Srebro na 50 m stylem dowolnym wywalczyła Katarzyna Wasick, która pobiła rekord Polski (24.17) i przegrała tylko z Holenderką Ranomi Kromowidjojo. Taki sam czas jak Polka uzyskała mistrzyni olimpijska, Dunka Pernille Blume.
Wynik Wasick sprawił, że Polki wreszcie wynurzyły głowę z wody. Ostatnią, która stała na podium wielkiej imprezy, była Otylia Jędrzejczak, ale jej medale z MŚ w Melbourne to dawne czasy (2007). Później świat odkrył oraz pogrzebał poliuretanowe kostiumy, rodziły się i odchodziły kolejne gwiazdy, a na podium stawali tylko nasi pływacy.
Wasick pisze historię znaną w polskim sporcie, gdzie nie brakuje zawodników, którzy wypadli na wirażu kariery i byli o krok od emerytury, a potem zdobywali medale. Ona doznała kontuzji barku i przez półtora roku pracowała w przychodni. Wzięła sobie jednak do serca słowa babci, która przekonywała ją, że otrzymane talenty trzeba mnożyć, nie wolno ich zakopywać.
Przyjaciele namówili Wasick na zawody mastersów, czyli pływackich weteranów, i podczas jednego z treningów wypatrzył ją amerykański trener Ben Loorz. Najpierw łączyła trening z pracą, wreszcie wróciła do pływania na pełny etat. Wystartowała nawet w zawodach International Swimming League (ISL). – Dzięki nim zrozumiałam, że mogę wygrywać z gwiazdami – opowiadała w rozmowie z „Rz".
Jako Katarzyna Wilk nigdy nie przebrnęła na igrzyskach kwalifikacji, choć była tam trzykrotnie. Dziś ma amerykańskie nazwisko – po mężu, byłym hokeiście – a życie w Las Vegas nauczyło ją amerykańskiego podejścia. Takiego, by grać va banque, a cytryny rzucane przez los zamieniać na lemoniadę.