Niewiele jest chyba w życiu społecznym zjawisk bardziej złożonych i wieloznacznych niż rewolucja. Znawcy spraw politycznych przejęli ten termin od geometrów i astronomów (kłania się Kopernik!) w połowie XVII wieku, w czasie, gdy ważyły się losy tronu Stuartów. W 100 lat później idea rewolucji weszła do języka na dobre, z ostrzem gilotyny błyszczącym w tle, a już wiek XIX świata nie widział poza rewoltą. „Jak antyczna Nemezis, której ani prośby, ani groźby nie mogły wzruszyć, rewolucja posuwa się naprzód krokiem nieuchronnym i posępnym, wśród kwiatów, które jej rzucają wyznawcy, we krwi swych obrońców i po trupach swych wrogów" – pisał anarchista Proudhon, a jego współczesnych patos ten zachwycał, nie śmieszył.
W tym czasie żywe było proste wyobrażenie rewolucji jako zrywu, niosącego z sobą nie tylko zmianę panującego, lecz całego ładu życia społecznego i politycznego („ustroju"), bądź jego istotnej warstwy. Wiadomo już było, po „wzorcowych" rewolucjach amerykańskiej i francuskiej, że zmiana ta dokonuje się nie bez przemocy i że w jej trakcie dochodzi do niespotykanej przedtem mobilizacji społecznej: prosty lud wychodzi na place, sięga po kosy i kłonice, chętnie wymierza sprawiedliwość i z niejakim trudem stanowi prawa.
Potem jednak, z jednej strony za sprawą samych rewolucjonistów, z drugiej – historyków i politologów sprawy zaczęły się komplikować. Listy i rankingi rewolucji zaczęły puchnąć w miarę, jak obok kolejnych „podręcznikowych" (i coraz krwawszych) rewolt, w pierwszym rzędzie bolszewickiej i chińskiej, zaczęto brać pod uwagę również lokalne zrywy, burdy i ruchawki, powstania narodowe i bunty przeciw okupantom. Ulubionym wypełniaczem konwersacyjnym historyków polskich, po który przychodzi sięgnąć na party, kiedy kończy się już wino i krakersy, a jeszcze nie wypada wyjść, jest leniwe rozważanie, czy zryw roku 1905 był „czwartym powstaniem" czy „pierwszą rewolucją"; ale podobne rozrywki znane są historykom serbskim (bunt Czarnego Jerzego przeciw Ottomanom w początku XIX wieku – powstanie narodowe czy rewolucja?), peruwiańskim (zryw Tupaca Amaru) i wszelkim innym.
W historiografii pojawiły się, na pozór sprzeczne wewnętrznie, ale kuszące intelektualnie, pojęcia „rewolucji pałacowych" i „rewolucji dokonywanych z góry", czyli zasadniczych zmian wprowadzanych przez rządzącą elitę z zamiarem uprzedzenia wstrząsów. Do tego zaś doszły koncepcje rewolucji technologicznych (niełatwo zawiązać czerwoną apaszkę na tłokach maszyny parowej, nie da się jednak ukryć, że przeorała ład społeczny głębiej niż legion Janosików), naukowych i kulturowych. Mianem „rewolucji" zaczęto w końcu określać każdą nieco bodaj gwałtowniejszą zmianę czy nieoczekiwaną zmianę polityczną – i nie od rzeczy byłaby jakaś rewolta przeciw tej postępującej dewaluacji.
Bohater z oleodruku
Wróćmy jednak przez chwilę do naiwnego myślenia rodem z połowy XIX wieku. Powszechnym wyobrażeniem „rewolucjonisty" był wówczas młodzieniec, który „trójbarwną wstążkę w czapce wzniósł i szablę w pięści" – i doszukiwano się go, nieraz na siłę, w poprzednich epokach, wyszukując sobie antenatów w antycznych i średniowiecznych zrywach. Romantycy byli pierwszymi, którzy tak zakochają się w rewolucji i zaczną nadawać wartość temu, co przedtem określano mianem „rządów motłochu", nieraz dokonując prostego odwrócenia znaków: im bardziej piętnowany był ktoś przez rzeczników ancien regime'u, na tym większy kult zasługiwał.