Przemysł narkotykowy: Ekonomia odurzania

Przemysł narkotykowy przypomina globalny biznes o wysokim stopniu organizacji. Jego towary projektuje się, wytwarza, transportuje, promuje i sprzedaje ćwierci miliarda klientów na całym świecie. Roczny przychód wynosi około trzystu miliardów dolarów.

Aktualizacja: 27.11.2016 21:58 Publikacja: 25.11.2016 00:00

Meksyk, obrzeża Tijuany, płoną 134 tony marihuany. Miliardy lecą z dymem.

Meksyk, obrzeża Tijuany, płoną 134 tony marihuany. Miliardy lecą z dymem.

Foto: AFP

Oto opowieść o tym, co wydarzyło się, kiedy niezbyt odważny dziennikarz zajmujący się sprawami biznesowymi został wysłany, aby przygotować relację z najbardziej egzotycznego i brutalnego przemysłu na świecie. Przybyłem do Meksyku w 2010 roku, czyli akurat wtedy, kiedy państwo zaczęło intensyfikować walkę z narkotykowymi kowbojami, którzy za pomocą swoich pozłacanych kałasznikowów wprowadzali niektóre regiony kraju w stan bliski anarchii. Liczba osób zamordowanych w 2010 roku w Meksyku przekroczyła dwadzieścia tysięcy osób, co stanowiło pięciokrotność wszystkich zabójstw w całej Europie Zachodniej. Kolejny rok miał się okazać jeszcze bardziej brutalny. W wiadomościach nie pojawiało się niemal nic innego: wypełniały je historie skorumpowanych policjantów, zamordowanych urzędników oraz coraz to nowych masakr narcotraficantes zabijających się między sobą lub ginących z rąk wojska. Tak wyglądała wojna z narkotykami i nie było wątpliwości, że to narkotyki wygrywają.

Rynkowe mechanizmy

Zdarzało mi się pisać o narkotykach z perspektywy konsumenta – mieszkańca Europy lub Stanów Zjednoczonych. Znajdując się w Ameryce Łacińskiej, zetknąłem się z przemysłem narkotykowym od zgoła niesamowitej strony podaży. A im więcej pisałem na temat narcotráfico, tym wyraźniej dostrzegałem, co on najbardziej przypomina: globalny biznes o wysokim stopniu organizacji. Jego towary projektuje się, wytwarza, transportuje, promuje i sprzedaje ćwierci miliarda klientów na całym świecie. Roczny przychód wynosi około trzystu miliardów dolarów. Gdyby przemysł narkotykowy był krajem, znajdowałby się na liście czterdziestu największych gospodarek świata. Osoby prowadzące ten interes mają czasem swój złowieszczy urok, który wyraża się między innymi za sprawą ich potwornych przydomków (jeden z meksykańskich przywódców znany był pod pseudonimem El Comeninos – „Pożeracz dzieci"). Ale kiedy spotykałem się z nimi osobiście, ich przechwałki i skargi najbardziej przypominały mi menedżerów wielkich korporacji. Szef krwawego gangu w El Salwadorze chwalił się w swojej dusznej więziennej celi rozmiarami terytorium kontrolowanego przez jego companeros, wygłaszając na temat nowego zawieszenia broni między gangami komunały, których nie powstydziłby się zapowiadający fuzję prezes korporacji. Krzepki boliwijski farmer koki – surowca, z którego produkuje się kokainę – entuzjazmował się swoimi zdrowymi, młodymi narkouprawami z dumą i znawstwem, których można by się raczej spodziewać po specjaliście w dziedzinie ogrodnictwa przemysłowego. Wielokrotnie słyszałem, jak nawet najbardziej bezlitośni przestępcy opisywali mi te same, zwyczajne problemy, z którymi zmagają się wszyscy inni przedsiębiorcy: zarządzanie personelem, odnajdywanie się w gąszczu przepisów, poszukiwanie godnych zaufania dostawców oraz radzenie sobie z konkurencją.

Ich klienci mają też te same wymagania. Jak w każdej innej branży szukają opinii na temat nowych produktów, coraz częściej robią zakupy w internecie, a nawet domagają się od swoich dostawców, by do pewnego stopnia praktykowali „społeczną odpowiedzialność biznesu". Kiedy znalazłem drogę do ukrytej w internecie „Mrocznej Sieci", gdzie narkotyki i broń kupuje się anonimowo za pomocą bitcoinów, wymieniałem korespondencję z handlarzem fajek do palenia metamfetaminy, który był równie pomocny jak pracownik Amazona. (Jednak cofam to. Był znacznie bardziej pomocny). Im bardziej przyglądałem się światowemu przemysłowi narkotykowemu, tym bardziej zastanawiałem się, co by się stało, gdyby spojrzeć na niego jak na normalny biznes. I tak powstała ta książka.

Jedną z pierwszych rzeczy, na którą zwróciłem uwagę, przypatrując się nielegalnemu przemysłowi narkotykowemu oczami ekonomisty, było to, że wiele robiących wrażenie liczb przywoływanych przez urzędników zajmujących się walką z narkotykami po prostu nie miało sensu. Niedługo po moim przyjeździe do Meksyku rozpalono w Tijuanie ogromne narkotykowe ognisko. Żołnierze zapalili podpałkę i stanęli w odpowiedniej odległości, a sto trzydzieści cztery tony marihuany zamieniły się w gęsty, aromatyczny dym. Towar odkryty w sześciu kontenerach w magazynie na obrzeżach miasta był największym sukcesem operacji antynarkotykowej w historii kraju. Narkotyki były gotowe do eksportu: ciasno zapakowane w piętnaście tysięcy paczek wielkości worków z piaskiem i oznaczone logotypami zwierząt, uśmiechniętych buziek oraz wizerunkami Homera Simpsona, którymi przemytnicy oznaczali miejsca docelowe dla swoich produktów. Po tym, jak pakunki przetestowano, zważono i sfotografowano, ułożono je w wysoki stos, obficie polano benzyną i podpalono. Wokół zgromadził się tłum, a żołnierze z karabinami maszynowymi pilnowali, aby nikt nie stał z wiatrem od halucynogennego ogniska. Generał Alfonso Duarte Múgica, dowódca armii meksykańskiej w tym regionie, z dumą ogłosił, że żarzący się towar miał wartość czterech miliardów peso, co stanowiło wówczas odpowiednik około trzystu czterdziestu milionów dolarów. Niektóre amerykańskie gazety posunęły się jeszcze dalej, donosząc, że łup był wart niemal pół miliarda dolarów, jeśli kierować się wartością przechwyconych narkotyków na rynku amerykańskim.

Pobieżna analiza pokazuje, że obie strony myliły się w swoich szacunkach. Obliczenia generała Duarte zdają się opierać na założeniu, że gram marihuany można kupić w Meksyku za odpowiednik trzech dolarów. Jeśli pomnożyć to przez sto ton, otrzymamy całkowitą wartość towaru w wysokości około trzystu milionów dolarów. W Stanach Zjednoczonych gram może kosztować bliżej pięciu dolarów i stąd założenie, że łup był wart pół miliarda. Rachunek wydaje się zgodny z logiką, nawet jeśli szacunek jest bardzo przybliżony. Ale to niedorzeczne. Przyjrzyjmy się innemu wielce uzależniającemu towarowi eksportowemu Ameryki Łacińskiej: argentyńskiej wołowinie. W restauracji na Manhattanie stek o wadze dwustu trzydziestu gramów może kosztować pięćdziesiąt dolarów, czyli dwadzieścia dwa centy za gram. Jeśli kierować się logiką generała Duarte, wół o wadze pół tony będzie wart ponad sto tysięcy dolarów.

Wołu trzeba zabić, podzielić na części, zapakować, wysłać, przyprawić, upiec na grillu i podać na stół – dopiero wtedy osiągnie wartość pięćdziesięciu dolarów za plaster. Dlatego żaden analityk branży wołowej nie ustala ceny żywego wołu przeżuwającego trawę na argentyńskiej pampie na podstawie danych z restauracji w Nowym Jorku. Niemniej jednak tak właśnie szacuje się niekiedy wartość heroiny przechwyconej w Afganistanie albo kokainy w Kolumbii. W rzeczywistości narkotyki – tak samo jak wołowina – przed osiągnięciem swojej ostatecznej ceny „ulicznej" muszą przejść przez długi, dodający im wartości łańcuch dostaw. Gram marihuany może i kosztuje trzy dolary w klubie nocnym w mieście Meksyk, a pięć dolarów w akademiku amerykańskiego college'u. Ale spoczywając w ukryciu w magazynie w Tijuanie – jeszcze przed przemytem przez granicę, podziałem na porcje oraz ukradkową sprzedażą – jest wart znacznie mniej. Najlepsze dostępne szacunki sugerują, że cena marihuany w sprzedaży hurtowej w Meksyku to około osiemdziesiąt dolarów za kilogram, czyli zaledwie osiem centów za gram. Przy tej cenie towar z Tijuany byłby wart bliżej dziesięciu milionów dolarów, a może i mniej, bo nikt ukrywający sto ton nielegalnego produktu nie byłby w stanie sprzedawać go na kilogramy. Przechwycenie marihuany w Tijuanie było wielkim osiągnięciem, a w kartelu na pewno potoczyły się głowy. Ale zadany zorganizowanej przestępczości cios o wartości trzystu czterdziestu milionów dolarów, o którym donosiła większość gazet, to wytwór dziennikarskiej wyobraźni. Straty poniesione przez kryminalistów znajdujących się w posiadaniu przechwyconych narkotyków wynosiły najprawdopodobniej nie więcej niż trzy procent tej sumy.

Zastanawiałem się nad tym, bo skoro założenia o wartości jednego dużego magazynu z Tijuany mogły być aż tak bardzo oddalone od prawdy, to czego jeszcze można się dowiedzieć, analizując handel narkotykami z całkiem odmiennej perspektywy, z zastosowaniem podstawowych założeń ekonomii? Jeśli znowu spojrzeć na kartele, zobaczymy dalsze podobieństwo do legalnych interesów. Kolumbijscy producenci kokainy strzegli swoich zysków, zwiększając kontrolę nad łańcuchem dostaw, tak samo jak robi to Walmart. Meksykańskie kartele rozwinęły skuteczny system franczyzy, podobnie jak McDonald's. W El Salwadorze wytatuowane gangi uliczne – niegdyś zaprzysiężeni wrogowie – odkryły, że współpraca przynosi czasami więcej zysków niż konkurencja. Karaibscy przestępcy wykorzystują cuchnące więzienia na wyspach jako swego rodzaju urzędy pracy, co rozwiązuje ich problemy z zasobami ludzkimi. Jak inne duże firmy kartele narkotykowe zaczęły eksperymentować z offshoringiem, przenosząc swoje problemy do nowych, bardziej bezradnych krajów. Starają się dywersyfikować, podobnie jak inne firmy, które osiągnęły pewną wielkość. I muszą się zmagać z przejściem na zakupy online, podobnie jak inni sprzedawcy z głównych ulic miast.

Podejmowanie ekonomicznej i biznesowej analizy karteli narkotykowych może się wydawać skandaliczne. Ale brak rozumienia ekonomii handlu narkotykami – i przywoływanie wymyślonych kwot w rodzaju ogniska w Tijuanie o wartości pół miliarda dolarów – skazało rządy na pompowanie pieniędzy i zasobów w działania, które nie przynoszą rezultatów. Podatnicy na całym świecie wydają ponad sto miliardów dolarów rocznie na walkę z handlem nielegalnymi środkami odurzającymi. Same Stany Zjednoczone bulą dobre dwadzieścia miliardów dolarów rocznie, i to tylko na poziomie federalnym. Rocznie dokonuje się tam miliona siedmiuset tysięcy aresztowań powiązanych z narkotykami, a ćwierć miliona ludzi ląduje w więzieniu. W krajach produkujących i handlujących narkotykami wojskowe ofensywy na przemysł narkotykowy przyniosły ze sobą oszałamiającą wręcz liczbę ofiar. Liczba zabójstw w Meksyku, choć potworna, nie jest jednak tak wysoka jak w niektórych innych krajach znajdujących się na trasie handlu kokainą, gdzie co roku morduje się tysiące osób w walce z przemysłem narkotykowym. Podejmuje się inwestycje publiczne na szeroką skalę, ale dowody potwierdzające ich zasadność są bardzo słabe.

Nierówna walka

W miarę jak podążałem tropem handlarzy narkotykami, zauważyłem cztery duże błędy natury ekonomicznej popełniane przez rządy na całym świecie, od La Paz do Londynu. Po pierwsze, powszechnie skupiają się na tłumieniu podaży, podczas gdy podstawowe zasady ekonomii sugerują, że sensowniej byłoby przyjrzeć się popytowi. Ograniczanie podaży przyczyniło się przede wszystkim do wzrostu cen, a nie do zmniejszenia ilości spożywanych narkotyków, w wyniku czego wzrosła wartość nielegalnego rynku. Po drugie, powszechnie stosuje się szkodliwe rozwiązania tymczasowe, gdzie rządy państw oszczędzają na wczesnej interwencji, chętniej wydając pieniądze na późniejszych etapach. Resocjalizacja więźniów, tworzenie nowych miejsc pracy i leczenie uzależnień to pierwsze programy, które padają ofiarą cięć budżetowych w ciężkich czasach. Jednocześnie organy ścigania – osiągające ten sam cel za wyższą cenę – zdają się cieszyć nieprzebranymi środkami finansowymi. Po trzecie, choć kartele narkotykowe to modelowy przykład elastycznego, pozbawionego granic globalnego handlu, to wysiłki podejmowane w celu ich regulacji ciągle są nieporadne i ograniczają się do działań na skalę krajową. W rezultacie przemysł utrzymuje się przy życiu, przechodząc spod jednej jurysdykcji pod drugą i bez trudu przechytrzając nieskoordynowane wysiłki poszczególnych krajów. Po czwarte i najważniejsze, rządy państw błędnie utożsamiają zakaz z kontrolą. Zakaz handlu narkotykami na pierwszy rzut oka wydaje się sensowny, ale w rzeczywistości tylko przekazuje najbardziej bezwzględnym sieciom przestępczości zorganizowanej na świecie wyłączne prawa do branży wartej miliardy dolarów. Im więcej dowiadywałem się na temat sposobów prowadzenia interesów przez kartele narkotykowe, tym częściej zastanawiałem się, czy ich końcem – i wcale nie prezentem dla gangsterów – nie byłaby właśnie legalizacja.

Fragment książki Toma Wainwrighta „Narkonomia", która ukazała się nakładem wydawnictwa Grupa Wydawnicza Relacja w przekł. Anny Rogozińskiej. Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Oto opowieść o tym, co wydarzyło się, kiedy niezbyt odważny dziennikarz zajmujący się sprawami biznesowymi został wysłany, aby przygotować relację z najbardziej egzotycznego i brutalnego przemysłu na świecie. Przybyłem do Meksyku w 2010 roku, czyli akurat wtedy, kiedy państwo zaczęło intensyfikować walkę z narkotykowymi kowbojami, którzy za pomocą swoich pozłacanych kałasznikowów wprowadzali niektóre regiony kraju w stan bliski anarchii. Liczba osób zamordowanych w 2010 roku w Meksyku przekroczyła dwadzieścia tysięcy osób, co stanowiło pięciokrotność wszystkich zabójstw w całej Europie Zachodniej. Kolejny rok miał się okazać jeszcze bardziej brutalny. W wiadomościach nie pojawiało się niemal nic innego: wypełniały je historie skorumpowanych policjantów, zamordowanych urzędników oraz coraz to nowych masakr narcotraficantes zabijających się między sobą lub ginących z rąk wojska. Tak wyglądała wojna z narkotykami i nie było wątpliwości, że to narkotyki wygrywają.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii