Pierwszy szczyt G20 w Chinach. Xi Jinping rządzi

Xi Jinping wykorzystuje pierwszy szczyt G20 w Chinach, by podważyć porządek świata ustanowiony przez USA.

Aktualizacja: 05.09.2016 06:55 Publikacja: 04.09.2016 19:40

Zdjęcie rodzinne z Hangzhou. Przywódcy państw uczestniczących w szczycie G20, niektórzy wraz z małżo

Zdjęcie rodzinne z Hangzhou. Przywódcy państw uczestniczących w szczycie G20, niektórzy wraz z małżonkami

Foto: AFP

To są drobne gesty, które jednak mówią wiele. Po wylądowaniu w Hangzhou wszyscy przywódcy mieli prawo zejść z samolotu po specjalnych schodach i czerwonym dywanie. Ale nie Barack Obama, który musiał zadowolić się skromnymi schodkami, jakie ma na wyposażeniu Air Force One.

Zaraz potem się okazało, że dostępu do prezydenta nie mają wysocy rangą amerykańscy dyplomaci, a nawet doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego Susan Rice.

– To jest nasz kraj, nasze lotnisko – uciął sprawę chiński urzędnik, gdy próbował interweniować Secret Service. A kilkadziesiąt minut później okazało się, że tylko dwóch amerykańskich operatorów zostało dopuszczonych do filmowania przechadzki po Hangzhou Xi i Obamy.

– Nie przywiązywałbym większego znaczenia do takich incydentów, one się przy takich okazjach powtarzają. Mamy w zwyczaju umożliwiać mediom pokazywanie naszej pracy i nie będziemy z tego rezygnować za granicą – tłumaczył Obama.

Ale te „incydenty" w języku dyplomatycznym znaczą bardzo wiele.

Sparaliżowany Zachód

– Ameryka jest sparaliżowana nadchodzącymi wyborami, ryzykiem zwycięstwa Trumpa. A Europa nie może się podnieść z Brexitu i obawia się sukcesu populistów w wyborach we Francji i Niemczech w 2017 r. W takiej rzeczywistości Chiny chcą przejąć rolę kraju, który zapewnia stabilność i rozwój świata – mówi „Rz" James Edward Hoare, który tworzył brytyjską ambasadę w Korei Północnej, a dziś jest ekspertem londyńskiego Chatham House.

Przed przyjazdem przywódców 20 największych potęg świata, władze w Pekinie nakazały wstrzymać na dwa tygodnie prace zakładów przemysłowych w Hangzhou, poleciły także mieszkańcom wyjazd za miasto na „nadzwyczajny urlop". Wszystko po to, aby rozładować korki w ośmiomilionowej metropolii i rozproszyć wiecznie wiszący tu na głowami smog. To pokazuje, jak wielkie są wciąż słabości chińskiej gospodarki, wady jej modelu rozwoju.

Ale mimo spowolnienia wzrostu dochodu narodowego do 6,7 proc. w tym roku, Chiny zapewniają aż 39 proc. światowej ekspansji gospodarczej – podaje MFW. Ameryka i Unia, z mizernym wzrostem odpowiednio 1,6 i 1,7 proc., zeszły pod tym względem na drugi plan, podobnie jak kraje wschodzące słynnej niegdyś grupy BRICS, które postawiły na liberalny model rozwoju. Brazylia i Rosja wciąż znajdują się w głębokiej recesji (ich dochód narodowy spadnie odpowiednio o 3,3 i 1,2 proc.), a RPA boksuje w miejscu. Wyjątkiem są Indie (wzrost o 7,5 proc.), ale to państwo z innej kategorii, przynajmniej czterokrotnie biedniejsze od Chin.

Chińska mieszanka

Choć Hangzhou jest zatrute i zakorkowane, to przecież rozwinął się tu ogromny hub technologiczny, którego symbolem jest pochodząca właśnie stąd wielka platforma e-handlu Alibaba. To jeden z wielu sygnałów, że Chinom może się udać trudna przemiana z taniego producenta nastawionego na eksport w bardziej dojrzałą potęgę rozwijającą wyrafinowane technologie i nastawioną w dużym stopniu na konsumpcję wewnętrzną. A światu nie pozostaje nic innego, jak tej przemianie kibicować, bo alternatywą jest kolejna globalna zapaść.

– Chińskiego modelu rozwoju, specyficznej mieszanki dzikiego kapitalizmu i interwencjonizmu państwa nie da się zastosować gdzie indziej. Wątpię też, aby Xi dążył do otwartej konfrontacji z Ameryką, bo Chiny nie są do niej przygotowane i za dużo skorzystały na globalizacji, aby teraz ją storpedować. Ale z pewnością Pekin chce odgrywać o wiele ważniejszą rolę w globalnym porządku. Czy jego ostatecznym celem jest stworzenie świata bipolarnego? Tego nikt nie wie – mówi Hoare.

W Hangzhou tę subtelną grę z Ameryką, mieszankę współpracy i konfrontacji, widać było na każdym kroku. Obaj przywódcy ogłosili przystąpienie swoich krajów do niedawno wynegocjowanego w Paryżu porozumienia o ograniczeniu emisji dwutlenku węgla. Umowa miała wejść w życie, gdy ratyfikują ją kraje odpowiedzialne za wytwarzanie przynajmniej 55 proc. szkodliwych gazów. Ponieważ USA i ChRL wspólnie produkują ich 40 proc., inicjatywa Xi i Obamy przesądza o sukcesie Paryża.

– Historycy w przyszłości uznają ten moment za przełomowy – nie ukrywał satysfakcji amerykański przywódca, który za pięć miesięcy odchodzi z Białego Domu.

Ale, jak relacjonował rzecznik prezydenta Josh Earnest, na tym samym spotkaniu Obama „w uprzejmy sposób apelował do Xi o respektowanie swobody żeglugi, międzynarodowego prawa morskiego".

Smok i orzeł

Chińczycy od kilku lat rozbudowują ogromne bazy wojskowe na Wyspach Spratly i Paracelskich na Morzu Południowochińskim i wbrew lipcowemu wyrokowi Trybunału Arbitrażowego w Hadze twierdzą, że ta część oceanów, przez którą przechodzi jedna trzecia międzynarodowego handlu morskiego, należy do wyłącznej strefy ekonomicznej Pekinu.

US Navy, od 1945 r. gwarant swobody żeglugi, po raz pierwszy nie śmie otwarcie przeciwstawić się takim ograniczeniom. Kilka tygodni przed szczytem w Hangzhou amerykański niszczyciel USS „Lassen" co prawda przepłynął bez ostrzeżenia w rejonie Wysp Spratly, ale jednak z zachowaniem strefy 12 mil, jaką uzurpują Chińczycy.

– Jeśli przestrzegamy strefy 12 mil, to de facto uznajemy chińską suwerenność nad tym obszarem – oburza się senator John McCain.

Temu pojedynkowi chińskiego smoka i amerykańskiego orła z niepokojem przyglądają się azjatyccy sojusznicy Waszyngtonu, w tym: Tajwan, Wietnam, Filipiny, ale także bardziej odległe Japonia i Korea Południowa, których gros eksportu przechodzi przez Morze Południowochińskie.

– Wiele z tych krajów przez wieki musiało zadowolić się podległym wobec Chin statusem i do dziś Pekin uważa, że należą one do jego strefy wpływów. Ale od zapobieżenia chińskim ambicjom w tym względzie zależy utrzymanie przez Amerykę statusu jedynego supermocarstwa na Ziemi. To cele, których pogodzić się nie da, stąd sytuacja jest tak niebezpieczna – ostrzega Hoare.

To są drobne gesty, które jednak mówią wiele. Po wylądowaniu w Hangzhou wszyscy przywódcy mieli prawo zejść z samolotu po specjalnych schodach i czerwonym dywanie. Ale nie Barack Obama, który musiał zadowolić się skromnymi schodkami, jakie ma na wyposażeniu Air Force One.

Zaraz potem się okazało, że dostępu do prezydenta nie mają wysocy rangą amerykańscy dyplomaci, a nawet doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego Susan Rice.

Pozostało 92% artykułu
Polityka
Już cała brytyjska armia będzie mogła być brodata. Zyska więcej żołnierzy?
Polityka
Macron dobija porozumienie UE-Mercosur. Co teraz?
Polityka
Eksperci ONZ nie sprawdzą sankcji wobec Korei Północnej. Dziwna decyzja Rosji
Polityka
USA: Nieudane poszukiwania trzeciego kandydata na prezydenta
Polityka
Nie żyje pierwszy Żyd, który był kandydatem na wiceprezydenta USA