski miała 17 lat
Olimpizm
MKOl wydał oświadczenie. Rosyjskie igrzyska przyjaźni są "wrogie i cyniczne"
Sport
Ruszyła kolejna edycja lekcji WF przygotowanych przez Monikę Pyrek
Sport
Witold Bańka: Igrzyska olimpijskie? W Paryżu nie będzie zbyt wielu Rosjan