Rzeczpospolita: Lider protestów masowych w Armenii został premierem. Jak na to patrzą w Moskwie?
Fiodor Łukjanow: W Rosji nikt na to specjalnie nie zareagował. Stosunek do tych wydarzeń jest bardzo wstrzemięźliwy. Rosja od początku postanowiła nie stawać po żadnej ze stron tego konfliktu, uważnie obserwować i nie ingerować. To wewnętrzne sprawy Armenii. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że kraj ten znajduje się w bardzo specyficznej sytuacji (chodzi o tlący się konflikt z Azerbejdżanem wokół Górskiego Karabachu oraz o brak stosunków dyplomatycznych z Turcją – red.). Erywań nie ma gdzie uciekać. Niezależnie od tego, kto będzie tam rządził, bliskie i strategiczne relacje z Rosją nie mają żadnej alternatywy.
Nikol Paszynian, będąc deputowanym parlamentu, opowiadał się za opuszczeniem utworzonej przez Moskwę Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej.
Będąc opozycyjnym politykiem, mógł mówić wszystko, co chciał. Gdy został premierem, znalazł się w zupełnie innych realiach. Oprócz Rosji nie ma żadnego kraju na świecie, który zagwarantowałby Armenii bezpieczeństwo. NATO, USA czy Unia Europejska nie podejmą się takiego wyzwania z przyczyn oczywistych. Na czele Armenii musiałby stanąć bardzo nieodpowiedzialny człowiek, który kruszyłby sojusze, narażając na ryzyko własny kraj. Paszynian bardzo dobrze rozumie rzeczywistość, dlatego jego retoryka uległa zmianie.
Czyli współpraca gospodarcza z Rosją jest w jednym pakiecie ze współpracą militarną?