Jeśli sąd nie stwierdzi rażącego naruszenia prawa, urzędnik nie poniesie odpowiedzialności za błędną decyzję. Taka jest konkluzja odpowiedzi ministra finansów na interpelację poselską w sprawie, którą opisywaliśmy w „Rzeczpospolitej" z 2 marca ("Fiskus strzela do wróbli").
Chodzi o rozliczenia mężczyzny, który naprawiał samochody. Nie brał za to pieniędzy, ale sąsiedzi w różny sposób mu się odwdzięczali. Fiskus dokładnie to zbadał. Przesłuchał 17 świadków. Z ich zeznań wynika, że mężczyzna od lat wykonuje naprawy, doradza, diagnozuje. Dostaje za to głównie jedzenie. Przykładowo od rybaka, któremu wymienił olej w samochodzie, dostał 10 kg fląder. Od rolnika, któremu naprawił świece i wymienił klocki hamulcowe, otrzymał 15 kg ziemniaków i 30 jajek.
O czym to świadczy? O tym, że mężczyzna prowadzi niezgłoszoną działalność gospodarczą. Powinien więc rozliczać się tak jak przedsiębiorca. Konsekwencją tej konkluzji było oszacowanie dochodu przez skarbówkę i naliczenie mężczyźnie dodatkowego podatku. Nie pomogły argumenty, że jego „klienci" to osoby, z którymi zna się od lat i wzajemnie sobie pomagają. A sąsiedzkie przysługi nie powinny być opodatkowane.
Dopiero sąd uznał, że ingerencja fiskalna państwa w codzienne życie musi mieć swoje granice. A przyjęcie stanowiska, jakie prezentuje urząd „mogłoby doprowadzić do zabicia odruchu międzyludzkiej życzliwości i serdeczności".
Czy minister finansów zamierza wyciągnąć konsekwencje wobec urzędników zaangażowanych w wydanie tej skandalicznej decyzji i jak chce wyeliminować takie praktyki? O to zapytał poseł Stanisław Tyszka w interpelacji nr 1253.