Instancja ta musi mieć prawo ingerowania w ludzkie stosunki, po to, aby nie dopuszczać do sytuacji, w których wolność pewnych ludzi, realizacja ich pragnień i interesów odbywa się kosztem innych. Nieograniczona wolność jednostek szybko bowiem przekształca się w samowolę, której ofiarą pada wolność i życie innych ludzi. W tym sensie wolność albo jest uregulowana, albo nie ma jej wcale. Można domniemywać, że ludzie wiedzieli o tym od początku tworzenia jakichkolwiek więzi społecznych czy wspólnotowych, a pełną świadomość tej konieczności uzyskali kilka tysięcy lat temu, gdy pojawiły się pierwsze kodeksy prawne i spisane zasady wspólnego życia (np. kodeks Hammurabiego). Ów proces regulowania wspólnego życia przez prawo, bo o to de facto chodzi, znakomicie widać w starożytnej Grecji, a później Rzymie. Jakkolwiek daleko sięgalibyśmy w przeszłość, pojawi się tam coś na kształt państwa, bo gdy rodzi się prawo, z konieczności musi powstać jakaś instancja, która będzie pilnowała jego przestrzegania.
W filozofii tę rolę państwa rozpoznano już dawno. Wskazywali na nią m.in. Platon, Arystoteles czy św. Tomasz z Akwinu. Również nowożytna filozofia zajmowała się koniecznością istnienia państwa. Wspomnę tu tylko o bodaj najsławniejszej próbie filozoficznego uzasadnienia nieodzowności istnienia organizmu państwowego, czyli traktacie XVII-wiecznego filozofa angielskiego Thomasa Hobbesa – „Lewiatanie". Hobbes uzasadniał konieczność istnienia państwa obawą, że bez niego ludzie popadliby w coś, co nazwał on stanem natury, a co charakteryzować się miało walką wszystkich ze wszystkimi, w której zwycięża silniejszy. Analizy Hobbesa nie straciły nic na swojej aktualności. Wciąż możemy się obawiać, że życie ludzkie pozbawione parasola ochronnego państwa szybko zamieni się w koszmar, i dlatego warto zrezygnować z cząstki wolności w zamian za bezpieczeństwo. Można oczywiście polemizować z Hobbesem, twierdząc, że jego postrzeganie natury ludzkiej było zbyt pesymistyczne („człowiek człowiekowi wilkiem"), doświadczenia historii pokazują jednak, że wtedy, gdy załamuje się porządek państwa i prawa, z ludzi wychodzą najgorsze cechy. To m.in. lekcja wszelkich wojen, przewrotów i rewolucji.
W tym także sensie oczekiwania libertarian, że bez państwa życie ludzkie pozbawione będzie agresji i uzyska cechy w pełni humanitarne, można określić mianem pobożnych życzeń. Wydaje się, że znacznie bardziej prawdopodobny jest ponury scenariusz, w którym jest walka wszystkich ze wszystkimi, dominacja silniejszego, upadek wszelkiej moralności i tryumf czystej woli. Nie można wykluczyć powszechności przemocy i gwałtu. W tym też sensie typowo libertarianistyczna tendencja do przyznania ludziom szerszego prawa do posiadania broni, mająca na celu odebranie państwu jednej z jego fundamentalnych cech, a mianowicie monopolu na stosowanie przemocy, to nic innego jak tylko antycypowanie owej sytuacji walki każdego z każdym i dominacji nagiej siły, skrywane pod frazesem „troski o ludzkie bezpieczeństwo". Aby zobaczyć, jak kończy się owa libertariańska troska, wystarczy uważnie śledzić raporty na temat użycia broni w Stanach Zjednoczonych, kraju przesiąkniętym ideologią libertariańską, w którym nieokiełznana przemoc jest obecna od samego początku jego istnienia.
Mrzonki wolności absolutnej
O naiwnym złudzeniu można także mówić w przypadku anarchokapitalizmu. Idealizuje on i absolutyzuje nie tylko wolność, ale także własność prywatną. Tworzy „kapitalizmu model liryczny", wedle którego na w pełni doskonałym, wolnym rynku spotykają się podmioty dobrowolnie wchodzące ze sobą w relacje wymiany, dla wszystkich tak samo korzystne. Naiwność i utopijność anarchokapitalizmu jest oczywista. Rynek kapitalistyczny nie mógł powstać bez pomocy państwa i bez jego udziału nie może także trwać. Musi istnieć prawo chroniące własność prywatną oraz instancja, która będzie zapewniać bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, a także przeciwdziałać tworzeniu się monopoli, które powstają w wyniku połykania przez silniejsze podmioty gospodarcze słabszych. Kapitalizm jest bowiem ciągłą walką, a nie tylko owocną dla wszystkich współpracą; szkoda, że nie zdają sobie z tego sprawy młodzi zwolennicy libertarianizmu, których w Polsce jest tak wielu. Naiwnie sadzą, że w walce tej na pewno wygrają, bo są młodzi, zdrowi i wierzą w swoje siły.
Podobnie błędne jest przekonanie, że własność prywatna jest święta i nic nigdy nie ma prawa jej podważać. Tymczasem stanowi ona pewien wynalazek społeczny, który ma swoje walory, ale także wady. Do tych ostatnich należy m.in. możliwość korzystania z niej w sposób, który zagraża życiu i dobru innych ludzi. Wtedy np., gdy na czyjejś ziemi składowane są szkodliwe dla zdrowia odpady. W tym sensie tak jak nie można absolutyzować wolności, nie można też absolutyzować wartości, jaką stanowi własność prywatna. Chodzi raczej o to, jak zachowując te wartości, zharmonizować je z innymi, takimi jak równość, sprawiedliwość, braterstwo czy dobro wspólne.
Jak chronić prawa i interesy jednostek, nie pozwalając zarazem, aby były one wykorzystywane w imię dominacji silniejszego? Jak zachować równowagę pomiędzy państwem traktowanym jako dobro wspólne a wolnym rynkiem, jak dopuszczać w imię owego dobra wspólnego pewną dawkę paternalizmu państwa, nie pozwalając mu na całkowite kierowanie naszym życiem (gorsze od państwa minimalnego może być bowiem jedynie państwo wszędobylskie)? Są to kwestie, o które faktycznie warto się spierać, odrzucając jednocześnie libertarianistyczne mrzonki o życiu wolnym od państwa, w doskonałym ustroju powszechnej szczęśliwości opierającej się na w pełni wolnych i dobrowolnych umowach międzyludzkich. Mrzonki niebezpieczne, bo ukrywające faktyczny charakter życia w warunkach nieuregulowanej konkurencji, walki o przetrwanie i całkowitego utowarowienia wszystkich aspektów ludzkiej egzystencji jako koniecznego skutku rozciągnięcia logiki działania kapitalizmu na całe życie.