Popularnym sowietologiem był wtedy na przykład niejaki profesor Jerry Hough, który wysuwał śmiałą tezę, że pierwsi sekretarze kompartii w republikach i obłastiach spełniają podobną rolę, co prefekci we Francji, i że różnice są bardziej w nazewnictwie niż w istocie systemów. Ten sam Hough opublikował w 1982 r. w Brookings Institution (uchodzącym i wtedy i teraz za czołowy think tank waszyngtoński) broszurę pod tytułem „The Polish Crises", z której pamiętam przede wszystkim, że zawierała stek bzdur.
Otóż ten sowiecki dysydent nie miał wątpliwości, że to, co słyszy i czyta, jest specjalną, podstępną dezinformacją dla zmylenia Sowietów, ale że naprawdę istnieje prawdziwe CIA i prawdziwi specjaliści, którzy wiedzą wszystko o tym, co działo i dzieje się w ZSSR. Kilka miesięcy po swoim przyjeździe odkrył, że nie ma tajnego CIA i że większość polityków, z niewieloma wyjątkami, nie ma pojęcia o swoim najważniejszym – wówczas – przeciwniku.
Pisałam już, że największe zasoby wiedzy i najgłębsze zrozumienie sowieckiego komunizmu Amerykanie zawdzięczali ludziom, którzy bądź wyszli z Polski przez Związek Sowiecki wraz z armią gen. Andersa, jak Wiktor Sukiennicki czy Leopold Łabędź, bądź wyjechali z Polski przed sama wojną, jak Adam Ulam czy Ryszard Pipes. Ten ostatni stanął w 1976 r. na czele tak zwanego Zespołu B (Team B), który powstał pod koniec prezydentury Geralda Forda, stał się głośny za prezydentury Jimmy'ego Cartera i wpłynął na zwycięstwo Ronalda Reagana w 1980 r.
Zespół B, składający się z niezależnych ekspertów i byłych wojskowych, miał ocenić analizy Zespołu A – czyli stałego zespołu CIA – które tak zaniepokoiły sowieckiego dysydenta. I nie tylko jego. Raport zespołu pod kierownictwem Pipesa miażdżył ostatnie kilkanaście lat analiz CIA i odmiennie – jak się okazało słusznie – oceniał strategiczne cele Sowietów i ich zaawansowanie w rozwoju broni nuklearnej i biologicznej.