Daniel Day-Lewis między euforią a rozpaczą

Za miesiąc na ekrany wejdzie jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku „Nić widmo" Paula Thomasa Andersona. Genialny aktor Daniel Day-Lewis zapowiada, że to jego pożegnanie z kinem.

Aktualizacja: 16.11.2017 16:17 Publikacja: 16.11.2017 14:42

Foto: AFP

Pojawia się na ekranie rzadko, ma na swoim koncie zaledwie 20 ról filmowych, w XXI wieku – tylko siedem. Bo mówi, że nie umie oddzielić życia od sztuki, więc w kinie spala się. Ale może właśnie dlatego Daniel Day-Lewis tworzy tak wielkie kreacje. Uchodzi za najlepszego aktora świata. Jako jedyny ma trzy Oscary za pierwszoplanowe role męskie. Nie lubi zresztą o tym rozmawiać.

– Uznanie jest zawsze sympatyczne – twierdzi. – Ale to wszystko przypomina wyścigi konne. Ludzie wybierają pięć filmów, pięciu reżyserów, operatorów, aktorów... Jak, do diabła, porównywać ich pracę? I po co? Rozumiem, że ta konkurencja, te wszystkie rankingi, wybory – to część naszej kultury. Jednak mnie samemu szał rywalizacji jest obcy. Wiem, że to nienowoczesne, ale widać należę do jakiegoś wymierającego gatunku...

Rzeczywiście nie pasuje do współczesnego show-biznesu. Nie podgrzewa wokół siebie atmosfery, nie fotografuje się na hollywoodzkich premierach, znika z pola widzenia zarówno paparazzich, jak i widzów na lata. Ostatnio też miał przerwę trwającą pół dekady.

Za miesiąc na ekrany amerykańskich kin wejdzie nowy film Paula Thomasa Andersona „Nić widmo". Już wiadomo, że będzie wydarzeniem. Daniel Day-Lewis gra w nim słynnego brytyjskiego kreatora mody, który w latach 50. ubiegłego wieku ubiera gwiazdy, koronowane głowy, dziedziczki wielkich fortun. Nic się dla niego nie liczy oprócz pracy, dopóki nie zjawia się w jego życiu młoda kobieta o silnym charakterze, stając się jego muzą i kochanką. Jego wielką namiętnością i miłością.

Człowiek elegancki

Główny bohater Reynolds Woodcock wzorowany jest podobno na autentycznej postaci Charlesa Jamesa, uchodzącego za „pierwszego dyktatora mody Ameryki". Tyle tylko można wyczytać z oficjalnych zapowiedzi. Produkcja od początku otoczona była tajemnicą, a promocja wyraźnie zakłada bardzo skąpe uchylanie jej rąbka. Dopiero przed dwoma miesiącami podano tytuł filmu. Przed miesiącem pojawił się zwiastun „Nici widma", a pod koniec października reżyser Paul Thomas Anderson udzielił na jego temat pierwszego, krótkiego wywiadu.

– Zrobiłem tyle filmów o hippisowatych facetach i twardzielach z dwudniowym zarostem, że pomyślałem: „Może by tym razem opowiedzieć o ludziach eleganckich" – zażartował w rozmowie z dziennikarzem „Entertainment Weekly".

Ale można się domyślić, że „Nić widmo" nie będzie utrzymana w klimacie „Wielkiego Gatsby'ego" ani romantycznej komedii. – To kombinacja love story i kina suspensu – scharakteryzował swój film Anderson. I dodał, że od początku myślał o pracy z Danielem Day-Lewisem, z którym wcześniej spotkali się przy filmie „Aż poleje się krew".

– Wspólny powrót na plan niósł wielkie ryzyko, ale byłoby szaleństwem nie podjąć go – stwierdził reżyser.

Przekonał Day-Lewisa do tego projektu. Nie dał mu gotowego scenariusza, zastosował inną metodę. Opowiedział mu historię, a potem konsultował z nim tekst na każdym etapie jego powstawania. Wciągnął w pracę nad lepieniem jego postaci, ale też dał czas na przygotowanie się do roli.

– To pan tak zmęczył Day-Lewisa, że ten postanowił wycofać się z kina? – zahaczył Andersona dziennikarz „Entertainment Weekly".

– Nie... – wyparł się reżyser. – W ogóle nie rozmawialiśmy o tym, że chce zrezygnować z aktorstwa. Ale tak naprawdę on nosił się z takim zamiarem od dawna. Pamiętam, kiedyś przyznał, że myślał o tym już po zdjęciach do „Boksera". Mam nadzieję, że jeszcze swoją decyzję zmieni.

Sam aktor zachował się w swoim stylu. Po jednym komunikacie w czerwcu 2017 roku, po prostu zamilkł.

– Pan Daniel Day-Lewis jest ogromnie wdzięczny swoim współpracownikom i publiczności, która była mu wierna przez wiele lat. Ale to jego prywatna decyzja i ani ja, ani on nie będziemy jej komentować – odpowiadała rzeczniczka prasowa aktora, gdy dziennikarze pytali o powody decyzji.

Deklaracje o wycofaniu się z kina częściej padają z ust reżyserów. Kiedyś, na początku lat 90. ub. wieku, zmęczony intensywnością życia Krzysztof Kieślowski ogłosił, że nie będzie więcej kręcić filmów. Ostatnio podobne oświadczenia wydali m.in. Steven Soderbergh czy Ken Loach. Aktorom zdarzają się one rzadziej. Oni lubią stawać przed kamerą do bardzo późnego wieku. 84-letni Michael Caine zagrał w ostatnim roku w trzech filmach, m.in. głośnej „Dunkierce". Podobnie jak genialna, 84-letnia Judi Dench, która poddała się w Londynie operacji biodra i natychmiast po rehabilitacji wyszła na plan – wczesną jesienią oglądaliśmy ją jako królową Victorię w „Powierniku królowej" Stephena Frearsa. Właśnie na polskie ekrany wchodzi „Morderstwo w Orient Expressie" Kennetha Branagha z jej udziałem, a ten sam reżyser zaproponował jej już rolę w swoim następnym obrazie. 80-letni Morgan Freeman zapowiada na rok 2018 cztery filmy i szykuje się do zagrania Colina Powella, amerykańskiego sekretarza stanu, który zmienił losy współczesnego świata.

A jeśli nawet aktorzy znikają z ekranu, robią to jakby niepostrzeżenie, nagle orientujemy się, że od wielu lat nie widzieliśmy w nowym filmie Gene'a Hackmana czy Seana Connery'ego. Choć i tu zdarzają się spektakularne odejścia. Takie jak Grety Grabo, która zrezygnowała z zawodu, mając zaledwie 36 lat, bo chciała pozostać w pamięci widzów piękna i młoda. Przed siedmioma laty zapowiedział też swój rozbrat z kinem Jack Nicholson. Jak dotąd dotrzymał słowa, choć na początku tego roku pojawiły się informacje, że Amerykanie przygotowują remake niemieckiego „Toniego Erdmanna", a Nicholson wyraził wstępne zainteresowanie zagraniem roli tytułowej.

Ale z Danielem Day-Lewisem wszystko wydaje się wyglądać inaczej. Tu nie ma mowy ani o braku siły – aktor ma przecież dopiero 60 lat, ani o braku ról. Day-Lewis zawsze chodził własnymi ścieżkami. Ma bardzo silną osobowość. Ale daje do zrozumienia, że każdy film zbyt dużo go kosztuje.

Chłopak poza gangami

Właściwie nie miał trudnej drogi do aktorstwa. Nie przebijał się do świata kina z prowincji, nie wynajmował nędznych pokoi w Londynie czy Los Angeles, czekając na swoją szansę. Pochodził z zamożnej, artystycznej rodziny. Jego matka Jill była aktorką, dziadek sir Michael Balcon – producentem filmowym, który zakładał słynne Ealing Studios, ojciec Irlandczyk Cecil Day-Lewis – interesującym poetą. Daniel urodził się w 1957 roku, pierwsze lata życia, razem ze swoją starszą siostrą Tamasin (dzisiaj reżyserką dokumentalistką), spędził w dużym domu w Kensington, potem rodzina przeprowadziła się do Greenwich. Ale on sam przyznawał, że więcej czasu niż w prywatnej szkole spędzał na ulicy.

– W latach 60. w południowo-wschodnim Londynie były dwa młodzieżowe gangi – mówi. – Jak się nie należało do jednego, to trzeba było być częścią drugiego. Ja, pochodząc z dobrej rodziny, nie mogłem się wpasować w żaden z nich. To był wtedy mój największy problem.

Był krnąbrny, miewał problemy z używkami. Gdy rodzice wysłali go do znanej szkoły z internatem w Kent, zrobił wszystko, by szacowni belfrowie uznali go za swoją porażkę wychowawczą i ze swojej placówki wydalili. Ale potem znalazł coś, co go interesowało. Po maturze zapisał się na wydział aktorski w Bristol Old Vic School. Dobrze się poczuł na scenie i na wiele lat trafił do teatru. Zakończył tę karierę nieoczekiwanie i gwałtownie. Miał zagrać Hamleta w londyńskim National Theatre. Podczas hucznej premiery zaczął rozmawiać z własnym ojcem, który umarł na raka, gdy on miał 15 lat. W histerycznych konwulsjach zbiegł ze sceny. Powiedział sobie, że nigdy na nią nie wróci. I nie wrócił.

W filmie wystąpił po raz pierwszy jako 14-latek. W 1971 roku w „Tej przeklętej niedzieli" Johna Schlesingera zagrał chłopaka, który drutem zarysowuje zaparkowane samochody. „Dorosła" rola trafiła mu się dopiero 11 później, gdy pojawił się w „Gandhim". Ale skalę swoich aktorskich możliwości pokazał w połowie lat 80., gdy w krótkim odstępie czasu na ekrany weszły dwa jego filmy „Moja mała pralnia" Stephena Frearsa i „Pokój z widokiem" Jamesa Ivory'ego. W pierwszym był punkiem, eksfaszystą i homoseksualistą. Gdy po premierze spotkał Schlesingera, zażartował: „No, widzisz, minęło tyle czasu, a ja nadal gram chuliganów. Bardzo się nie rozwinąłem". Ale w drugim filmie stworzył postać inną – gderliwego snoba z okresu króla Edwarda. I też był przekonujący.

Daniel Day-Lewis zawsze, od początku, starannie wybierał role.

– Zwykle na początku kariery aktorzy walczą o pracę z olbrzymią determinacją – mówi – Każda rola jest świętem. Gdzieś tam kłuje nas pytanie: „Czy ktoś mi jeszcze coś zaproponuje?". Być może wspomnienie tej męczarni tak bardzo tkwi w naszej pamięci, że nawet potem nie potrafimy się od niego uwolnić. Ja sam długo starałem się poskromić strach. I jestem szczęśliwy, że mi się udało.

Nie przyjmował więc byle jakich propozycji. W 1989 roku w „Mojej lewej stopie" Jima Sheridana zagrał Christiego Browna, irlandzkiego malarza i poetę, który urodził się z porażeniem mózgowym. Sparaliżowany, poruszał tylko lewą stopą. To był pierwszy Oscar Day-Lewisa. Potem aktor spotkał się jeszcze na planie z Sheridanem dwukrotnie. W filmie „W imię ojca" wcielił się w Irlandczyka Gerarda Conlana, który w połowie lat 70. został skazany na 30 lat więzienia za napad bombowy IRA na pub w Guilford. Razem z nim osądzono też kilka innych osób, w tym jego ojca, który więzienia nie przetrzymał. Wszyscy byli niewinni. Policja o tym wiedziała, ale szukała kozłów ofiarnych. Sheridan naszkicował polityczne tło wydarzeń, przede wszystkim jednak pokazał trudne stosunki łączące ojca i syna. Day-Lewis stworzył znakomitą, pełną namiętności kreację, pokazując, jak w obliczu tragedii mało wartościowy chłopak zmienia się i dojrzewa. Dostał za nią nominację do Oscara. A w następnym obrazie Sheridana „Bokserze" był dawnym terrorystą, człowiekiem wypalonym wewnętrznie, który chce dojść do ładu z samym sobą. To doświadczenie było dla Day-Lewisa tak trudne, że zniknął z ekranu na sześć lat.

Innym ważnym reżyserem w życiu aktora stał się Martin Scorsese. Pierwszy raz spotkali się w 1993 roku, gdy Daniel Day-Lewis w jego „Wieku niewinności" przywdział historyczny kostium, zamieniając się we wrażliwego prawnika z lat 70. XIX wieku. Lawiruje on między piękną, dobrze urodzoną, ale dość zwyczajną narzeczoną a tajemniczą i wyrafinowaną europejską hrabiną, która do Nowego Jorku uciekła od męża. To była opowieść o konwenansach i hipokryzji wyższych sfer Ameryki. Jeszcze mocniej wtopioną w Amerykę rolę Scorsese zaproponował aktorowi dziewięć lat później. Zagrał w „Gangach Nowego Jorku", krwawej opowieści o początkach miasta.

– Scorsese to Scorsese – mówi. – Artysta jedyny w swoim rodzaju. Każdemu z moich kolegów życzę, żeby choć raz w życiu się z nim spotkał. A jak mu się to uda dwa razy, może czuć się specjalnie uprzywilejowany. Marty potrafi dać aktorowi pełną wolność, nie zostawiając go jednocześnie samego. Kiedy opowiedział mi o Billu Rzeźniku, spytałem go: „Dlaczego proponujesz mi tę rolę?" „Bo rozumiesz, czym jest złość i bunt" – odpowiedział.

„Gangi Nowego Jorku" przyniosły Day-Lewisowi kolejną nominację do Oscara. „Tylko" nominację.

A kolejną, drugą statuetkę złotego rycerza stojącego na filmowej rolce, zapewnił mu dopiero Paul Thomas Anderson. „Aż poleje się krew" to historia człowieka, który na początku XX wieku, w Kalifornii, buduje imperium naftowe. Film zaczynał się od długiej, 15-minutowej sekwencji, nakręconej niemal bez słów. Czarny od mułu i kurzu mężczyzna z determinacją drąży szyby w skalistej ziemi. Chce wyrwać jej skarb – brudną maź, która ma go uczynić bogatym. Jest gotowy zapłacić za sukces każdą cenę. Nie istnieje dla niego nic poza poczuciem własnej siły i ambicją. Grając Daniela Plainviewa, Day-Lewis potrafił pokazać bezwzględność, determinację, żądzę bogactwa, ale też pustkę i niespełnienie.

I wreszcie trzeci Oscar. Tytułowy bohater filmu „Lincoln". W czasach kryzysu, strachu przed terroryzmem, coraz bardziej jawnych związków polityki i wielkich korporacji, Steven Spielberg przypomniał o najważniejszych amerykańskich wartościach. Zrobił film o demokracji, ale też o procesie tworzenia prawa. I o cenie, jaką Abraham Lincoln zapłacił za przeforsowanie 13. poprawki do konstytucji, znoszącej niewolnictwo. Krytycy pisali: rola życia Day-Lewisa. Nie mylili się.

W swojej blisko czterdziestopięcioletniej karierze filmowej Daniel Day-Lewis grywał role bardzo różne. „Ciekawość pcha mnie w rozmaite kierunki" – przyznawał.

Role wypełnione poświęceniem

Był Johnem Proctorem w „Czarownicach z Salem" Nicholasa Hytnera, czeskim lekarzem z „Nieznośnej lekkości bytu" Philipa Kaufmana. W filmie swojej żony Rebekki Miller „Ballada o Jacku i Rose" zagrał mężczyznę, który z córką ucieka z hippisowsiej komuny, by żyć na odludziu. Próbował też kina popularnego, wcielając się w Indianina Sokole Oko w „Ostatnim Mohikaninie". Wystąpił w musicalu „Dziewięć" Roba Marshalla. I żadna jego rola nie zeszła poniżej wysoko ustawionej poprzeczki. Za dużo im poświęcał, żeby przyjmować byle co.

Wielu aktorów uważa, że profesjonalizm polega na tym, by zagrać swoje, a potem wrócić do domu i zapomnieć. Żyć własnym życiem. Daniel Day-Lewis, podobnie jak Robert Redford, do każdej roli przygotowuje się miesiącami.

– W biegu to można występować w reklamach – mówi.

Kiedy w „Mojej lewej stopie" grał niepełnosprawnego artystę, na kilka miesięcy wynajął mieszkanie w okolicach szpitala dla nieuleczalnie chorych w Dublinie i obserwował zachowanie pacjentów. Nauczył się malować, trzymając pędzel między palcami stopy, potem przez wiele tygodni nie opuszczał wózka inwalidzkiego, ekipa musiała go wnosić po schodach i taszczyć ponad kablami.

– Czy pani wie, jak zmienia się świat z perspektywy człowieka niepełnosprawnego? – powiedział mi kiedyś w rozmowie – Jak zmienia się on sam, jego osobowość, wrażliwość? A myśli pani, że do roli w „Bokserze" wystarczyło nauczyć się wyprowadzać lewy sierpowy? Ja tam musiałem wejść w psychikę terrorysty, który po 14 latach więzienia wychodzi na wolność i ma dosyć przemocy.

Przygotowując się do roli w „Jacku i Rose" odizolował się od świata na pół roku. Na planie „Gangów Nowego Jorku" w czasie przerwy lunchowej przesiadywał sam przy stole i ostrzył noże. Współpracownicy bali się do niego podejść.

– Grając Rzeźnika, nie mogłem zaraz po klapsie zamieniać się w duszę towarzystwa, grać w kości i opowiadać dowcipów. Ta rola niosła napięcie i gniew – mówi.

W siarczysty mróz wychodził na plan w lekkim płaszczu. Nie chciał nosić ocieplanej peleryny, bo nie było takich w tamtym czasie. A potem ledwo zgodził się wziąć przepisane mu przez lekarza antybiotyki.

Przygotowując się do roli Daniela Plainviewa z „Aż poleje się krew", przeczytał stosy pamiętników z początku XX wieku – wspomnienia ludzi, którzy zostawiali swoje rodziny i jechali do Kalifornii, by tam szukać szczęścia. Pochłonął biografię magnata naftowego Edwarda Doheny'ego.

– Plainview niedużo mówi o sobie słowami – opowiadał Day-Lewis. – Dlatego musiałem znaleźć dla niego odpowiedni język ciała. Nawet akcent. Potem ludzie mówili, że mój głos przypomina im Johna Hustona. To prawda, słuchałem jego nagrań. A także innych, zarejestrowanych w Oklahomie i na południowym zachodzie. Ale wbrew temu, co się pisze, nie kopałem dołów w moim ogrodzie ani nie stawiałem w nim szybów, choć przez chwilę przebiegła mi przez głowę myśl, że to nie byłoby takie złe. Starałem się dużo pracować fizycznie, żeby innego wyglądu nabrały moje ręce. To wszystko nie było łatwe, bo jestem zupełnie różny od niego. Nie przywiązuję wagi do pieniędzy ani bogactwa, trudno mi też było zrozumieć jego zły stosunek do syna. Ale na tym właśnie polega aktorstwo, że człowiek staje się kimś innym niż w rzeczywistości.

Postać odbija się w lustrze

A „rola życia", czyli Lincoln? Przygotowywał się do niej rok. Czytał biografie prezydenta. Godzinami wpatrywał się w jego zdjęcia pochodzące z ostatniego okresu jego życia.

– Patrzyłem na te zdjęcia tak, jakbym widział swoje odbicie w lustrze i zastanawiał się... „Człowieku, kim jesteś?" – mówił potem w wywiadach.

On sam – wysoki, szczupły, z dużymi rękami miał w sobie coś ze swojego bohatera. Abraham Lincoln miał wysoki głos. Aktor uważał, że także dzięki niemu był charyzmatycznym mówcą. Pracował więc nad brzmieniem swojego miesiącami. Podwyższył go i wyzbył się brytyjskiego akcentu. Potem, w czasie zdjęć, nawet pomiędzy ujęciami w sytuacjach prywatnych mówił głosem Lincolna. A i innym nie wolno było zwracać się do niego z londyńskim akcentem. Nie życzył sobie również rozmów na współczesne tematy. Nie wolno było przy nim zapytać, czy ktoś widział poprzedniego dnia show w telewizji albo czy wybiera się do kina.

– Każda rola determinuje twoje życie co najmniej na rok – mówi Day-Lewis. – A potem zostawia ślad. Na długo.

Dla niego zawsze był trudny koniec zdjęć. Bo niełatwo jest opuścić świat, w który się weszło, który się wykreowało, zrozumiało. Powiedzieć sobie: „To zamknięty rozdział". Zdarzało się, że po ostatnim klapsie wpadał w depresję.

– Kończysz film i nie wiesz, co masz ze sobą zrobić – mówił.

Czy w tej sytuacji można się dziwić, że po trudnych filmach uciekał? Znikał? W czasie jednej z jego pięcioletnich nieobecności krążyły plotki, że pojechał do Europy i pracuje jako szewc w Wenecji, praktykując u mistrza Stefano Bemera. Co będzie robić teraz, gdy chce całkiem wycofać się z kina?

Daniel Day Lewis mieszka na stałe w Irlandii. I raczej nie opowiada o swoim życiu. W młodości miał opinię awanturnika i kobieciarza. Przypisywano mu romanse z kolejnymi filmowymi partnerkami, a Isabelle Adjani, z którą był jakiś czas związany, urodziła mu w 1995 roku syna Gabriela. Ale ten związek nie przetrwał. Rok później Daniel Day-Lewis ożenił się z Rebeccą Miller, córką pisarza Arthura Millera.

– Przyjaźniłem się z jej rodzicami – mówi. – Arthur Miller kiedyś poprosił mnie, żebym przeczytał scenariusz, który napisała. Gdy dawała mi ten tekst, nie sądziłem, że kiedyś tak wiele się między nami stanie.

Są małżeństwem ponad 20 lat, mają dwóch synów: 19-letniego Ronana Cala i 15-letniego Cashela Blake'a. To właśnie z Rebeccą Day-Lewis uciekł gdzieś po „Bokserze". I Rebecce dziękował, odbierając swojego trzeciego Oscara.

Podobno dzisiaj lubi posiedzieć sobie w barze nad kuflem piwa.

– Z dala od przemysłu filmowego czuję się bardzo szczęśliwy – zapewnia.

Mówi, że potrzebuje wyciszenia. Może nie ma już siły do życia na huśtawce? Powiedział kiedyś:

– Idealizm pozbawiony wątpliwości jest niebezpieczny, ale życie bez idealizmu jest mniej warte. Tak jest zresztą ze wszystkim. Trzeba odpowiednio balansować pomiędzy hurraoptymizmem i rozpaczą, między wiarą i poznaniem, między luzem a dążeniem do perfekcji. Dzisiaj już wiem, że dążenie do perfekcji jest fantastyczne, ale może stać się klątwą.

Ale czy naprawdę wytrzyma życie bez kina? Bez tej olbrzymiej dawki adrenaliny?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pojawia się na ekranie rzadko, ma na swoim koncie zaledwie 20 ról filmowych, w XXI wieku – tylko siedem. Bo mówi, że nie umie oddzielić życia od sztuki, więc w kinie spala się. Ale może właśnie dlatego Daniel Day-Lewis tworzy tak wielkie kreacje. Uchodzi za najlepszego aktora świata. Jako jedyny ma trzy Oscary za pierwszoplanowe role męskie. Nie lubi zresztą o tym rozmawiać.

– Uznanie jest zawsze sympatyczne – twierdzi. – Ale to wszystko przypomina wyścigi konne. Ludzie wybierają pięć filmów, pięciu reżyserów, operatorów, aktorów... Jak, do diabła, porównywać ich pracę? I po co? Rozumiem, że ta konkurencja, te wszystkie rankingi, wybory – to część naszej kultury. Jednak mnie samemu szał rywalizacji jest obcy. Wiem, że to nienowoczesne, ale widać należę do jakiegoś wymierającego gatunku...

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć