Dariusz Szpakowski: Nie umiemy kochać

Legendarny komentator Telewizji Polskiej o swoich dziesięciu piłkarskich mistrzostwach świata.

Publikacja: 07.06.2021 00:01

Dariusz Szpakowski

Dariusz Szpakowski

Foto: Reporter/Jacek Domiński

„Rzeczpospolita": Dwa razy relacjonowałeś mistrzostwa świata dla radia, w 1978 i 1982 roku, osiem razy komentowałeś je w telewizji. Przed tobą jedenasty mundial. Ostatni?

Dariusz Szpakowski: Nie wiem, nie myślę o tym. Zobaczymy jak zdrowie pozwoli.

Jedenasty mundial to już rutyna?

Na pewno więcej jest do stracenia niż zyskania. Jeśli nie będę przygotowany, w dobrej formie, odpowiednio skoncentrowany, to mogę dużo stracić. O rutynie nie ma więc mowy. W dodatku mistrzostwa świata z Polakami to zupełnie inny ciężar gatunkowy. Inaczej się je przeżywa, inaczej komentuje.

Który turniej był dla ciebie najważniejszy?

Mistrzostwa świata w Hiszpanii w 1982 roku. Z wielu względów, także z powodu czasu, w którym były rozgrywane, czyli stanu wojennego. Nigdy nie zapomnę widoku pustych autokarów wracających do kraju. Polacy, którzy wyjechali na mundial do Hiszpanii zostawali tam i rozjeżdżali się po całym świecie. Dla mnie to był turniej szczególny nie tylko z powodu sukcesu, czyli medalu. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie byłem tak blisko reprezentacji. W moim pokoju hotelowym było całodobowe połączenie z rozdzielnią telefoniczną w Polskim Radiu przy ulicy Malczewskiego w Warszawie. I z tej rozdzielni była możliwość przedłużenia połączenia na telefony stacjonarne do domów piłkarzy. Pamiętajmy że mówimy o czasach stanu wojennego. Oni przyjeżdżali do nas do hotelu, razem z ochroną oddelegowaną do pilnowania drużyny, i korzystali z tego połączenia. Oczywiście wychodziłem z pokoju, gdy piłkarze rozmawiali, ale siłą rzeczy później się o pewnych sprawach dowiadywałem. Wychodził któryś i mówił: „cholera, mam problem z ojcem", inny po wyjściu rzucał: „córka choruje", więc oczywiście o tym rozmawialiśmy. Inne czasy, także z dziennikarskiego punktu widzenia. Gdybym wtedy sprzedał te osobiste historie, byłbym skreślony.

Dziś nie?

Czy ja wiem? Chyba nie. Dziś dziennikarze, lub przynajmniej część z nich, ścigają się, by ujawniać szczegóły z życia prywatnego zawodników. Po remisie ze Związkiem Radzieckim, który dawał nam awans do półfinału, byłem jedynym dziennikarzem, który został wpuszczony do autokaru Polaków. A to dlatego, że znała mnie ochrona, wiedzieli, że jestem zaufanym człowiekiem. Zostałem potraktowany jak członek ekipy. Dwa lata temu pojechałem do przyjaciół, którzy mają apartament pod Alicante i udałem się w podróż sentymentalną. Byłem pod stadionem Herculesa. gdzie graliśmy wtedy mecz o trzecie miejsce z Francją.

Do Corte Ingles również poszedłeś?

Pamiętam doskonale, że gdy wylądowaliśmy z Janem Ciszewskim w Alicante uderzyła w nas fala gorąca. Z lotniska kazaliśmy od razu zawieść się do centrum handlowego, właśnie Corte Ingles, gdyż wtedy było to jedno z niewielu miejsc z klimatyzacją. Spędziliśmy tam cały dzień przygotowując się do transmisji.

Do historii przeszedł powrót kadry do Polski...

Tuż po starcie z lotniska w Madrycie okazało się, że samolot nie może się wznieść. Musieliśmy zawracać. Z początku w atmosferze żartów, że zbyt dużo towarów wieziemy z Zachodu do Polski. Ale szybko się ten śmiech zmienił się w lekką panikę. Okazało się, że podwozie się nie schowało. Józek Młynarczyk chciał zapalić papierosa, bo przecież wtedy jeszcze można było palić w samolotach, ale stewardesy się na niego rzuciły i kazały mu zgasić. Zbyszek Boniek i Andrzej Szarmach, którzy chwilę wcześniej zostali zaproszeni do kabiny pilotów, musieli z niej natychmiast wracać. No a naprawdę poważnie się zrobiło, gdy zaczęliśmy się zniżać do lądowania i przy pasie zobaczyliśmy ustawione jeden obok drugiego wozy straży pożarnej. Później na lotnisku odreagowaliśmy wszyscy. Nie było chyba osoby, która by się nie napiła. Czekaliśmy na samolot zastępczy z Polski, który załatwił Mrian Renke, były minister sportu, a później ambasador w Hiszpanii. Przylecieliśmy w końcu do Warszawy późno w nocy. Janek Ciszewski zasłabł na lotnisku. Przez cały mundial mieszkaliśmy razem w pokoju, bo przecież wtedy wyjazdy z radia i telewizji były wspólne. On już wtedy mnie namawiał, żebym przeszedł do telewizji. Jesienią tamtego roku zmarł, a ja przeszedłem do telewizji i musiałem się zmierzyć z jego legendą.

Trzecie miejsce w 1974 roku i sukces drużyny Kazimierza Górskiego obserwowałeś jako kibic?

Już wtedy pukałem do zawodu. Zaczynałem w Rozgłośni Harcerskiej, pisałem też do „Świata Młodych". Tuż po mistrzostwach w 1974 roku zacząłem mieć pierwsze kontakty zawodowe z reprezentacją Polski. Przy okazji meczu z Włochami w eliminacjach mistrzostw Europy '76, Kazimierz Górski zgodził się byśmy postawili przy ławce rezerwowych magnetofon z mikrofonem. Mecz komentował Bogdan Tuszyński i później zestawiliśmy jego komentarz z rekcjami ławki.

Jak na tamte czasy dość nowatorski pomysł...

Szukałem różnych form. Jechałem z drużyną autokarem z Rembertowa na stadion. I tam też nagrywałem dźwięki, z których później złożyłem audycję. Do dziś pamiętam jak ktoś krzyczy: „Ej, poczekajmy, Diabła nie chcą wpuścić", bo Andrzej Szarmach jechał swoim samochodem za autokarem. Próbowałem robić takie materiały od kulis. W 1976 roku przeszedłem z Rozgłośni Harcerskiej do Polskiego Radia i prowadziłem studio podczas igrzysk w Montrealu. Dla mnie to było wielkie wyzwanie, pamiętam ludzi, którzy pracowali wówczas z nami. Pan Młynarczyk był znakomitym realizatorem. Podszedł do mnie i spytał: - Czy pan jest Anglikiem? Zdziwiony odpowiadam: -Jak to?. Na co on: - Bo pan mówi „jes", a tam na końcu jest zgłoska „t". Chciałbym żeby ona wybrzmiała „jest" panie redaktorze, „jest."

Wróćmy na mundiale.

Niewiele brakowało, żebym z mundialu w Argentynie nie wrócił... Prognozy pogody były bardzo złe, samoloty nie startowały, więc na nasz mecz z Argentyną pojechaliśmy do Rosario samochodem. Naczelny katowickiego „Sportu", Bohdan Tomaszewski, Jan Ciszewski no i ja. Trzej starsi panowie zostali w Rosario po meczu, a wracałem sam. Byłem zmęczony, zacząłem przysypiać. Nagle słyszę łomotanie. Budzę się i widzę, że jedziemy poboczem i osuwamy się do rowu, chwyciłem natychmiast za kierownice, kierowca się obudził, bo oczywiście zasnął, i już do samego Buenos Aires nie zmrużyłem oka.

Skoro jesteśmy przy 1978 roku. Miałeś poczucie, że nasza drużyna jedzie wtedy by zdobyć tytuł?

Pamiętam jak Tuszyński wysłał mnie na rozmowę z Gmochem. Jacek wprost mówił, że jedziemy zdobyć mistrzostwo świata. Jestem przekonany, że to jest w archiwach radiowych i można tę rozmowę znaleźć. Takie więc były oczekiwania. Ale patrząc na to kim dysponował Jacek, nie ma się co dziwić. Wtedy w zespole miał trzech najlepszych zawodników w historii polskiej piłki, czyli Kazimierza Deynę, Zbyszka Bońka i Włodzimierza Lubańskiego. Później z jakichś testów wyszło Gmochowi, że Lubański nie może grać z Szarmachem... W Argentynie zabrakło przede wszystkim atmosfery. Był podział na linii starzy – młodzi, nieporozumienia Lubańskiego z Gmochem. Olbrzymi potencjał, ale nic z tego nie wyszło.

Przeskok z radia do telewizji był trudny?

Na początku słyszałem wciąż: „Darek, za dużo mówisz." Pewnie ci wielcy mistrzowie, których już dziś niestety nie ma, to samo powiedzieliby młodym adeptom w nowych stacjach telewizyjnych. Dziś widz naprawdę dużo wie, niejednokrotnie więcej niż komentator. Ma dostęp do internetu, nie zaimponujemy mu wiedzą. Ponadto co innego niszowe stacje, które trafiają do ograniczonego grona ekspertów, a co innego komentowanie dla dla widzów, którzy aż tak nie interesują się futbolem, którzy włączają mecz, ponieważ gra Polska.

Mecz reprezentacji komentuje się inaczej?

Oczywiście. Jest to inny poziom emocjonalny. Jesteś zdenerwowany, bo jesteś nie tylko komentatorem, ale i kibicem. Masz biało-czerwone serce, jak ci wszyscy na boisku. Zależy ci, żeby był sukces. Pewnie czasem bywa się szowinistycznym w komentarzu. Relacjonowałem nasz sukces w 1982 roku i wiem co to zaangażowanie emocjonalne.

To w rozmowie z tobą padła słynna klątwa Bońka...

Na stadionie w Guadalajarze, oficer prasowy Brazylii prowadził mnie podziemiami do studia telewizyjnego. Za wielkimi kratami tłoczyli się brazylijscy dziennikarze, czekający aż będzie tamtędy szedł Tele Santana. Szedłem z obawą, czy Zbyszek Boniek dotrzyma słowa, bo obiecał mi, że przyjdzie po naszym ostatnim meczu w mundialu. Dotrzymał. Pamiętam to ich przesłanie, bo razem z Bońkiem przyszedł też trener Antoni Piechniczek. My wszyscy czuliśmy olbrzymie rozczarowanie i niedosyt, a oni życzyli swoim następcom, aby osiągnęli to, co oni... A potem było 16 lat czekania, Korea w 2002 roku i trzy mecze, a po dwóch było już wiadomo, że wracamy do domu. I powtórka z rozrywki w Niemczech. Nie było nas na mistrzostwach 12 lat, a mamy rozbudzone apetyty po finałach Euro.

Jak wspominasz mundiale bez Polaków - Italia 90, USA 94, Francja 98?

To były turnieje czysto zawodowe, że tak to nazwę. Italię 90 robiłem wspólnie ze Zbyszkiem Bońkiem. W dniu finału spotkaliśmy się na stadionie, a on mówi: „O cholera, zapomniałem akredytacji. No ale to były finały we Włoszech, a tam Boniek jest legendą. Poszedł do biura prasowego i po chwili miał już wyrobioną nową akredytację. Brzydki mundial, z brzydkim finałem i męczącym futbolem. Pamiętam, że rozgorzały dyskusje – co robić, jak ratować piłkę. Powiększyć bramki, znieść spalonego, pomysłów było dużo. Ale rezerw poszukano w człowieku, nie w przepisach. Jak się spojrzy na dzisiejsze mecze i na to, co się działo wtedy, to jest przepaść. Jeśli chodzi o szybkość, przygotowanie fizyczne, tempo spotkań. Italia 90 to dla mnie była też obserwacja oraz szkoła, jak należy traktować ludzi sukcesu. Chodzi mi oczywiście o to jak Bońka traktowali Włosi. Był wciąż pozdrawiamy, wszyscy życzyli mu szczęścia. Wtedy zorientowałem się, że my nie umiemy kochać. Tak do końca. Nie mówię tylko o piłkarzach wielkich, ale generalnie mamy problem z ludźmi, którzy odnieśli sukces. W 2004 robiłem Euro z Grześkiem Mielcarskim i w Portugalii był on wciąż szanowany i niezwykle popularny.

Najdziwniejszy mundial?

W Stanach Zjednoczonych. Bardzo ciekawe doświadczenie. Amerykanie przyjeżdżali wielkimi pick-upami cztery godziny przed meczem na gigantyczne parkingi pod stadionami. Rozstawiali grille, wyjmowali przenośne lodówki z piwem i innymi napojami. Publiczność patrzyła na soccer jako na coś egzotycznego i ciekawego. Było to wydarzenie rodzinno-weekendowe.

Największa niespodzianka?

Absolutny szok w Brazylii w 2014 roku, gdy w Belo Horizonte gospodarze przegrali 1:7 w półfinale z Niemcami. Taka przejmująca cisza na stadionie. Finał przestał Brazylijczyków interesować, oni byli upokorzeni. Dla mnie też szczególny mecz, bo zostałem po nim okradziony. Wracaliśmy z Grześkiem Mielcarskim takim ekskluzywnym autobusem. Miałem plecak do którego wrzuciłem akredytację, paszport, iPada, i wszystkie notatki. Na dworcu poszliśmy kupić jakieś napoje. Dałem się nabrać jak harcerz. Podszedł do mnie facet i zaczął wypytywać: gdzie tu kupić bilet do Rio, no to ja mu pokazałem, a później, że nie ma pieniędzy, więc gdzie jest bankomat. Jak się odwróciłem zobaczyłem, że nie ma plecaka. Na policji mi powiedzieli mi, że to znana metoda: jeden zagaduje, drugi zabiera plecak, a trzeci idzie z walizką i wrzucają od razu ten plecak do walizki.

I jak bez paszportu wróciłeś?

Za trzy dni miał być finał, a po nim lot do Polski. Skontaktowaliśmy się z ambasadą, myślałem, że może Brazylijczycy mnie wypuszczą, no ale lecieliśmy przez Amsterdam, a przecież do Holandii bez żadnego dokumentu bym nie został wpuszczony. Zaczęło się więc załatwianie, korowody spraw, musiałem zrobić zdjęcie biometryczne, chociaż oczywiście nikt w Brazylii nie miał pojęcia, co to jest. Wielkie uznanie dla pani konsul, która stanęła na wysokości zadania. W dzień wylotu Grzesiek Mielcarski uczulił całą ekipę hotelu, że jeśli będzie jakaś przesyłka dla mnie, to mają mnie znaleźć chociażby pod ziemią. Jemy śniadanie i wpada rozentuzjazmowana recepcjonistka i przynosi mi paszport tymczasowy. Dzwonię do pani konsul, bo tak się umówiliśmy, a ona mi mówi, że ma dla mnie dobrą wiadomość. Że podrzucono na policję w Belo Horizonte mój paszport, moje okulary, moją akredytację i moje notatki. W efekcie ukradli mi tylko plecak i iPada. Dwa dni później żona ambasadora jechała do Polski, więc poprosiłem żeby mi przywiozła tylko okulary i akredytację.

Zbierasz akredytacje?

Zbieram. Mam tych akredytacji ze dwie-trzy szuflady, bo biorę z każdego meczu. Natomiast osobno posegregowane i ułożone mam 10 akredytacji z finałów mistrzostw świata, dziewięć z finałów mistrzostw Europy, teraz będzie 25. finał Ligi Mistrzów i 16 akredytacji olimpijskich, zarówno letnich jak i zimowych. Spoglądasz na to i widzisz, że to kawał życia. Same akredytacje pokazują wielki postęp. Kiedyś to były takie małe kartki przypinane do klapy, dziś z chipami elektronicznymi, jak przechodzisz przez bramkę ochronie wyświetla się twoja twarz na ekranie. Wielka metr na metr. Tak było w Pjongczangu To wszystko się zmieniło także ze względów bezpieczeństwa.

Kiedyś miałeś dostęp do sportowców, dziś już nie.

Pamiętam jak całe dnie spędzaliśmy w bazie Polaków w Argentynie w 1978 roku – czyli Jockey Clubie. Nie było czegoś takiego jak 15 minut otwartego dla mediów treningu, a podczas tego kwadransa i tak jest tylko rozgrzewka. Nie było konferencji z jednym czy dwoma zawodnikami, tylko mogliśmy z piłkarzami rozmawiać bez obostrzeń. Pamiętam spacer z Włodkiem Lubańskim po ośrodku, reszta chłopaków się relaksowała na basenie czy grała w ping-ponga. Dziś to nie do pomyślenia: zamknięte, wydzielone, zakazane. Konferencja, 15 minut, ostatnie pytanie, do widzenia. Wiem, że się świat zmienił, ale jednak to spojrzenie zza kulis, by móc o tym opowiedzieć widzom, czytelnikom, zawsze było ważne w pracy dziennikarskiej.

Masz swoje rytuały przed meczem?

Przede wszystkim szukam skupienia. Zajmuję miejsce na stanowisku odpowiednio wcześniej, by móc przyjrzeć się rozgrzewce. To już mi daje jakieś informacje, jak kto jest skoncentrowany, jak przeżywa tę sytuację. Trafia do bramki, czy nie może wcelować. Ponadto póki nie dostanę oficjalnych składów jestem elektryczny. Przyglądam się więc piłkarzom, żeby później ułatwić sobie identyfikację, patrzę chociażby kto w jakich butach gra. Dlatego nie lubię jak przed meczem podchodzą do mnie ludzie i zagadują, proszą o zdjęcie, czy o autograf. Jestem w pracy i faktycznie najważniejsza jest dla mnie koncentracja.

Jakie masz oczekiwania co do naszej reprezentacji przez mistrzostwami świata w Rosji?

Wyjścia z grupy, to minimum. W 1/8 finału będzie na nas czekała prawdopodobnie Belgia albo Anglia. Jeśli wygramy i awansujemy do ćwierćfinału, to Niemcy albo Brazylia. Nie oszukujmy się, mamy bardzo trudną drogę. Takiego układu jak w mistrzostwach Europy, gdy wszyscy najwięksi wpadli do jednej połówki drabinki, już długo mieć nie będziemy. Pompowanie balonu jest bez sensu. Ostatni raz wyszliśmy z grupy w 1986 roku. Czyli 30 lat temu. Naprawdę uważam, że powtórzenie tego wyniku będzie sukcesem.

„Rzeczpospolita": Dwa razy relacjonowałeś mistrzostwa świata dla radia, w 1978 i 1982 roku, osiem razy komentowałeś je w telewizji. Przed tobą jedenasty mundial. Ostatni?

Dariusz Szpakowski: Nie wiem, nie myślę o tym. Zobaczymy jak zdrowie pozwoli.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
NOWE TECHNOLOGIE
Pranksterzy z Rosji coraz groźniejsi. Mogą używać sztucznej inteligencji
Sport
Nie żyje Julia Wójcik. Reprezentantka Polski miała 17 lat
Olimpizm
MKOl wydał oświadczenie. Rosyjskie igrzyska przyjaźni są "wrogie i cyniczne"
Sport
Ruszyła kolejna edycja lekcji WF przygotowanych przez Monikę Pyrek
Sport
Witold Bańka: Igrzyska olimpijskie? W Paryżu nie będzie zbyt wielu Rosjan