Henryk Wujec: Ja Michnika nie kochałem

- Byłemu posłowi czy senatorowi bardzo trudno znaleźć pracę. Ja jako dziecko pracowałem w polu, jako student rozładowywałem wagony na kolei, ale byłemu posłowi nikt takiej pracy przecież nie da. A gdy aspirowałem do pracy merytorycznej, to słyszałem: pan jest politykiem, nie możemy pana wziąć - mówi Henryk Wujec, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, działacz opozycji w czasach PRL

Publikacja: 13.11.2015 00:00

Sejm PRL X kadencji. Od lewej posłowie Bronisław Geremek i Henryk Wujec

Sejm PRL X kadencji. Od lewej posłowie Bronisław Geremek i Henryk Wujec

Foto: Reporter, Anna Beata Bohdziewicz

Plus Minus: Przeżywa pan jeszcze przegraną Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich? Był pan jego doradcą.

Nie. Określam siebie jako wolnego obywatela RP i tak się czuję.

A czy wynik wyborczy Platformy Obywatelskiej pana zaskoczył?

Nie. Sondaże trafnie przewidziały układ sił po wyborach.

Cały obóz został odsunięty od władzy. Pojawiło się pytanie, czy Ewa Kopacz powinna pozostać na czele PO. W ogóle nie robi to na panu wrażenia?

Platforma Obywatelska jest bez wątpienia w trudnej sytuacji. Musi się spotkać, porozmawiać i wyciągnąć wnioski. Naturalna kolej rzeczy jest taka, że lider, który przegra kampanię, rezygnuje.

Tyle że Ewa Kopacz nie zamierza rezygnować, a nawet zapowiedziała, że będzie ponownie kandydować.

Ma do tego prawo. Włożyła bardzo wiele wysiłku w kampanię. Pokazała, że ma serce do walki. Szanuję ją, bo jest dzielną kobietą z charakterem. Może walczyć o przywództwo z podniesioną przyłbicą.

Pytam o sytuację w PO, bo ludzie z otoczenia byłego prezydenta uważają, że Platforma nie przyłożyła się do kampanii Bronisława Komorowskiego. Że część działaczy terenowych prezentowała podejście: jeżeli prezydent przegra, to jesienią PO wygra wybory.

Nie wykluczałbym takiego rozumowania. Co prawda sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego był usytuowany poza Kancelarią Prezydenta, ale jako doradcy widzieliśmy niedostatki kampanii. Obaj z Jankiem Lityńskim próbowaliśmy wnosić do niej jakieś idee, ale bezskutecznie. Nawet chętnie nas słuchano, ale efektów nie było żadnych. Sztab odgrodził nas od kampanii, miał swój plan i uważał, że wie, co robić. Miałem jednak wrażenie, że PO nie przykładała się do kampanii. Znam ludzi w całej Polsce. W tej kampanii sporo osób do mnie dzwoniło, mówiąc: – Słuchaj, jesteś w tej centrali, zrób coś, u nas nie ma żadnego plakatu Komorowskiego. Wszędzie wiszą tylko plakaty Andrzeja Dudy.

Interweniował pan?

Tak, czasem coś się poprawiało, ale to wszystko było za mało. Komorowski przegrał z Dudą tylko kilkoma procentami głosów. Gdyby PO zaangażowała się całym sercem w jego kampanię, to prezydent by jej nie przegrał.

Jak pan myśli, dlaczego zabrakło tego zaangażowania?

Może z przekonania, że wygrana jest pewna. Albo z poczucia, iż jest tyle do zrobienia, że niech przynajmniej kampania prezydencka toczy się sama. Na pewno brakowało zrozumienia, że wybory prezydenckie są początkiem wielkiej batalii. To był podstawowy błąd. Zwycięstwo Andrzeja Dudy zaważyło na wynikach wyborów parlamentarnych.

W jakim nastroju prezydent przystępował do kampanii?

W dobrym. Tylko w czasie kampanii przeciwnicy z PiS starali się go poniżyć, pokazać go jako prymitywa, co uważam za haniebne. Do tej pory tak się Komorowskiego przedstawia. Nie twierdzę, że były prezydent jest aniołem, ale krytyka pod jego adresem jest niesprawiedliwa. Zarzucano mu np., że był notariuszem rządu. Zobaczymy, jak będzie się zachowywał Andrzej Duda. Moim zdaniem będzie w o wiele większym stopniu notariuszem niż Bronisław Komorowski, bo taki jest układ na scenie politycznej. No i dyscyplina partyjna w PiS jest dużo większa niż w PO. Poza tym prawica przedstawia Komorowskiego jako człowieka wyalienowanego ze społeczeństwa, żyjącego w złotej klatce. To jest całkowita nieprawda. Przecież on ma na swoim koncie trudne doświadczenia życiowe. Jego rodzina została wypędzona z Litwy. Tułała się po Polsce, nigdzie nie mogła znaleźć miejsca, ojciec musiał ukrywać swoją akowską przeszłość. Komorowski jako dziecko żył w koszmarze i doskonale rozumiał biedę, dlatego naprawdę nie był oderwany od problemów ludzi. I miał wysokie poparcie.

Na poziomie 70 proc. To duża sztuka zaprzepaścić taki kapitał.

Rzecz w tym, że nie przeanalizowaliśmy dogłębnie stopnia tego poparcia, a poniewczasie okazało się, że statystycznie było ono wysokie, ale dość powierzchowne. Gdybyśmy przeprowadzili taką analizę na początku kampanii, to wiedzielibyśmy, że tej wygranej wcale nie mamy w kieszeni. Na dodatek w kampanii Komorowskiego popełniono wiele błędów. Zabrakło zadziorności ze strony prezydenta i chęci do walki jego sztabu wyborczego. Tymczasem Andrzej Duda walczył o prezydenturę z pełną determinacją. Ciągle wzywał Komorowskiego do debaty, a ponieważ prezydent przed pierwszą turą jej nie chciał, powstało wrażenie, że czuje się zbyt pewnie.

Trudno było nie odnieść takiego wrażenia, skoro prezydent zlekceważył debatę wszystkich kandydatów i zamiast na nią, poszedł na wywiad do jednej ze stacji telewizyjnych.

To akurat uważam za słuszne. Przecież głowa państwa nie mogła stanąć do debaty z antysemitami, a jeden z kandydatów wprost wyrażał takie poglądy. Debata z urzędującym prezydentem uczyniłaby z niego poważnego polityka, którym nie jest.

W kampanii wszyscy są równi.

Nie antysemici. To, że w mediach dopuszcza się głoszenie takich poglądów, uważam za błąd. Dla mnie Holokaust nie jest jedną z wielu zbrodni II wojny światowej, tylko zjawiskiem bez precedensu, decydującym o obliczu współczesnego świata. Dlatego ludzi o poglądach antysemickich nie powinno się dopuszczać do debaty publicznej.

Jak to się stało, że został pan doradcą prezydenta? Środowisko dawnej Unii Demokratycznej, z którym jest pan związany, nie kochało PO.

Prezydent zaproponował mi najpierw wejście do jego komitetu poparcia, a po wyborach funkcję doradcy. Sam się zdziwiłem, że ta propozycja padła. Podejrzewałem, że to może być efekt mojej prawie dziesięcioletniej pracy w organizacjach pozarządowych, podczas której poznałem wielu fantastycznych ludzi, m.in. dwie córki Komorowskiego, bardzo skromne kobiety, które robią wspaniałe rzeczy dla rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.

Rzadko się zdarza, by byli politycy trafiali do NGO.

Byłemu posłowi czy senatorowi bardzo trudno znaleźć pracę. Nie może pójść do firmy i zaproponować, że będzie pracownikiem fizycznym, bo to nie wypada. Dla mnie praca fizyczna to nie pierwszyzna, jako dziecko pracowałem w polu, jako student rozładowywałem wagony na kolei, ale byłemu posłowi nikt takiej pracy przecież nie da. A gdy aspirowałem do pracy merytorycznej, to słyszałem: pan jest politykiem, nie możemy pana wziąć. Pomogli mi przyjaciele, po długich poszukiwaniach znalazłem zatrudnienie właśnie w organizacjach pozarządowych. Ta praca nie daje pieniędzy, bo się żyje od projektu do projektu, ale za to można realizować swoje pomysły i poznać wielu wspaniałych ludzi.

Nie miał pan oporów, żeby przyjąć ofertę pana prezydenta?

Nie. Od dawna znam Bronisława Komorowskiego. Zwrócił moją uwagę jeszcze w czasach, gdy był studentem. Pamiętam, że podczas demonstracji w 1978 roku z okazji 11 listopada, a demonstracje były pacyfikowane przez SB, odczytywał jakąś proklamację przed warszawską katedrą. Odważny człowiek. W opozycji w wielu sprawach się z nim nie zgadzałem. On był na przykład przeciwnikiem Okrągłego Stołu. Uważał, że trzeba czekać, aż ustrój komunistyczny się zawali, i wtedy przejąć władzę, bez wchodzenia w układy z komunistami. Ja w takiej sytuacji zawsze mówię, że na Kubie czekają na to przeszło 30 lat i ustrój ciągle nie upadł. Ale potem pracowaliśmy razem w Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Moja praca w Kancelarii Prezydenta była naprawdę owocna. Odniosłem nawet osobisty sukces – przygotowałem i przeprowadziłem przez Sejm ustawę – Prawo o stowarzyszeniach, którą kończyliśmy już po przegranych przez Bronisława Komorowskiego wyborach. Na szczęście Andrzej Duda przejął projekt i udało się doprowadzić go do końca.

A więc ludzie PiS nie są takimi potworami, jak się ich przedstawia? Da się z nimi współpracować?

Dla dobrej sprawy potrafię współpracować z każdym. Widziałem chęć współpracy. Nie zmienia to faktu, że podtrzymuję moją krytyczną opinię o PiS. Rządy tej partii w latach 2005–2007 były koszmarne, zwłaszcza w obszarze wymiaru sprawiedliwości. To uzurpowanie sobie nadzwyczajnej władzy, to ferowanie wyroków, kto jest winien, a kto nie, bez decyzji sądu było nie do przyjęcia. Na szczęście krótko to trwało, ale obawiam się, że czeka nas powtórka z tego stylu rządów. Nie jestem dobrej myśli.

Ciekawe, że ma pan bardzo podobną ocenę PiS jak lewica, a w koalicji Lewica i Demokraci nie chciał pan uczestniczyć.

Od początku byłem przeciwny temu porozumieniu. Uważałem, że połączenie dawnej opozycji solidarnościowej z byłymi działaczami PZPR jest dla nas śmiertelnym zagrożeniem. SLD był w tamtych czasach potężnym organizmem o strukturach w całym kraju, a my maleńką organizacją. To był sojusz olbrzyma z mrówką, z którego nic dobrego dla nas nie mogło wyniknąć, bo to ugrupowanie miało zupełnie inne interesy niż Partia Demokratyczna. My mogliśmy się tylko najeść wstydu. Dlatego oboje z żoną z ulgą odeszliśmy wtedy z Partii Demokratycznej i już nie wstąpiliśmy do żadnej innej. Nakłaniano mnie, bym zmienił zdanie. Pytano, co będzie z lewicą. Ja na to mówiłem, że lewica jest ważna, ale taka, która ma własną twarz, a nie postpezetpeerowską.

A moje przeczucia się sprawdziły. Jak tylko SLD poczuł się mocniejszy, to natychmiast wykopał z koalicji demokratów.

To pewnie nie martwi pana fakt, że SLD nie dostał się do Sejmu?

Martwi mnie, że w Sejmie nie będzie formacji reprezentującej lewicowe poglądy, bo mamy trochę liberalnego przechyłu w dziedzinie ekonomii. I nie mam o to pretensji do Leszka Balcerowicza, choć to jego obwinia się o wyhodowanie w Polsce dzikiego kapitalizmu. Moim zdaniem Balcerowicz był naszym błogosławieństwem. Mazowiecki wielu ekonomistom proponował stanowisko ministra finansów, ale każdy się bał. A Balcerowicz miał odwagę zrobić to, co w tamtym czasie było konieczne. Co nie znaczy, że nie widzę tego nadmiernego liberalizmu. W środowiskach po PGR-ach nie działała niewidzialna ręka rynku, bo nie mogła, i ludzie zostawali zupełnie bez pomocy. W dużym stopniu PiS przejmuje teraz hasła społeczne, jednak lewica to nie tylko sprawy ekonomiczne, ale i światopoglądowe. Dlatego uważam, że to nieszczęście, iż przez cztery lata nikt nie będzie bronił w Sejmie lewicowej wizji świata. .

Po 1989 roku należał pan do kilku partii: ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności, Partii Demokratycznej. Która była ulubiona?

Po pierwsze, to nie ja zmieniałem swoje miejsce na scenie politycznej, tylko partie, do których należałem, przekształcały się w inne formacje. Po drugie, ROAD to była partia wymuszona zmianami na scenie politycznej. Zaraz po zawarciu porozumień Okrągłego Stołu i reaktywacji NSZZ „Solidarność" istniejący od 1988 roku Komitet Obywatelski „Solidarność" został zobowiązany do wzięcia odpowiedzialność za przeprowadzenie wyborów parlamentarnych. Wydawało nam się, że Komitet będzie po wyborach jedyną siłą opozycyjną na scenie politycznej, ale wobec klęski komunistów musiał przejąć władzę, Tadeusz Mazowiecki został premierem i wtedy temperamenty polityczne wzięły górę, Jarek Kaczyński w maju 1990 roku założył Porozumienie Centrum. Mojemu środowisku nie pozostało nic innego, jak również założyć partię. Odpowiedzią na PC był właśnie ROAD. Brałem w nim aktywny udział, ale wcale mi się nie podobało rozbicie środowiska. Traktowałem to jako konieczność wobec ataków PC na rząd Mazowieckiego. Potem, gdy Lech Wałęsa postanowił wystartować w wyborach na prezydenta, wsparliśmy Tadeusza Mazowieckiego i z tego zaangażowania powstała Unia Demokratyczna, moja ulubiona partia. Bardzo prężna formacja, o której przeciwnicy mawiali, że nawet gdy nie rządziła, to i tak rządziła.

Za pośrednictwem Adama Michnika i „Gazety Wyborczej"?

Michnik długo był uważany za demiurga naszej sceny politycznej. Niektórzy dzisiejsi politycy prawicy marzyli o tym, żeby Michnik ich pokochał i wspierał ich zamierzenia. Znam takie osoby. A gdy ich marzenia się nie ziszczały, to Michnik stawał się ich największym wrogiem. Ja Michnika nie kochałem, czasami się z nim nie zgadzałem, ale uważam go za jednego z najważniejszych przywódców opozycji demokratycznej. Ci, którzy go dziś atakują, korzystają z wolności, którą on wywalczył.

Ojcem założycielem waszego środowiska był Tadeusz Mazowiecki, a jednak w pewnym momencie, gdy powstała Unia Wolności, pozbawiliście go przywództwa w partii i wymieniliście na Leszka Balcerowicza. Nie miał pan z tym problemu?

Nie. Osobiście popierałem zamianę Tadeusza Mazowieckiego na Leszka Balcerowicza. Widziałem, jak funkcjonuje Unia Wolności rozdzierana przez skrzydła, niezdolna do szybkich decyzji, a przez to do działania. Tadeusz co prawda zapewniał głęboką ideowość naszej formacji, ale uważałem, że pragmatyzm i sprawność funkcjonowania są równie ważne. Wydawało mi się, że Leszek Balcerowicz zapewni lepsze funkcjonowanie naszej partii. I na początku rzeczywiście tak było. Gdy został liderem, UW nabrała dynamiki. Nasz wynik wyborczy w 1997 roku był całkiem dobry. W dłuższym okresie okazało się to jednak bardziej skomplikowane.

O co chodziło?

Balcerowicz chciał podejmować decyzje niemal jednoosobowo, bo uważał, że zawsze ma rację. Rozbudował szalenie Radę Krajową, przez co stała się niedecyzyjna. Nie inicjował dyskusji, bo uważał, że jeżeli jego wywód jest logiczny, to rozumny człowiek musi się z nim zgodzić. A jeżeli się nie zgadza, to znaczy, że jest nierozumny i nie warto z nim w ogóle dyskutować. Jeżeli zaś jest rozumny, a mimo to nie zgadza się z logicznym wywodem, to coś z nim jest nie w porządku. Ten sposób myślenia zabijał wszelką debatę. No i były jeszcze imponderabilia. Pamiętam, jak Leszek Balcerowicz na posiedzeniu prezydium Unii Wolności zaproponował, żeby naszym kandydatem na prezydenta został Andrzej Olechowski. I dodał, że nawet odbył już z nim wstępną rozmowę w tej sprawie. Nas to zmroziło.

Dlaczego?

Nie mogliśmy popierać na prezydenta osoby, która współpracowała ze służbami specjalnymi PRL, nawet jeżeli uważała, że współpracą z kontrwywiadem nikomu nie szkodziła. Ceniłem kompetencje Andrzeja Olechowskiego. Uważałem, że może być świetnym ministrem finansów lub ministrem spraw zagranicznych, ale nie prezydentem. Nie mógłby reprezentować narodu. To było dla mnie nie do przyjęcia. Gdybym poparł jego kandydaturę, to zaprzeczyłbym całemu swojemu życiu, wszystkiemu, co robiłem w PRL. Musiałbym przyznać, że popełniłem błąd, działając w opozycji. Trzeba się było zapisać do SB i razem działać. Gdy tłumaczyliśmy to Balcerowiczowi, to widziałem, jak coraz szerzej otwiera oczy ze zdumienia. Dla niego było szokiem, że tego typu kryteria mogą być istotne. Ostatecznie uznał nasze racje, bo przecież nie mógł działać wbrew dużej części własnej formacji, ale nie wiem, czy tak naprawdę go przekonaliśmy.

Wasze środowisko było zawsze zdecydowanie przeciwne lustracji. Dlaczego akurat współpraca Andrzeja Olechowskiego była problemem?

To jest utarty pogląd, ale nieprawdziwy. Nasze środowisko doskonale wiedziało, że jakiś rodzaj oceny minionego ustroju jest konieczny, dlatego przygotowywaliśmy ustawę o lustracji i możliwości oczyszczania się przed sądem. Owszem, byli wśród nas ludzie prezentujący radykalne poglądy w tej sprawie. Adam Michnik uważał na przykład, że wszystkie archiwa SB trzeba po prostu zniszczyć. Nie zgadzałem się z nim, bo uważałem, że to niemożliwe, i później okazało się, że miałem rację. Sąsiad Zyty Gilowskiej trzymał na nią papiery u siebie w piwnicy. Jeśli tak, to takich piwnic musiało być wiele. A więc musiała powstać jakaś sądowa procedura weryfikacyjna. Niestety, sprawę lustracji wspólnymi siłami zaprzepaścili Janusz Korwin-Mikke i Antek Macierewicz w 1992 roku. Jeden zgłosił projekt uchwały o wywaleniu na stół materiałów SB, a drugi, wówczas szef MSW, skwapliwie to zrealizował. Po tej dzikiej lustracji w wykonaniu prawicy nie było już klimatu do cywilizowanej lustracji.

Macierewicz musiał przecież zrealizować uchwałę Sejmu.

Nie musiał. Ta uchwała była mu po prostu na rękę. A o tym, jak bardzo się spieszył, żeby ją zrealizować, świadczy fakt, że w papierach, które przyniósł do Sejmu, było wiele błędów. Przykładowo Grażyna Staniszewska, nasza ukochana działaczka „Solidarności", jedna z najdzielniejszych postaci opozycji, została uznana za agentkę. Była tym załamana. Nie mogłem znieść jej bólu. Potem pojawiły się oskarżenia pod adresem Wiesława Chrzanowskiego i – oczywiście – Lecha Wałęsy.

W tym ostatnim przypadku coś było na rzeczy.

Wszyscy wiedzieliśmy, że Wałęsa jako młody robotnik na początku lat 70. został zaatakowany przez SB i coś podpisał. Ale to doświadczenie było tak głębokie, że go wzmocniło i pozwoliło zachować godność w późniejszych czasach. Ja bardzo lubię Wałęsę, choć skierował do mnie słowa: „czuj się odwołany". On naprawdę jest bohaterem narodowym. Gdyby nie było Wałęsy, to nasza przemiana by się nie udała. To było błogosławieństwo boże, że Lechu stanął na czele opozycji. Innego przywódcy wówczas nie było. Sytuacja rewolucyjna ma to do siebie, że jeżeli na wiecu nie pojawi się ktoś, kto pociągnie tłum, to się wszystko wali. Oprócz Wałęsy nie było w „Solidarności" nikogo zdolnego do porwania tłumu, a zarazem takiego, który potrafiłby także działać odpowiedzialnie wbrew tłumowi. Jego trzeba szanować mimo wszystkich jego wad. W moim przekonaniu od momentu, gdy go poznałem w 1979 roku, nie było ani jednego dowodu, ani jednej przesłanki, że współpracował z SB. A Antoni na to nie zważał. Trzeba być człowiekiem wyzutym z odpowiedzialności za słowa, żeby coś takiego zrobić i tak boleśnie zranić wielu ludzi.

—rozmawiała Eliza Olczyk ("Wprost")

Plus Minus: Przeżywa pan jeszcze przegraną Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich? Był pan jego doradcą.

Nie. Określam siebie jako wolnego obywatela RP i tak się czuję.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie