Podpisanie tej umowy w maju 1997 roku w Moskwie bez wątpienia było sukcesem ówczesnego prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy. Wtedy zmęczony po przegranej pierwszej wojnie w Czeczenii rosyjski przywódca Borys Jelcyn własnoręcznie gwarantował „nietykalność granic" i „integralność terytorialną" młodego państwa ukraińskiego. Ukraiński i rosyjski przywódcy zobowiązali się do „pokojowego rozwiązywania wszelkich sporów" oraz „niestosowania siły". Zagwarantowali sobie nawzajem prawo do „wolnego decydowania o swoim losie". Obiecali, że żadna ze stron „nie będzie wywierała presji gospodarczej" i „nie będzie ingerowała w wewnętrzne sprawy". Podpisując porozumienie, prezydenci potwierdzili, że od tamtej pory współpraca ukraińsko-rosyjska będzie się opierała na normach prawa międzynarodowego.
Porozumienie to w Kijowie zostało odebrane jako kapitulacja Moskwy. Wydawało się, że Ukraina ma twarde gwarancje „nietykalności granic" i że Rosja już nigdy nie będzie miała pretensji terytorialnych. Integralność terytorialną kraju miało też gwarantować memorandum budapeszteńskie, podpisane w 1994 roku przez Stany Zjednoczone, Rosję i Wielką Brytanię po tym, jak Kijów zrezygnował z pozostałej po ZSRR broni nuklearnej.
Nikt wtedy nie mógł pomyśleć, że 20 lat później Ukraina zostanie rozdarta przez wschodniego sąsiada i będzie walczyła o przetrwanie na mapie świata.
Po aneksji Krymu porozumienie „o przyjaźni, współpracy i partnerstwie" straciło wszelki sens. Od czterech lat Ukraina nie panuje nad częścią Donbasu (mieszka tam prawie 4 mln ludzi), nie kontroluje kilkusetkilometrowego odcinka swojej granicy z Rosją.
Podpisane przez Jelcyna postulaty wyrzucił na śmietnik historii Władimir Putin, który stwierdził, że upadek ZSRR „był największą geopolityczną katastrofą wieku".