Francuzi mają pamięć wybiórczą. W skład nowej koalicji rządowej, na której czele ponownie stanął Giuseppe Conte, wchodzi nie tylko umiarkowana Partia Demokratyczna, ale także radykalny Ruch Pięciu Gwiazd (M5S). A to jej lider, dziś szef włoskiej dyplomacji Luigi di Maio doprowadził do najostrzejszej fazy kryzysu dyplomatycznego między Paryżem i Rzymem w ubiegłym roku, spotykając się na marginesie oficjalnej wizyty we Francji z przedstawicielami „żółtych kamizelek". Francuzi zareagowali odwołaniem po raz pierwszy od drugiej wojny światowej swojego ambasadora znad Tybru.

W środę, przyjeżdżając jako pierwszy zagraniczny przywódca po powołaniu nowego rządu do Rzymu, Emmanuel Macron dał jednak do zrozumienia, że całą winę za złe stosunki z Włochami ponosił lider twardej prawicy. A ponieważ jako szef MSW wyróżnił się on przede wszystkim bezwzględną walką z nielegalną imigracją (włoskie porty zostały zamknięte dla statków z uchodźcami i organizacji humanitarnych), to właśnie tu miało dojść do przełomu.

Po rozmowach w Pałacu Chigi, siedzibie premiera, Macron i Conte ogłosili poparcie dla „automatycznego mechanizmu rozdziału uchodźców". Kraje Unii, które do niego by się nie przyłączyły, miałyby za to ponieść „konsekwencje finansowe". Ale za fasadą porozumienia pozostaje wiele niedomówień. W szczególności Francja nie zgodziła się na poparcie podobnego mechanizmu dla imigrantów ekonomicznych. Odmówiła także ustalenia systemu rotacji portów na Morzu Śródziemnym, do których byłyby wpuszczane statki z uciekinierami i który obejmowałby także ośrodki francuskie. A takie postulaty wysunęli Włosi.