Oto opowieść o tym, co wydarzyło się, kiedy niezbyt odważny dziennikarz zajmujący się sprawami biznesowymi został wysłany, aby przygotować relację z najbardziej egzotycznego i brutalnego przemysłu na świecie. Przybyłem do Meksyku w 2010 roku, czyli akurat wtedy, kiedy państwo zaczęło intensyfikować walkę z narkotykowymi kowbojami, którzy za pomocą swoich pozłacanych kałasznikowów wprowadzali niektóre regiony kraju w stan bliski anarchii. Liczba osób zamordowanych w 2010 roku w Meksyku przekroczyła dwadzieścia tysięcy osób, co stanowiło pięciokrotność wszystkich zabójstw w całej Europie Zachodniej. Kolejny rok miał się okazać jeszcze bardziej brutalny. W wiadomościach nie pojawiało się niemal nic innego: wypełniały je historie skorumpowanych policjantów, zamordowanych urzędników oraz coraz to nowych masakr narcotraficantes zabijających się między sobą lub ginących z rąk wojska. Tak wyglądała wojna z narkotykami i nie było wątpliwości, że to narkotyki wygrywają.
Rynkowe mechanizmy
Zdarzało mi się pisać o narkotykach z perspektywy konsumenta – mieszkańca Europy lub Stanów Zjednoczonych. Znajdując się w Ameryce Łacińskiej, zetknąłem się z przemysłem narkotykowym od zgoła niesamowitej strony podaży. A im więcej pisałem na temat narcotráfico, tym wyraźniej dostrzegałem, co on najbardziej przypomina: globalny biznes o wysokim stopniu organizacji. Jego towary projektuje się, wytwarza, transportuje, promuje i sprzedaje ćwierci miliarda klientów na całym świecie. Roczny przychód wynosi około trzystu miliardów dolarów. Gdyby przemysł narkotykowy był krajem, znajdowałby się na liście czterdziestu największych gospodarek świata. Osoby prowadzące ten interes mają czasem swój złowieszczy urok, który wyraża się między innymi za sprawą ich potwornych przydomków (jeden z meksykańskich przywódców znany był pod pseudonimem El Comeninos – „Pożeracz dzieci"). Ale kiedy spotykałem się z nimi osobiście, ich przechwałki i skargi najbardziej przypominały mi menedżerów wielkich korporacji. Szef krwawego gangu w El Salwadorze chwalił się w swojej dusznej więziennej celi rozmiarami terytorium kontrolowanego przez jego companeros, wygłaszając na temat nowego zawieszenia broni między gangami komunały, których nie powstydziłby się zapowiadający fuzję prezes korporacji. Krzepki boliwijski farmer koki – surowca, z którego produkuje się kokainę – entuzjazmował się swoimi zdrowymi, młodymi narkouprawami z dumą i znawstwem, których można by się raczej spodziewać po specjaliście w dziedzinie ogrodnictwa przemysłowego. Wielokrotnie słyszałem, jak nawet najbardziej bezlitośni przestępcy opisywali mi te same, zwyczajne problemy, z którymi zmagają się wszyscy inni przedsiębiorcy: zarządzanie personelem, odnajdywanie się w gąszczu przepisów, poszukiwanie godnych zaufania dostawców oraz radzenie sobie z konkurencją.
Ich klienci mają też te same wymagania. Jak w każdej innej branży szukają opinii na temat nowych produktów, coraz częściej robią zakupy w internecie, a nawet domagają się od swoich dostawców, by do pewnego stopnia praktykowali „społeczną odpowiedzialność biznesu". Kiedy znalazłem drogę do ukrytej w internecie „Mrocznej Sieci", gdzie narkotyki i broń kupuje się anonimowo za pomocą bitcoinów, wymieniałem korespondencję z handlarzem fajek do palenia metamfetaminy, który był równie pomocny jak pracownik Amazona. (Jednak cofam to. Był znacznie bardziej pomocny). Im bardziej przyglądałem się światowemu przemysłowi narkotykowemu, tym bardziej zastanawiałem się, co by się stało, gdyby spojrzeć na niego jak na normalny biznes. I tak powstała ta książka.
Jedną z pierwszych rzeczy, na którą zwróciłem uwagę, przypatrując się nielegalnemu przemysłowi narkotykowemu oczami ekonomisty, było to, że wiele robiących wrażenie liczb przywoływanych przez urzędników zajmujących się walką z narkotykami po prostu nie miało sensu. Niedługo po moim przyjeździe do Meksyku rozpalono w Tijuanie ogromne narkotykowe ognisko. Żołnierze zapalili podpałkę i stanęli w odpowiedniej odległości, a sto trzydzieści cztery tony marihuany zamieniły się w gęsty, aromatyczny dym. Towar odkryty w sześciu kontenerach w magazynie na obrzeżach miasta był największym sukcesem operacji antynarkotykowej w historii kraju. Narkotyki były gotowe do eksportu: ciasno zapakowane w piętnaście tysięcy paczek wielkości worków z piaskiem i oznaczone logotypami zwierząt, uśmiechniętych buziek oraz wizerunkami Homera Simpsona, którymi przemytnicy oznaczali miejsca docelowe dla swoich produktów. Po tym, jak pakunki przetestowano, zważono i sfotografowano, ułożono je w wysoki stos, obficie polano benzyną i podpalono. Wokół zgromadził się tłum, a żołnierze z karabinami maszynowymi pilnowali, aby nikt nie stał z wiatrem od halucynogennego ogniska. Generał Alfonso Duarte Múgica, dowódca armii meksykańskiej w tym regionie, z dumą ogłosił, że żarzący się towar miał wartość czterech miliardów peso, co stanowiło wówczas odpowiednik około trzystu czterdziestu milionów dolarów. Niektóre amerykańskie gazety posunęły się jeszcze dalej, donosząc, że łup był wart niemal pół miliarda dolarów, jeśli kierować się wartością przechwyconych narkotyków na rynku amerykańskim.
Pobieżna analiza pokazuje, że obie strony myliły się w swoich szacunkach. Obliczenia generała Duarte zdają się opierać na założeniu, że gram marihuany można kupić w Meksyku za odpowiednik trzech dolarów. Jeśli pomnożyć to przez sto ton, otrzymamy całkowitą wartość towaru w wysokości około trzystu milionów dolarów. W Stanach Zjednoczonych gram może kosztować bliżej pięciu dolarów i stąd założenie, że łup był wart pół miliarda. Rachunek wydaje się zgodny z logiką, nawet jeśli szacunek jest bardzo przybliżony. Ale to niedorzeczne. Przyjrzyjmy się innemu wielce uzależniającemu towarowi eksportowemu Ameryki Łacińskiej: argentyńskiej wołowinie. W restauracji na Manhattanie stek o wadze dwustu trzydziestu gramów może kosztować pięćdziesiąt dolarów, czyli dwadzieścia dwa centy za gram. Jeśli kierować się logiką generała Duarte, wół o wadze pół tony będzie wart ponad sto tysięcy dolarów.