Dennis Rodman w świecie Kim Dzong Una

Był chorobliwie nieśmiałym chłopcem, wyjątkowym koszykarzem i szalonym celebrytą. Teraz jest samozwańczym ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Korei Północnej.

Aktualizacja: 24.06.2018 15:43 Publikacja: 24.06.2018 00:01

Kim Dzong Un, jego żona Ri Sol-Ju i Dennis Rodman podczas wizyty amerykańskiego koszykarza w Pjongja

Kim Dzong Un, jego żona Ri Sol-Ju i Dennis Rodman podczas wizyty amerykańskiego koszykarza w Pjongjang w roku 2013

Foto: AFP

Poleciał do Singapuru przy okazji historycznego spotkania Donald Trump – Kim Dzong Un, aby – jak powiedział jego agent Darren Prince – „zaoferować wszelką możliwą pomoc". Pomoc okazała się co prawda niepotrzebna, dwaj kontrowersyjni przywódcy poradzili sobie bez niego, ale i tak Dennis Rodman skradł im nieco show, kiedy rozpłakał się przed kamerami CNN. Wystąpił w czerwonej czapeczce znanej z kampanii wyborczej Trumpa z napisem „Make America Great Again" i jak zwykle cały obwieszony kolczykami. Istotnie, przy okazji tego historycznego wydarzenia mógł uchodzić za eksperta, bo osobiście zna obu przywódców.

W rozmowie z dziennikarzem CNN przedstawił ich jako ciepłych i emocjonalnych panów. Potem się rozkleił, tłumacząc, że nikt go nie słuchał, kiedy mówił o pojednaniu, a nawet grożono mu śmiercią i nie mógł wychodzić z domu. – Dziś jest wielki dzień dla wszystkich. Jestem taki szczęśliwy, pokochałem ten kraj. Dosyć nienawiści – zaapelował. Powiedział też, że zadzwoniła do niego sekretarka z Białego Domu i powiedziała, że Trump jest z niego dumny, chociaż chyba nikt tego nie potwierdził. Wcześniej administracja prezydenta odcięła się od – jak to określono – „prywatnej wycieczki pana Rodmana". W każdym razie rozmowa na antenie była kulturalna, co należy uznać za miłą odmianę, bo ostatnim razem, kiedy CNN łączyła się z Rodmanem, siedział z cygarem w ręku i wrzeszczał na dziennikarza, nie przebierając w słowach.

Happy Birthday dla Kima

Do Korei Północnej pojechał po raz pierwszy pięć lat temu, w lutym 2013 r. Wspólnie z Kimem oglądał wtedy popisy kilku zawodników Harlem Globetrotters. Przywódca Korei Północnej jest wielkim fanem koszykówki, a szczególnie drużyny Chicago Bulls z lat 90., w której grał Rodman. Jeżeli wierzyć ciotce dyktatora, która zwierzała się kiedyś „The Washington Post", nastoletni Kim, pobierający edukację w Bernie (Szwajcaria), do tego stopnia kochał koszykówkę, że wieczorem kładł się do łóżka z piłką. Po tej pierwszej wizycie Rodman obwieścił światu, że Kim to „świetny gość" i jego „przyjaciel na całe życie". Dodał, że prezydent Obama powinien czym prędzej do niego zatelefonować. Rodman wspomniał też o misjonarzu przetrzymywanym w koreańskim więzieniu.

Kenneth Bae został skazany na 15 lat ciężkich robót. Kiedy jednak wkrótce potem Rodman ponownie jechał do Korei, nie mówił już o misjonarzu, tylko skupiał się na lidze koszykówki, którą zamierzał tam powołać do życia. Pytany przez dziennikarzy o więźnia stwierdził, że być może zasłużył na swój los. Szybko za to przeprosił, tłumacząc, że był pod wpływem alkoholu. Pan Bae w końcu odzyskał wolność i nawet podziękował Rodmanowi, tłumacząc, że jego deklaracje, chociaż sprzeczne, to jednak niewątpliwie przyczyniły się do nagłośnienia jego sprawy. Rodman tymczasem podczas kolejnej wizyty spędził nieco czasu z Kimem i jego rodziną.

Po powrocie ujawnił, że córeczka północnokoreańskiego przywódcy ma na imię Dzu Ae, a Kim jest bardzo dobrym ojcem. Poza tym ma 30 lat i obchodzi urodziny 8 stycznia (okazało się, że pokrywa się to z tym, co ustalił południowokoreański wywiad). Pochwalił się też pogawędką z żoną dyktatora (sam oczywiście tak go nie nazywa) i stwierdził, że ten dał mu prawo napisania o nim książki. Poza tym powtórzył, że to bardzo miły gość, który nie chce żadnej wojny.

Następnie spełnił obietnicę o przywiezieniu do Korei Północnej byłych koszykarzy NBA. Co prawda nie udało mu się ściągnąć obiecywanych Scottiego Pippena i Karla Malone'a, czyli wielkich gwiazd, ale pojawiło się kilku znanych zawodników, jak Vin Baker czy Kenny Anderson, którzy rozegrali pokazowy mecz w Pjongjangu z okazji urodzin dyktatora.

Nie sam mecz okazał się jednak największym wydarzeniem, lecz to, co go poprzedziło: Dennis Rodman zaśpiewał (o ile można to nazwać śpiewem) siedzącemu na trybunach Kimowi Happy Birthday, niczym kiedyś Marilyn Monroe na urodzinach prezydenta Kennedy'ego. Wyglądało to groteskowo. Sędziwy amerykański senator John McMain nazwał śpiewającego idiotą.

Cała liga się go bała

Kiedy w 1995 r. „Robak" (boiskowy przydomek Rodmana) trafił do Bulls, zaczęła się jego najpiękniejsza sportowa – i nie tylko sportowa – przygoda. Klub z Chicago podejmował wielkie ryzyko. Chodziło o znakomitego koszykarza, precyzyjniej rzecz ujmując – wybitnego obrońcę, specjalizującego się w zbiórkach. Ale Rodman był jak bomba zegarowa. Jak to ujął jeden z trenerów, Brendan Malone, cała liga śmiertelnie się go bała. I nie wiadomo, kto bardziej – rywale czy ekipy, w których występował. Przygodę z NBA zaczynał w Detroit Pistons. Obok niego grali między innymi Isiah Thomas, Bill Laimbeer i Rick Mahorn. To była twarda ekipa, zwana nie bez przyczyny „Bad Boys" – oni naprawdę byli złymi chłopcami. Wygrał z nimi dwa mistrzostwa NBA.

Potem przeniósł się do San Antonio Spurs, gdzie szybko popadł w konflikt z władzami klubu, przede wszystkim z Greggiem Popovichem, wówczas generalnym menedżerem drużyny (a obecnie trenerem Spurs). Rodman co prawda nie zapomniał, jak się gra w koszykówkę i nadal robił swoje, czyli zbierał piłki z tablicy, ale poza tym doprowadzał Popovicha do szału. Spóźniał się na treningi, dostawał przewinienia techniczne, szokował strojem, farbował włosy, zapraszał do szatni Madonnę, z którą właśnie zaczął się spotykać. Słynący z wojskowej dyscypliny Popovich nie zamierzał tego tolerować. W końcu miał dość i marzył tylko o tym, by pozbyć się ekscentrycznego koszykarza.

Bulls ryzykowali, budowali drużynę wokół powracającego po niespodziewanej przerwie Michaela Jordana z tylko jedną myślą – by wrócić na szczyt. Był jeszcze jeden problem: to właśnie Detroit Pistons, tamci „Bad Boys" z Rodmanem w składzie, długo stawali Bykom na drodze do upragnionego celu, jakim było mistrzostwo NBA. Pistons bywali brutalni, a „Robak" miał na tym polu swoje zasługi. Szczególnie jego faul na Scottim Pippenie w 1991 r. został zapamiętany w Chicago. „Uważacie, że to coś wielkiego? Zrobię to jeszcze raz. Nie chcemy tu pedałów, nie będziemy tu znosić jakichś pedalskich zagrywek" – krzyczał wtedy Rodman do sędziów. A teraz miałby być kolegą Pippena i Jordana? Trudno było sobie to wyobrazić. Nic dziwnego, że właściciel Bulls Jerry Reinsdorf był sceptyczny: „Powolutku, spokojnie. Taki facet jest w stanie wszystko zniszczyć w ciągu kilku dni".

W Chicago było więc powątpiewanie, ale zarazem wiara, że jeżeli jakikolwiek trener po Chucku Dalym z Pistons jest w stanie dogadać się z Dennisem Rodmanem, to jest nim właśnie szkoleniowiec Bulls, zafascynowany buddyzmem Phil Jackson, trener filozof, podchodzący do każdego zawodnika indywidualnie. Rodman już w czasie pierwszej rozmowy z Jacksonem zadeklarował: „Nie będziecie mieli ze mną żadnych problemów. Za to zdobędziecie mistrzostwo NBA".

Co prawda trochę problemów jednak im sprawił, najwięcej, kiedy po jednej ze zbiórek upadł i kopnął siedzącego tuż przy parkiecie fotoreportera. Został zdyskwalifikowany na 11 meczów. Zadaniem jednego z trenerów Bulls było pilnowanie Rodmana poza parkietem. Nie było lekko, ale generalnie się udało, ekscentryczny zawodnik szanował Phila Jacksona i Michaela Jordana, a poza tym chciał wygrywać. Obiecane mistrzostwo w sezonie 1995/1996 oraz dwa kolejne w dwóch następnych stały się faktem. Byki stworzyły jedną z najlepszych drużyn w historii, a Rodman był jej ważną częścią.

Gdy panowanie Byków dobiegło końca, Rodman przeniósł się do Los Angeles Lakers, ale tam zagrał w ledwie 20 meczach. Szansę dał mu jeszcze Marc Cuban, kontrowersyjny właściciel Dallas Maverics. Podczas kilkunastu meczów w barwach klubu z Dallas Rodman zdążył kilka razy wylecieć z boiska oraz wyzwać na pojedynek pięściarski nago (sic!) komisarza ligi, szanowanego prawnika Davida Sterna. Cuban szybko stracił cierpliwość i wyrzucił go z klubu. Potem pojawiła się jeszcze jedna oferta z NBA, ale zaprzepaścił ją, kiedy roztrzaskał się, jadąc pijany na motorze. W NBA był skończony. Zaczął rozmieniać się na drobne. Grał pojedyncze mecze w lidze fińskiej, meksykańskiej, angielskiej i filipińskiej, ale tylko po to, by zgarnąć po kilkadziesiąt tysięcy dolarów, jako atrakcja wieczoru.

Koszykarzem był wyjątkowym – siedem razy z rzędu zdobywał tytuł najlepszego zbierającego ligi, chociaż nie imponował warunkami fizycznymi. Sam widział to tak (akurat w tym przypadku nie mija się z prawdą): „Miałem niewiele ponad dwa metry wzrostu, a otaczali mnie goście po dwa metry dziesięć, dwa piętnaście. Zamiast zastawiania się stosowałem technikę splatania się z kolesiem – pakowałem mu się w ręce i w nogi. A kiedy piłka odbijała się od obręczy, to pytanie brzmiało tylko, kto pierwszy uwolni się z uścisku, by po nią sięgnąć. Zazwyczaj byłem to ja. Trochę jak w judo. Napinałem mięśnie nóg, robiłem dźwignię i wykorzystywałem wagę przeciwnika przeciwko niemu. Albo jak zapasy, ale bez sprowadzania do parteru. Niektórzy kompletnie nie wiedzieli, jak sobie z tym poradzić, frustrowali się, a jeśli miałem szczęście, to zaczynali grę ze mną, zamiast z piłką".

W taki sposób Dennis wyprowadzał z równowagi znanego i znakomitego Karla Malone'a albo kompletnie nieznanego Franka Brickowskiego, który właśnie dzięki spięciu z Rodmanem przeszedł do historii.

W szatni z Madonną i w Watykanie

Całe szaleństwo pod nazwą Przedsiębiorstwo Rozrywkowe Dennis Rodman zaczęło się na parkingu przed halą Detroit Pistons. Siedział tam w swojej półciężarówce ze strzelbą na kolanach i rozważał samobójstwo. Trener, który był dla niego jak ojciec, czyli Chuck Daly, właśnie pożegnał się z klubem z Detroit. Rozwiódł się z żoną, nie miał kontaktu z córką. Zastanawiał się, czy strzelić sobie w głowę.

Nie strzelił, za to postanowił zmienić swoje życie. Odtąd miał zamiar robić to, co mu się żywnie podoba. Był 1993 rok, wkrótce zamienił Detroit na San Antonio. Pojawiło się farbowanie włosów, tatuaże, kolczyki, kobiety, między innymi Madonna (niektórzy twierdzą, że to właśnie ona nauczyła go sztuki prowokowania, a on okazał się wyjątkowo pojętnym uczniem) i Carmen Electra, granie w kasynach, alkohol, imprezy i wizyty w klubach dla gejów. Szybko zyskał wielką popularność, ale najlepsze było dopiero przed nim. San Antonio to jednak prowincjonalne miasto w Teksasie. Czekało na niego Chicago.

Szaleństwo, jakie rozpętało się w Wietrznym Mieście w związku z jego przybyciem, przerosło oczekiwania. Celnie ujął to amerykański dziennikarz sportowy Roland Lazenby: „W historii miasta było wielu gangsterów, nieuczciwych polityków i słynnych bandziorów, ale Rodman był niewątpliwie jedną z najbardziej barwnych osobowości, jakie przewinęły się przez Chicago". Symbolem jego popularności był wielki billboard ustawiony w mieście.

Kiedy tylko Rodman zmieniał kolor włosów, a robił to nieustannie, zmieniał się również kolor włosów na billboardzie. – Byłem większy niż gra – mówi z właściwą sobie nieskromnością w programie „Beyond the Glory" telewizji FOX, ale ma rację, był bardziej jak gwiazda rocka. Niektórzy pojawiali się na meczach nie po to, by śledzić koszykarskie zmagania, nie po to nawet, żeby podziwiać koszykarza idealnego, czyli Michaela Jordana, tylko po to, żeby oglądać kolejne szaleństwa Rodmana.

W 1996 r. pojawił się na promocji swojej książki „Bad As I Wanna Be" (w polskiej wersji – „Zły do szpiku kości") ubrany w suknię ślubną. Oświadczył, że bierze ślub z samym sobą. Na okładce książki wystąpił nago, siedząc na harleyu. Nago występował też w kampanii PETA, wymierzonej przeciwko przemysłowi futrzarskiemu („Lepiej chodzić nago niż w futrze" – brzmiało przesłanie). Na promocji drugiej książki „I Should Be Dead By Now" („Powinienem być już martwy") pojawił się w trumnie.

W obu książkach jest pełno seksu, pieniędzy i przygód głównego bohatera, a mimo to ciężko się je czyta, tak że aż chce się zapytać, czy byli przy tym jacyś dziennikarze (o dziwo byli). Miał swój telewizyjny show „The Rodman World Tour", wystąpił w kilku filmach, zmiażdżonych przez krytykę, między innymi w „Ryzykantach" u boku Jeana-Claude'a Van Damme'a i wygrał amerykańską wersję „Agenta". Próbował sił w popularnym w Stanach wrestlingu: stał się „Rodzillą" i walczył między innymi ze słynnym Hulkiem Hoganem.

Ciągle szukał na siebie pomysłu. Uciekał przed bykami w Pampelunie i patronował biegowi z żonami na plecach w Finlandii. Nieustannie imprezował. Jego przyjaciel Thaer Mustafa na pytanie, jak wyglądało życie Dennisa Rodmana w Newport Beach, w Kalifornii, gdzie zamieszkał, odpowiadał: „Pił. Pił codziennie, każdego pieprzonego dnia. Bez przerwy. Jeśli nie spał, to pił. Przestał nawet trenować, co było dosyć dziwne. W ogóle przestał chodzić na halę. Tylko pił". Miał sprawy za jazdę po pijanemu, trafiał na odwyk, potem znowu pił. Wystąpił w telewizyjnym reality show „Sober House" („Dom trzeźwości"). W domu, jak nazwa wskazuje, nie można pić, wszystko dzieje się pod okiem kamer. Wytrzymał. Niedługo po zakończeniu zdjęć został wyrzucony z restauracji w Orange County – był kompletnie pijany.

W 2012 r. zarządzająca jego finansami Peggy Williams obwieściła światu to, co przecież wszyscy wiedzieli: „Trzeba to uczciwie powiedzieć: Dennis jest bardzo słodki, ale jest alkoholikiem. Jest chory, alkoholizm nie pozwala mu normalnie żyć". W pewnym momencie jego przyjaciele martwili się, że to koniec, że nie przeżyje. Przeżył, ma 57 lat. Podobno znowu nie pije, na Twitterze liczy kolejne dni. Pieniądze zarobione na parkiecie dawno roztrwonił. Dlatego pomiędzy imprezami imał się różnych zajęć, jeżeli tylko ktoś był za to gotów zapłacić. W 2013 r. pojawił się w Watykanie, aby – jak pisano – promować wybór czarnoskórego papieża. Tak naprawdę przyjechał na zlecenie firmy bukmacherskiej, zachęcającej do obstawiania takiego wyboru. Podobno był pomysł, żeby wjechał na plac św. Piotra własnym papamobile, ale ostatecznie do tego nie doszło. Do Korei też jeździ za pieniądze sponsorów, za wyjazd do Singapuru zapłaciła firma Pot Coin, która zachęca do legalizacji marihuany.

Jaki jest naprawdę Dennis Rodman, pewnie już się nie dowiemy. Czy ktoś to wie, czy on sam jeszcze rozróżnia, ile w nim prawdy, a ile kreacji? Dorastał w małym Oak Cliff na przedmieściach Dallas, z dwoma siostrami, w nieciekawej okolicy. Nie miał trzech lat, kiedy odszedł ojciec. Więcej go nie widział. Zanim wystrzelił w górę, był mały i chudy, miał za to wielkie odstające uszy. Małomówny i chorobliwie nieśmiały szorował podłogi na lotnisku w Dallas.

Kiedyś nadarzyła się okazja i ukradł kilkanaście zegarków. Rozdał je najbliższym. Gdyby nie koszykówka, w którą grały też jego siostry, może poszedłby przestępczą drogą i spędził resztę życia w więzieniu? Ale okazało się, że ma wielki talent, trafił do Southeastern Oklahoma State University i – co ciekawe – zdobywał tam mnóstwo punktów. Ciekawe dlatego, że w NBA od pewnego momentu skupił się wyłącznie na zbiórkach. Nieraz był z piłką sam pod koszem, a mimo to nie rzucał, szukał kolegów z drużyny.

Pierwsza żona odeszła od niego po roku, druga – modelka i aktorka Carmen Electra – wytrzymała jeszcze krócej, historia ich związku była relacjonowana na bieżąco w mediach. Trzecia żona, Michelle Rodman, trwała u jego boku prawie dziesięć lat, ale i jej cierpliwość się skończyła. Dennis ma trójkę dzieci i dziękuje im, że ciągle są przy nim, mimo wzlotów i upadków. Chyba jest wrażliwy, bo płacze nie tylko z powodu szczytu Trump – Kim Dzong Un. Płakał, kiedy w 2011 r. przyjmowano go do Galerii Sław NBA.

Wyglądało, że był naprawdę wzruszony. Doceniła go organizacja, która przez lata nakładała na niego kolejne kary i nie bardzo wiedziała, jak sobie z nim radzić. W tym samym roku Pistons zastrzegli jego numer 10, co jest wielkim honorem w NBA i oznacza, że już nikt nie zagra z tym numerem w barwach drużyny z Detroit. Płakał przed kamerami ESPN w programie „Rodman on the Rebound", kiedy mówił, że przegrał swoje życie. Jego ówczesny agent tłumaczył: „On nie daje sobie rady ze sławą. Nie znosi tego, że nie może nigdzie pójść, bo wszędzie ludzie będą go zaczepiać.

Jedynym sposobem na to, żeby dobrze się czuł wśród ludzi, jest picie. Dennis to osoba ekstremalnie introwertyczna, naprawdę. Ale jest ustawiony w sytuacji ekstrawertycznej, jako gwiazda koszykówki. I żeby sobie z tym wszystkim poradzić, sięga po alkohol".

Nadrabia czas smutku

Nie ufa ludziom, bo – jak tłumaczy – kiedy był biedny, nie miał przy sobie nikogo, a kiedy stał się sławny, to nagle okazało się, że ma mnóstwo przyjaciół. Z podobnych powodów nie szanuje kobiet – nim zyskał sławę, nie zwracały na niego uwagi. Bywa więc chamem, świrem, pijakiem, playboyem. Ale znakomity dziennikarz David Halberstam widział to tak: „Czasami odnosiło się wrażenie, że Rodman przeżywa naraz swoje dzieciństwo i dojrzałość, nadrabiając czas wielu lat smutku i samotności. Dobrze się dogadywał z dziećmi, a słabo z dorosłymi; wydawało się, że jest w lepszej komitywie z dziećmi swoich trenerów niż z wieloma kolegami z zespołu". I przypominał, jak w Detroit przywiązał się do małej córeczki Brendana Malone'a.

Kiedy już był gwiazdą, kupił olbrzymi dom pod miastem, którego prawie wcale nie umeblował, za to zainstalował mnóstwo gier elektronicznych i zapraszał tam dzieciaki z przedmieść – czuł się z nimi znakomicie. Phil Jackson, który poznał go dość dobrze, opowiadał: „Wydaje mi się, że tajemnicą sukcesu Dennisa było to, z jakim urokiem przeciwstawiał się systemowi. To czyniło go wzorem i inspiracją dla wielu ludzi, młodych i starych, którzy czuli się wypychani na margines społeczeństwa. Dostałem wiele listów od nauczycieli ze szkół specjalnych, którzy pisali, że ich wychowankowie z ADHD kochają Dennisa – bo odniósł wielki sukces, pomimo swoich ograniczeń. Dla nich był prawdziwym mistrzem". I jeszcze: „Gdzieś w głębi duszy był po prostu chłopakiem z Dallas, cichym i o wielkim sercu, chłopakiem, który ciężko trenował i walczył, a dla zwycięstwa zrobiłby wszystko".

W czasie ostatniej kampanii prezydenckiej Dennis Rodman, jak to on, wbrew obowiązującemu trendowi, inaczej niż większość sportowców i celebrytów, poparł Donalda Trumpa, nazywając go swoim przyjacielem. Znali się z występów w telewizyjnym show. Kiedy Trump został prezydentem, Rodman wręczył koreańskiemu ministrowi sportu jego książkę „The Art of the Deal" („Sztuka negocjacji"). Kiedyś prezydent Richard Nixon stosował pingpongową dyplomację, żeby ocieplić stosunki z Chinami, ale od koszykarskiej dyplomacji Rodmana na razie wszyscy się odcinają. Chociaż wyznawcy spiskowych teorii gotowi są uwierzyć, że działa na zlecenie CIA, a on sam żartuje (?), że powinien dostać Pokojową Nagrodę Nobla.

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Poleciał do Singapuru przy okazji historycznego spotkania Donald Trump – Kim Dzong Un, aby – jak powiedział jego agent Darren Prince – „zaoferować wszelką możliwą pomoc". Pomoc okazała się co prawda niepotrzebna, dwaj kontrowersyjni przywódcy poradzili sobie bez niego, ale i tak Dennis Rodman skradł im nieco show, kiedy rozpłakał się przed kamerami CNN. Wystąpił w czerwonej czapeczce znanej z kampanii wyborczej Trumpa z napisem „Make America Great Again" i jak zwykle cały obwieszony kolczykami. Istotnie, przy okazji tego historycznego wydarzenia mógł uchodzić za eksperta, bo osobiście zna obu przywódców.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Polityka
Macron dobija porozumienie UE-Mercosur. Co teraz?
Polityka
Eksperci ONZ nie sprawdzą sankcji wobec Korei Północnej. Dziwna decyzja Rosji
Polityka
USA: Nieudane poszukiwania trzeciego kandydata na prezydenta
Polityka
Nie żyje pierwszy Żyd, który był kandydatem na wiceprezydenta USA
Polityka
Nowy sondaż z USA: Joe Biden wygrywa z Donaldem Trumpem. Jest jedno "ale"