Grzegorz Tkaczyk: Wenta potrafił nas zmotywować

Od nas, wielkich i silnych, oczekuje się opanowania, siły i spokoju. A my też czasami nie wiemy co zrobić, a ciężar, jaki wrzuca się nam na plecy, wydaje się przygniatać do ziemi – mówi Michałowi Kołodziejczykowi były kapitan reprezentacji Polski w piłce ręcznej Grzegorz Tkaczyk.

Aktualizacja: 09.12.2017 12:46 Publikacja: 07.12.2017 23:01

Grzegorz Tkaczyk: Wenta potrafił nas zmotywować

Foto: Reporter, Andrzej Iwańczuk

Plus Minus: Wkrótce na rynku pojawi „Niedokończona gra" – pańska autobiografia. Czego pan nie dokończył?

Grzegorz Tkaczyk: Za wcześnie skończyłem karierę. Nie udało mi się jej poprowadzić tak, jak chciałem – planowałem pograć jeszcze dwa, trzy lata, ale przeszkadzały kontuzje. Dostałem też propozycję pracy w Vive Kielce w innej roli i postanowiłem, że nikogo nie będę oszukiwał udając starego, dobrego Tkaczyka. Zdrowie nie pozwalało mi już na grę na tak wysokim poziomie, do jakiego przyzwyczaiłem kibiców i samego siebie. Nie chciałem znowu się przeprowadzać, szukać nowego klubu, ciągnąć za sobą rodziny. Niedokończona gra to właśnie także rodzina, bo tutaj życie cały czas pisze nowe rozdziały scenariusza.

To mocny scenariusz.

Ten fragment pojawił się w książce niespodziewanie nawet dla mnie. Nie miałem go w planach. Sprawy dotyczące dzieciaków, z którymi tak dużo wspólnie z żoną przeszliśmy, rezerwowałem tylko dla najbliższych i przyjaciół. Wiem, że ci, którzy decydują się na spisanie swoich wspomnień, klepią banał o tym, żeby „coś po sobie zostawić". Ja zostawiłem dużo na boisku, starszy syn Mateusz pamięta moje występy, ale dwójka trzyletnich bliźniaków może za kilka lat usiądzie i będzie to dla nich miłe tak o ojcu poczytać.

O ojcu, piłkarzu ręcznym, czy o ojcu, który twierdzi, że najtrudniejszy mecz życia rozegrał w szpitalu?

Bliźniaki urodziły się w szóstym miesiącu ciąży: Tristan ważył nieco ponad kilogram, Maja 890 gramów. Dawano im 15 procent szans na przeżycie. Wiadomo było, że będą poważne komplikacje. To są skrajne emocje. Radość z tego, że dzieci się urodziły, zamienia się w strach o to, czy przeżyją. Zdecydowałem się opowiedzieć swoją historię ludziom, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji.

Taka terapia?

Nie sądzę. Po prostu sprowadzam sportowców na ziemię. Ludzie widzą w nas herosów, myślą, że my to tylko zwycięstwa, wywiady w telewizji, życie na godnym poziomie, fajne samochody. Ale mamy przecież także sytuacje, których nikt nie jest w stanie przewidzieć, a z którymi musimy się zmierzyć. Od nas, wielkich i silnych, oczekuje się opanowania, siły i spokoju. A my też czasami nie wiemy, co zrobić, a ciężar, jaki wrzuca się nam na plecy, wydaje się przygniatać do ziemi. Nic tak mnie nie rozczula i nie ściska za gardło, jak cierpienie dzieci. Wiem, że Centrum Zdrowia Dziecka to placówka, która leczy, ale dla mnie traumą była nawet wizyta w tamtejszej stołówce.

Dlaczego?

W porze obiadowej do stołówki przychodziło dużo dzieci z opiekunami lub rodzicami. Te mniejsze dzieciaki są trochę nieświadome, nie wiedzą, dlaczego są w szpitalu. Byłem atrakcją, wszyscy się na mnie patrzyli, wyróżniałem się. Cały wydziarany facet siedzi i je zupę. I ja o niczym innym nie marzyłem, tylko żeby tę zupę już zjeść i wyjść, bo serce mnie bolało. Wiem, że te dzieci może nawet nie zdawały sobie sprawy, że są chore, ale mnie ta świadomość rozwalała.

Próbował pan z nimi rozmawiać? Pocieszać? Zabawiać?

Pierwszą styczność z chorymi dziećmi miałem jako piłkarz reprezentacji Bogdana Wenty na spotkaniu w szpitalu onkologicznym. Kiedy na nie szedłem byłem tak zestresowany, jak nigdy przed żadnym meczem. Zastanawiałem się, co ja tym dzieciakom powiem. No, bo jak miałem zagaić? „Cześć, jak się macie?". Ale jak zobaczyłem małych pacjentów tego szpitala, to zorientowałem się, że wcale nie są smutni. To rodzice, którzy stali przed salą, wiedzieli, o co chodzi, a dzieciaki były pogodne. To bardzo ułatwiło nasze spotkanie, ale było dla mnie szokiem.

Piotr Małachowski, który także walczył o życie dziecka, odradzał rodzicom doktora Google'a.

Też się kontaktowałem z tym doktorem. Żona trafiła do szpitala nagle, tydzień ciążę podtrzymywali, zanim podjęli decyzję o porodzie. Cały czas miałem nadzieję, że uda się jeszcze wytrwać kilka tygodni. Ale sprawdzałem w internecie, jak wygląda płód w 25. tygodniu. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. To było trudne...

Pan milczy, a ciszę kiepsko się czyta w gazecie.

Wiem.

Czasami jest taki moment w życiu faceta, że czuje, że dojrzał. To było wtedy?

Może i tak.

Koledzy mówią o panu: kobiety marzą o takim mężu, chłopcy chcieliby wyrosnąć na takich mężczyzn.

Zacząłem inaczej patrzeć na świat. Założyłem inne okulary. Doszliśmy z żoną do wniosku, że nas już nic nie zaskoczy, nic nas nie złamie. Walka ze słabościami dzieci ciągle trwa i będzie trwała, jeździmy na badania, kontrole, walczymy o ich rozwój. Psychicznie jesteśmy innymi ludźmi, niż byliśmy wcześniej. Żona powiedziała mi w jakiejś kryzysowej sytuacji, że najlepsi żołnierze dostają najtrudniejsze zadania. Dotyczyło to dzieci, ale trafiło w punkt, tak życiowo.

Dlaczego właściwie nazwał pan syna Tristan?

Bo miał być Tristan i Izolda. Ale żona się na Izoldę nie zgodziła.

Naprawdę nie prowadzicie z żoną życia towarzyskiego?

Teraz dzieci poszły do przedszkola, to już mogłem się z panem na rozmowę umówić. Rzadko gdzieś wychodzimy, mamy siebie i dzieci. Tak naprawdę nie potrzebujemy nigdzie wychodzić, imprezować. Zdarza się, że wyskoczymy do kina, albo spotkamy się ze znajomymi, ale rzadko.

Kiedy coś się dzieje, to rozmawia pan z ludźmi czy raczej sam ze sobą?

Z nikim nie gadam, tylko wsiadam na motor i mówię żonie, że mnie przez jakiś czas nie będzie.

Dużo pan przejechał?

Staż mam niewielki, bo harleya dostałem od żony na 30. urodziny, ale staram się wykorzystywać wolne chwile, żeby się odciąć od świata. To pewnie taki mój sposób na ucieczkę.

Patrząc na pana drogę od chłopca z warszawskiego Targówka, z utlenionymi włosami i po zbyt częstych wizytach w solarium, do wicemistrza świata w piłce ręcznej i ojca rodziny, to nie była krótka podróż...

Była rzeczywiście długa i wyboista, ale niczego nie żałuję, wszystko było po coś. Przeżyłem świetną przygodę, niczego nie planując. Przecież w rodzinie nie miałem żadnych tradycji sportowych – bawiłem się jako dzieciak, trafiłem do kadry juniorskiej, młodzieżowej. Trochę czasu minęło, zanim uświadomiłem sobie, że to może być moje życie. Kingę poznałem na tyle wcześnie, że zdążyłem ją zabrać do Niemiec. Miałem to szczęście, że zawsze była przy mnie. Nie wyobrażam sobie życia jako sportowiec samotnie w innym kraju. Jak wszystko idzie dobrze, to sobie poradzisz, ale jak przychodzą niepowodzenia, a po powrocie do domu jedyne co możesz zrobić, to zamknąć się w sobie, upadek jest blisko. Ja nie miałem takiego problemu, bo zawsze mogłem liczyć na Kingę. Nigdy nie była żoną na dojazd. Nie, że trochę pomieszka w Polsce i wpadnie w odwiedziny. My zawsze byliśmy razem. Myślę, że dla Kingi to był bardzo ciężki czas i pełnią życia zaczęła żyć dopiero po powrocie do Polski. Czasami chodzi o proste codzienne rzeczy: znajomych, własny biznes, w którym można się spełnić.

Sport pomógł panu przejść przez trudne momenty codzienności?

Sport sprawił, że jestem, kim jestem. Dla mnie sport to przede wszystkim krytyka.

Jak to krytyka?

Cały czas jesteśmy poddawani ocenie, wystawia się nam noty. Jak jest dobrze, to nie ma się czym martwić, a jak się powinie noga, to nagle znajduje się wiele osób, które się z tego cieszą, albo znajdują dodatkową przyjemność w dokopywaniu. To sprawia, że skóra robi się grubsza i złamać psychikę sportowcom jest bardzo ciężko. Nie da się nam tak po prostu sprawić przykrości. Sport kształtuje charakter. Piłce ręcznej bardzo dużo zawdzięczam, ale także bardzo dużo mi zabrała. Podpisałbym się pod tym, co o siatkówce powiedział Łukasz Kadziewicz – że go stworzyła, a potem zniszczyła. Ja przez sport na stole operacyjnym też się trochę za dużo należałem. Ograniczałem życie zawodowe, by nie pozwolić zabrać piłce jeszcze więcej.

To znaczy?

Kończyłem grę w kadrze, gdy urodził się Mateusz. Nie chciałem przegapić ważnych momentów, chciałem usłyszeć, kiedy powie „tata". To było po igrzyskach w Pekinie, kiedy poczułem się wypalony, doszły do tego kontuzje, przemęczenie i uznałem, że to świetny moment, by skupić się tylko na grze w klubie. Mateuszowi dużo zabraliśmy, kiedy urodziły się bliźniaki i mnóstwo czasu spędzaliśmy w szpitalach. Myślę, że mój starszy syn mógł czuć się wtedy zagubiony. Mieliśmy obawy o to, jak cała sytuacja wpłynie na jego rozwój. Bo nie dość, że przestał być jedynakiem, to nagle dwie małe osoby, które pojawiły się na świecie, zabrały mu rodziców niemal w całości. Miałem sobie bardzo dużo do zarzucenia, ale nie dało się tego inaczej rozwiązać. To był ciężki okres, ale teraz znowu już jestem dla niego. Trenuje piłkę nożną, jeździmy na mecze reprezentacji, nadrabiamy stracony czas.

Piłkę nożną? Ma pan pretensje, że nie ręczną?

Cieszę się, że lubi ruch. Wiele pytań o futbol zadaje zawsze Robertowi Lewandowskiemu. Dobrze, że ma kogo spytać, bo Marcin Lijewski rozkolportował informację, że jestem najgorszym piłkarzem nożnym wśród ręcznych. Zgadzam się z tym i nie mam żalu.

Historia pana znajomości z Lewandowskim jest dość dziwna...

Kiedy był jeszcze piłkarzem Lecha Poznań, zupełnie przypadkiem trafiliśmy do tego samego hotelu podczas urlopu. Robert wracał do Polski wcześniej, poprosiłem więc go, żeby pożyczył mi długie spodnie, bo żadnych nie wziąłem, a w szortach nie wpuszczali do restauracji. Nie mogę znaleźć zdjęć z tamtych wakacji, ale wyglądałem komicznie. Spodnie wyprałem i oddałem, a z Robertem widujemy się czasem na Mazurach.

To prawda, że nauczył pan pływać Lewandowskiego na wakeboardzie?

Pierwsze lekcje miał u mnie, ale nie wiem, czy nadal pływa.

W pańskiej książce jest trochę goryczy. Jakby było panu przykro, że za sukcesami reprezentacji Polski w piłce ręcznej pana czasów nie poszedł sukces całej dyscypliny.

Najlepszym przykładem jest obecna kadra, w której trener Piotr Przybecki nie ma wielkiego wyboru. Nasze zwycięstwa i medale zostały zaprzepaszczone, szansa na rozwój piłki ręcznej – przespana. To nie jest tak, że teraz obudziliśmy się z ręką w nocniku, krzyczeliśmy głośno jeszcze, kiedy graliśmy, ale wówczas niewiele to dawało. Jeśli chodzi o liczbę ludzi uprawiających nasz sport, jesteśmy daleko za wszystkimi potęgami europejskimi, nie wspominając o Francji, która ma blisko milion zawodników. Nie wykorzystano mody na ręczną, jaka pojawiła się wtedy, gdy osiągaliśmy sukcesy. Nikt nie wycisnął tamtego czasu, dlatego jestem rozgoryczony. Teraz sytuacja się zmienia, powstają szkoły, działacze troszeczkę zrozumieli i próbują ratować to, co zostało. Lepiej późno, niż wcale.

Zgodzi się pan, że brakuje nam teraz mocnych, wyrazistych charakterów w reprezentacji?

Nasze mocne charaktery wiązałbym z tym, że każdy musiał walczyć o swoje nie tylko na boisku, ale także poza nim. Teraz Związek Piłki Ręcznej w Polsce funkcjonuje na takim poziomie, że kiedy zawodnik przyjeżdża na zgrupowanie, to nie brakuje mu niczego. My chodziliśmy do prezesa szarpać się o premie, albo o to czy będzie sprzęt. Przecież dopóki Bogdan Wenta z Marcinem Lijewskim nie wykorzystali własnych kontaktów i nie zamówili dla całej kadry takich samych koszulek treningowych, to każdy ćwiczył w tej, którą dostał z klubu. Wyglądaliśmy jak banda przebierańców. Te wszystkie trudne momenty scaliły nas jako zespół, mieliśmy wspólnego wroga, tu, w środku organizacji, a nie tylko podczas meczu.

Ale jest też satysfakcja – organizacyjnie wprowadziliście federację w inny wymiar.

Najlepszą reklamą związku jest to, jak zorganizował mistrzostwa Europy w zeszłym roku. To był najwyższy światowy poziom. O taką imprezę walczyliśmy, marzyliśmy o tym, by odbyła się wcześniej, kiedy mieliśmy jeszcze skład gwarantujący walkę o medale. Obecnie kadrowicze mają wszystko podane pod nos, o nic nie muszą walczyć, mogą skupiać się tylko na przeciwnikach. Trening, mecz, nic więcej. Efekt jest taki, że coraz mniej chłopaków wyjeżdża na Zachód. My marzyliśmy o tym, by się szybko wypromować i wyjechać do Bundesligi, teraz transfery są jak krople z kranu, a w moim pokoleniu były falą.

Pan podpisał kontrakt z Magdeburgiem, mając 19 lat. Wcześnie.

Pamiętam, jak pod blok na warszawskim Targówku podjechał bus z niemiecką rejestracją. Miałem trzy torby i trzęsące się nogi. Trzęsły mi się zresztą do samej granicy. Zostawiałem za sobą wszystko, co znałem, całe swoje dotychczasowe życie – rodzinę, znajomych, ukochany kraj. Bardzo się bałem, decyzja o wyjeździe była jedną z najtrudniejszych. Tata powtarzał mi, że jeśli nie spróbuję i się nie dowiem, jak to jest, mogę żałować do końca życia. A ja miałem jak w totku kumulację, tyle że emocji. Zastanawiałem się, czy dam sobie radę w tak silnej lidze, jak niemiecka, bałem się nawet tego, że jadę do Magdeburga, czyli starej NRD, gdzie Polaków raczej się nie lubi. Oczywiście to był strach bezpodstawny, jakieś wyobrażenie świata, którego nie miałem prawa znać.

Znał pan język niemiecki?

Nie. Jak poszedłem z psem do weterynarza, bo zbliżał się termin szczepienia przeciw wściekliźnie, to zrobiłem straszną minę i zacząłem warczeć. Zrozumiał.

W Magdeburgu trafił pan na Alfreda Gislasona, który – patrząc na pana karierę – był chyba jedynym trenerem, którego nie można włożyć do szuflady z napisem „furiaci".

Gislason bardzo mi pomógł. Dał szansę młodemu chłopakowi, coś we mnie dostrzegł, jest architektem moich sukcesów. Pozwolił mi zrealizować marzenia o grze w Bundeslidze, bo marzyłem o tym, żeby grać w Niemczech, od kiedy zobaczyłem w telewizji występy Przybeckiego. Gislason wprowadzał mnie do gry powoli, w pierwszym roku dostawałem szanse na 10, 15 minut. Jak mi mecz nie wyszedł, bo popełniłem głupie błędy, to miałem chwile zwątpienia, i wtedy trener organizował mi dodatkowe zajęcia albo zapraszał do domu na kawę. Tak po prostu, żebym poznał jego rodzinę. Spokojne podejście do zawodników mieli też Ola Lindgren czy Kent-Harry Andersson. Reszta trenerów, z którymi pracowałem, to rzeczywiście były raczej wybuchowe charaktery.

Odpowiadało to panu?

Tak, wolę takich, niż ciepłe rozlazłe kluchy. Zaczęło się od Warszawianki i Bogdana Kowalczyka, który nie należał do ludzi łatwych. Gislason miał ojcowskie podejście, ale po porażce przez dwa dni też lepiej było do niego nie podchodzić. Obok Wenty też niektórzy bali się przebiegać, Bogdan dużo sprintów robił w trakcie meczu i po niektórych spotkaniach był tak samo zmęczony, jak zawodnicy. Mnie to odpowiadało, myślę, że praca z takimi ludźmi mnie ukształtowała.

Powiedział pan, że wychowała pana dzielnica. To była dobra szkoła?

Jestem dumny, że pochodzę z warszawskiego Targówka, ale to nie było łatwe miejsce. Już w podstawówce widziałem, jak ciemne interesy stają się priorytetami dla moich znajomych. Do liceum chodziłem na starą Pragę, każdy powrót do domu ze szkoły to było małe wyzwanie, codzienna walka.

Nigdy nie korciło, żeby skręcić?

Nie miałem czasu. Byłem zaprogramowany na sport. W podstawówce miałem wszędzie blisko, ale później, w okresie buntu nastolatka, wyciszałem emocje w autobusie. Bo wie pan, jak się na Warszawiankę półtorej godziny jedzie w jedną stronę i wraca do domu na 22, to ma się siłę już tylko paść na łóżko i spać.

We współczesnym sporcie jest miejsce na wspólne imprezowanie?

Można na to sobie pozwolić, ale ważny jest sposób. Nie wyobrażam sobie, żeby na zgrupowaniu reprezentacji trzech zawodników miało ochotę spędzić czas inaczej niż w hotelu, a reszta wolała zostać w swoich pokojach. Albo idzie cała drużyna, albo wszyscy zostają. Wiele zależy też od trenera. My z Wentą mieliśmy szczęście, to była dla nas duża nowość. Bogdan obdarzył nas zaufaniem, a to wymusiło na nas odpowiedzialność. Imprezowaliśmy, ale zawsze wszyscy. Nikt nie wracał wcześniej, nikt nie zostawał dłużej. Umówiliśmy się, że jeśli pracujemy razem na boisku, to także poza nim też tworzymy jedność.

Mówiono o was: „Kompania braci".

I podbiliśmy tym serca nie tylko kibiców. Spotkaliśmy się ze świetnym odbiorem także wśród innych sportowców, było to widać choćby na igrzyskach w Pekinie. Reprezentanci Polski w innych dyscyplinach byli pod wrażeniem tego, jak funkcjonowaliśmy, byliśmy dla nich przykładem. Tyle że my nie robiliśmy niczego wyjątkowego. Zwyczajnie byliśmy sobą.

Podobno dzwonił pan do Wenty i prosił o zgodę, kiedy chcieliście na mieście pozostać dłużej?

Tak. I słyszałem, że zgoda, ale pod warunkiem, że wracają wszyscy. Oczywiście, miałem później propozycje kolegów: „Fajnie jest, zadzwoń jeszcze raz", ale starałem się nie nadużywać wyrozumiałości trenera.

Nie wierzę, że ani razu jej nie nadużyliście.

Pewnie, zdarzało się. Nie będę nas wybielał. Było przekroczenie granic – była kara.

Jaka?

Pewnie domyśla się pan, że bieganie po stadionie w bardzo dużym tempie po nieprzespanej nocy nie należy ani do łatwych, ani do przyjemnych.

Wenta mówił, że żołnierz przed walką musi pośpiewać.

Tak, ale nie chciałbym, żeby poszedł przekaz, że imprezowaliśmy przed meczami. Nie, to się nie zdarzało. Wiedzieliśmy, o co gramy. Ale jeśli przez kilka dni trwało zgrupowanie i Bogdan czuł, że coś z zespołem jest nie tak, to sam nas wypychał na miasto. Wiedział, że potrzebny jest jakiś bodziec, coś nowego, albo zwyczajne wyczyszczenie umysłów.

W książce stawia pan Wencie pomnik. Rzeczywiście bez niego nie byłoby tamtych sukcesów?

Nie chciałem budować Bogdanowi pomnika z brązu, ale musiał walczyć o wszystko. Staraliśmy się wyprostować niedociągnięcia organizacyjne. Nie oczekiwaliśmy cudów, ale normalności. Graliśmy w Bundeslidze, widzieliśmy, jakie warunki mają zapewnione ligowe drużyny. My przecież byliśmy reprezentacją, a musieliśmy się kłócić nawet o sprzęt. Bogdanowi od pewnych środowisk dostawało się za to, że miał też niemieckie obywatelstwo, że grał w niemieckiej kadrze, ale dla nas był po prostu autorytetem, który w piłce ręcznej osiągnął bardzo dużo. Dla sportowca nie ma nic lepszego niż praca z kimś, kogo chwilę wcześniej podziwiało się w telewizji i kto miał inne spojrzenie na sport, niż 90 procent trenerów, z którymi wcześniej w Polsce się pracowało.

Za każdym razem się rozumieliście? Jak słyszę, że przed meczami z Niemcami czy Rosją Wenta motywował was, przypominając drugą wojnę światową, to zastanawiam się, czy w ogóle wiedział, co robi.

Akurat na mecze z Niemcami czy Rosją to żaden trener nie musi polskiego sportowca dodatkowo motywować. Bogdan miał dużo innych metod, które były dla nas nowością. Docierał do nas w taki sposób, w jaki nikt inny nie potrafił. Wcześniej znajdowaliśmy się pod wieczną kontrolą – czy już jesteśmy w pokojach, czy już śpimy, czy broń Boże piwa nie pijemy. I koniecznie musieliśmy zwracać się do selekcjonera „panie trenerze". I nagle pojawił się gość z kosmosu, który kazał do siebie mówić Bogdan, a później przełamał milion barier i stereotypów. Docieraliśmy się na każdym kroku.

Ale w końcu mieliście siebie dość. W książce o tym pan nie pisze.

Im dłużej jest się trenerem, tym trudniej. Z każdym kolejnym meczem, każdym zgrupowaniem, coraz trudniej zaskoczyć drużynę, znaleźć jakąś nową motywację. Stare tricki już nie funkcjonują tak, jak wcześniej. Skuteczne wcześniej metody zamieniają się w rutynę, wydają się oklepane. Pewnie z tego powodu była dymisja Bogdana. Sam widział, że coś się wypaliło, że coraz trudniej mu przemówić do zawodników i że wspólna miłość i fascynacja powoli umiera. Przełomowym momentem wydaje się dla mnie remis z Serbią w Alicante, kiedy walczyliśmy o igrzyska w Londynie. Wtedy coś pękło. Podziwiam Aleksa Fergusona, który był w stanie blisko 30 lat prowadzić Manchester United, ale też pamiętam, że klub to co innego niż reprezentacja. Możesz wymieniać zawodników po dwóch latach, rezygnować z tych, którzy ci nie pasują, wprowadzać nową krew. Bogdan takiej swobody nie miał, poruszał się w zamkniętym kręgu tych samych nazwisk.

Wenta powiedział kiedyś: „Uznam, że moi piłkarze dojrzeli, kiedy o finale mistrzostw świata w 2007 roku powiedzą, że to przegrany mecz, a nie wywalczony srebrny medal". To jak? Przegrany mecz czy wywalczony srebrny medal?

Wywalczone srebro. Po porażce w finale z Niemcami umówiliśmy się, że z uśmiechami wyjdziemy na dekorację, by pokazać, jak cieszymy się z naszego sukcesu. Oczywiście, że przegraliśmy spotkanie o złoto, ale na tamtym turnieju wszystko się narodziło, cały boom na piłkę ręczną, euforia, której byłem częścią. Tego nikt mi nie zabierze. A medal? I tak oddałem go na licytację.

Graliście ze złamanymi rękoma, naderwanymi mięśniami, na zastrzykach. Artur Siódmiak mówił: „Panowie, Voltaren i do przodu". To normalne?

W ostatnim sezonie mojej kariery dwa mecze grałem z zerwanym mięśniem. Oczywiście o tym nie wiedziałem – nie będę z siebie robił twardziela i bohatera na siłę. Ból był tak silny, że w samochodzie, żeby wsadzić kluczyk do stacyjki, prawą rękę podnosiłem lewą do góry. Modliłem się, żeby koledzy nie podali mi piłki na czystą pozycję, bo bólu przy rzucie na bramkę mógłbym nie wytrzymać.

Właśnie o to pytam. Czy to normalne?

A słyszy pan teraz o takich przypadkach w reprezentacji?

Nie.

No właśnie.

Piłka ręczna to brutalna gra czy sport dżentelmenów?

Bardzo rzadko na boisku prowokujemy się słownie. Jak ktoś komuś zajdzie za skórę, to raczej przechodzimy do czynów. Na granicy brutalności, ale ostro. Po ciężkim meczu i wielu spięciach często widziałem dwóch największych wojowników z przeciwnych drużyn, jak siedzą w szatni i piją po piwku. Każdy ma świadomość, że to normalne, że taka jest charakterystyka tego sportu. Nie można posunąć się za daleko, popchnąć od tyłu, pociągnąć za rękę, ale na przykład zawsze broniłem Zbyszka Kwiatkowskiego. Mówili, że jest brutalny, tymczasem moim zdaniem Zbyszek miał tak dużo siły, że jej nie kontrolował, i każdy zwykły śmiertelnik odbijał się od niego, jak od ściany.

Wierzył pan, że Karol Bielecki wróci do sportu po stracie oka?

Miałem poważne obawy, ale też widziałem, z jaką determinacją zabrał się do pracy. W jego przypadku problemem wcale nie było zdobywanie bramek, tylko odbudowaniem orientacji. Chodziło o to, żeby złapał i celnie podał piłkę. Tego, jak się wyskakuje i rzuca w kierunku bramki, się nie zapomina, tu nie było przeszkód, gorzej, jak wymierzyć proporcje na boisku, nie mając jednego oka, jak złapać piłkę jedną ręką.

Bielecki to człowiek legenda?

Absolutnie tak. To nie jest przykład dla wszystkich sportowców, ale dla wszystkich ludzi. Podziwiam go, jest niesamowity. On nie tylko wrócił do sportu, ale przecież wygrał Ligę Mistrzów! Pamiętam, jaki miałem problem, gdy spotkałem Karola pierwszy raz po jego wypadku. Niby prosta rzecz. Zna się chłopaka tyle lat, a nie wie się, co powiedzieć. Zastanawiałem się nad doborem słów, moi koledzy też, ale Karol nas wyręczał.

Jak?

Skracał dystans swoim czarnym humorem i luźnym podejściem do całej sytuacji. Mówił, że nie widzi problemu i całe napięcie znikało.

Bieleckiego w kadrze zmieniał Michał Jurecki. Chyba trochę nieświadomie przeszedł do legendy podczas półfinału mistrzostw świata z Danią?

To był mecz o wszystko, walczyliśmy o dogrywkę. Emocje buzowały, było bardzo nerwowo. Bogdan zapytał Michała czy jest gotowy do gry. Michał odpowiedział, że jest gotowy od urodzenia. Chyba rzeczywiście był po prostu szczery, a skończyło się tak, że rywale się dziwili, dlaczego w takim momencie z naszej ławki słychać śmiech. Michał to niezwykle pozytywna postać kadry, był bardzo młody, kiedy rodziła się drużyna. Wydawało się, że jego brat Bartek będzie miał na niego dobry wpływ, ale to jakaś bzdura była, bo potrafili się spiąć o nic, a jak zaczynali się kłócić, to nic już do nich nie docierało. Jurecki zmieniał Bieleckiego, który był naszym głównym bombardierem, bez żadnych kompleksów. Nie ruszał go stres, ranga imprezy. Takich ludzi potrzeba w sporcie, nie tylko na boisku, ale także w szatni.

Marcin Lijewski powiedział o panu, że jest pan jak klej, który nie pozwala rozpaść się grupie przyjaciół. Jak pan to robi?

Na zgrupowaniach zdarzały się lepsze i gorsze chwile, ktoś bywał na Bogdana czasem bardziej wkurzony. Ale kiedy były jakieś kłótnie, nieporozumienia, to nigdy nie wychodziło na zewnątrz. Nie było potrzeby, żeby kolegów godzić, mieliśmy w zespole fajne charaktery, wszystko było wyjaśniane we własnym gronie, dość szybko. Z tym klejem chodzi raczej o to, co dzieje się teraz, kiedy Lijewski, Artur Siódmiak i Damian Wleklak już nie grają, kiedy Sławek Szmal i Karol Bielecki zaraz skończą grać... Staram się utrzymać nas wszystkich razem. Ruszyć gdzieś na urlop, odwiedzić, pogadać. Damiana, Sławka czy Marcina mogę nazwać swoimi przyjaciółmi i wiem, że cokolwiek w życiu mi się przydarzy, mogę natychmiast do nich zadzwonić i na nich liczyć.

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk

redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Wkrótce na rynku pojawi „Niedokończona gra" – pańska autobiografia. Czego pan nie dokończył?

Grzegorz Tkaczyk: Za wcześnie skończyłem karierę. Nie udało mi się jej poprowadzić tak, jak chciałem – planowałem pograć jeszcze dwa, trzy lata, ale przeszkadzały kontuzje. Dostałem też propozycję pracy w Vive Kielce w innej roli i postanowiłem, że nikogo nie będę oszukiwał udając starego, dobrego Tkaczyka. Zdrowie nie pozwalało mi już na grę na tak wysokim poziomie, do jakiego przyzwyczaiłem kibiców i samego siebie. Nie chciałem znowu się przeprowadzać, szukać nowego klubu, ciągnąć za sobą rodziny. Niedokończona gra to właśnie także rodzina, bo tutaj życie cały czas pisze nowe rozdziały scenariusza.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie