Ruskie mieli strach w oczach

60 lat temu, 20 października 1957 roku, Polska pokonała w Chorzowie ZSRR 2:1. W tamtych czasach to było coś więcej niż zwycięstwo na piłkarskim boisku.

Aktualizacja: 22.10.2017 19:27 Publikacja: 22.10.2017 00:01

Drużyny na boisko wyprowadzają kapitanowie: Igor Netto (ZSRR) i Gerard Cieślik. W czapce sławny bram

Drużyny na boisko wyprowadzają kapitanowie: Igor Netto (ZSRR) i Gerard Cieślik. W czapce sławny bramkarz Lew Jaszyn

Foto: EAST NEWS, Eugeniusz Warmiński

Był to pierwszy po wojnie mecz eliminacyjny do mistrzostw świata rozgrywany w Polsce. Do mundialu w 1950 roku Polska się nie zgłosiła, a cztery lata później wycofała się z eliminacji, uznając, że nie ma szans na pokonanie wylosowanego przeciwnika – Węgrów.

Wyeliminowanie Związku Radzieckiego też było mało prawdopodobne. Jesienią 1956 roku Rosjanie zdobyli w Melbourne złoty medal olimpijski i od tamtej pory nie przegrali żadnego z 11 spotkań. W czerwcu, w pierwszym meczu eliminacyjnym, pokonali nas w Moskwie 3:0. Regulamin nie uwzględniał jednak bilansu bramek. Wystarczyło wygrać rewanż, aby doprowadzić do trzeciego meczu, na neutralnym terenie.

Sprawa nie była prosta. Reprezentacja ZSRR miała znakomitych zawodników, z Lwem Jaszynem – jednym z najlepszych bramkarzy świata, Igorem Netto – czołowym pomocnikiem Europy, oraz napastnikami – Walentinem Iwanowem, Nikitą Simonianem i 20-letnim Eduardem Strielcowem, uważanym za największy talent, jaki urodził się w Kraju Rad. Na dwa miesiące przed spotkaniem z nami, w innym meczu eliminacyjnym, zespół ZSRR pokonał w Helsinkach Finlandię 10:0.

„Miałem wrażenie, że kiedy oni wychodzili z szatni, nie brali pod uwagę innego wyniku niż zwycięstwo. Najpierw zaskoczyło ich sto tysięcy ludzi na trybunach, a potem my na boisku" – wspomina Lucjan Brychczy.

W porównaniu z nimi Polacy nie mieli żadnych atutów. Wojna zakończyła się 12 lat wcześniej, ale kraj i polski sport wyniszczał sowiecki system organizacyjny. Przez sześć lat, do lutego 1957 roku, nie istniał nawet Polski Związek Piłki Nożnej. Był Sekcją Piłki Nożnej przy Głównym Komitecie Kultury Fizycznej. Poziom organizacyjny wyraźnie odstawał od europejskiego. Selekcjoner Henryk Reyman wykonywał swoją pracę w PZPN społecznie. Był jednocześnie wiceprezesem GTS Wisła i kapitanem związkowym Krakowskiego OZPN. Na życie zarabiał w Chemicznej Spółdzielni Inwalidów Winyl, założonej w Krakowie przez brata. Jeździł oglądać mecze za swoje pieniądze, a kiedy wyjeżdżał na zgrupowania, musiał brać w pracy urlop.

Reyman nie miał decydującego wpływu na dobór współpracowników. Doszło do tego, że po drugim meczu eliminacyjnym, z Finlandią, na kilka tygodni przed spotkaniem z ZSRR, PZPN odwołał dwóch trenerów reprezentacji: Ryszarda Koncewicza i Józefa Ziemiana. Koncewicz, który sam wcześniej i później by selekcjonerem, nie lubił się z Reymanem i zdarzało mu się publicznie krytykować jego decyzje. O Ziemianie, przedwojennym obrońcy Legii, mówiło się wprost, że na zgrupowaniach kadry kaperuje zawodników do stołecznego klubu. Zastąpili go lojalni wobec Reymana: Ewald Cebula, rezerwowy na mistrzostwa świata w 1938 roku, oraz Tadeusz Foryś, który na tych mistrzostwach był jednym z trenerów.

Tyle, że Foryś pracował jednocześnie jako trener Lechii Gdańsk i kiedy na dwa tygodnie przed meczem z ZSRR rozpoczynało się zgrupowanie kadry, on ze swoją drużyną przebywał jeszcze w NRD. Górnik Zabrze rozgrywał w tym czasie mecze na tournée po Francji, skąd wracał pociągiem. Czterej zawodnicy dotarli na zgrupowanie na sześć dni przed meczem. Warszawska Gwardia jeszcze 15 października rozgrywała w NRD mecz pucharowy z Wismutem Aue.

Sparing z Cracovią, wygrany w słabym stylu 2:0, niewiele dał, bo selekcjoner nie miał do dyspozycji wszystkich powołanych zawodników. W terminie na zgrupowanie odbywające się w budynku szkoły partyjnej przy ulicy Bielskiej w Katowicach zgłosiło się tylko pięciu piłkarzy i trener Cebula. Cztery dni przed meczem Reyman zrezygnował z meczu kontrolnego, a zamiast niego zrobił trening dla napastników na jedną bramkę, przed którą stali obrońcy Startu Chorzów.

Bohater z przypadku

Bohater meczu z ZSRR Gerard Cieślik jeszcze kilkanaście dni wcześniej nie wiedział, że w nim wystąpi. Miał 30 lat, nie było go w kadrze od roku, uważano, że „już się skończył", a ze wzrostem 169 cm będzie się odbijał od radzieckich obrońców. Reyman jednak o nim nie zapomniał, chociaż też miał wątpliwości. Wystawiał go do reprezentacji B, czyli takiej, w której sprawdzał kandydatów do pierwszej drużyny narodowej.

Faktem jest jednak, że Cieślik o powołaniu do reprezentacji na mecz ze Związkiem Radzieckim dowiedział się z radia. Kadra rozgrywała kontrolny mecz z reprezentacją Śląska, i to w jej barwach wystąpił napastnik Ruchu. W pierwszej połowie strzelił dla niej bramkę, w drugiej zamienił koszulkę, grał już dla kadry, a po meczu poszedł do domu.

„Jadłem z żoną kolację i słuchałem w radiu wiadomości sportowych. A tam mówią, że mnie trener powołał" – opowiadał „Rz". „Zaraz po tym zapukał trener Cebula i mówi, że to prawda. Rano mam się zgłosić na zbiórkę. Ale rano to ja musiałem iść do pracy w Hucie Batory, żeby zwolnić się u swojego brygadzisty. Byłem mistrzem tokarskim, a beze mnie brygada nie mogła pracować. Na szczęście szef też był kibicem, słuchał radia i ze zwolnieniem nie było problemów. Wyjątkowo nie odliczyli mi tych dni z urlopu".

To było szaleństwo. Nie dość, że graliśmy o awans do finałów mistrzostw świata, to jeszcze smaczku dodawał fakt, że z ZSRR. Od zakończenia wojny każdy rodzaj sportowej rywalizacji z Ruskimi niósł podtekst polityczny. Sportowcy walczyli w naszym imieniu nie tylko o bramki, medale i rekordy. W 1953 roku, kiedy polscy pięściarze zdobyli w Warszawie pięć tytułów mistrzów Europy, prasa pisała o „triumfie radzieckiej szkoły boksu". Rok po Październiku'56 poczuliśmy trochę wolności.

– Każdy z nas miał jakieś porachunki z Rosjanami – wspominał w rozmowie z „Rz" uczestnik tego meczu Edmund Zientara. – Czuliśmy ich obecność i wpływ na nasze życie. Warszawiacy czy Ślązacy – wszyscy byliśmy w takiej samej sytuacji. Na odprawie Reyman więcej mówił o białym orle na koszulce i patriotyzmie niż o taktyce. Nie mamy dział, ale mamy nasze gorące serca. On zawsze kończył odprawy hasłem „Orły do boju".

Reyman miał do Rosjan szczególny stosunek. Walczył przeciw nim w szeregach armii austriackiej podczas pierwszej wojny światowej, a potem w wojnie polsko-bolszewickiej. Dosłużył się stopnia majora, w chwili wybuchu drugiej wojny światowej otrzymał awans na podpułkownika. Z taką przeszłością i działalnością w podziemiu nie wzbudzał zaufania komunistycznych władz. W 1947 roku, kiedy pierwszy raz został selekcjonerem, odebrano mu paszport tuż przed wejściem do samolotu, którym miał lecieć z kadrą na mecz do Oslo.

Selekcjoner miał wiedzę wyniesioną z wcześniejszych meczów eliminacyjnych z ZSRR (0:3) i Finlandią (3:1 w Helsinkach, trzy gole Edwarda Jankowskiego) oraz dwóch towarzyskich z Turcją (0:1 na Stadionie Dziesięciolecia) i Bułgarią (1:1 w Sofii). Pod koniec września reprezentacja, pod szyldem Warszawy, rozegrała z FC Barceloną niezły mecz (2:4) na otwarcie stadionu Camp Nou. Jakieś doświadczenia więc były.

Tyle że pojawiły się przypadki losowe. W całej Europie szalała epidemia grypy azjatyckiej. Z tego powodu nie przyjechali do Polski dwaj ważni piłkarze radzieccy (obrońca Konstantin Kryżewski i pomocnik Jurij Wojnow), a kilku naszych zaczynało odczuwać osłabienie. Roman Korynt w ogóle nie trenował. Lekarze podejrzewali, że skrzydłowy Gwardii Krzysztof Baszkiewicz (to ten, który specjalizował się w zdobywaniu bramek z rzutów rożnych) zachorował na białaczkę. Inni lekarze wystawili mu jednak zaświadczenie, że jest zdrów (co okazało się prawdą), i z takim papierem, spóźniony, przyjechał na zgrupowanie do Katowic.

Reyman nie miał prawoskrzydłowego, ważnego ogniwa w pięcioosobowej linii napadu. Dwaj kandydaci sami się skreślili. Ernest Pol został zawieszony przez Górnika na pół roku za pijaństwo, a inżynier Kazimierz Trampisz przez PZPN za „akt nieobyczajny". Skrzydłowemu Polonii Bytom w meczu ligowym nie podobały się decyzje sędziego i postawa widzów, więc w proteście zdjął spodenki i się na nich wypiął. Nazwano to „wytrampiszeniem", ale związek nie miał poczucia humoru i zdyskwalifikował zawodnika na kilka miesięcy.

W maju 1957 roku telewizja transmitowała pierwszy raz międzypaństwowy mecz Polaków (w Warszawie, z Turcją, w obecności Władysława Gomułki), ale tym razem nie miała takich planów. Mogła transmitować wyłącznie imprezy sportowe odbywające się w Warszawie, w zasięgu nadajnika znajdującego się na Pałacu Kultury. Kiedy więc w Chorzowie zawodnicy wychodzili na boisko, w telewizji trwała transmisja meczu bokserskiego ze stołecznej Hali Gwardii, Legia – Motor Łabędy. Zresztą, w Polsce nie było jeszcze dużo odbiorników, a cena Wisły czy Belwedera równała się trzem średnim pensjom. „Trybuna Ludu" informowała, że za trzy lata będzie można oglądać telewizję w Radomiu i Siedlcach. Pozostawała więc transmisja radiowa i liczenie na szczęście.

Organizatorzy otrzymali 428 tysięcy zamówień na bilety. Stadion Śląski miał 83 tysiące miejsc siedzących i 15 tysięcy stojących. Najprawdopodobniej wydrukowano jednak nieco ponad 98 tysięcy biletów. Ludzie stali na koronie stadionu i w przejściach między sektorami, co dziś byłoby niemożliwe. Nad rozdziałem biletów pracowała przez kilka dni społeczna komisja. Wśród tych, którzy mieli szczęście, była pracownica Huty Batory pani Piechniczkowa. Starała się o bilet dla piętnastoletniego syna Antka, który dzięki temu był świadkiem historii polskiej piłki, nim sam zaczął ją pisać.

A Sputnik lata

Czasy były szczególne. „Trybuna Ludu" pisała codziennie o zbliżającej się 40. rocznicy Rewolucji Październikowej i o inicjatywach oraz zobowiązaniach zakładów pracy dla jej uczczenia. Miejsce ambasadora ZSRR w Warszawie generała Pantelejmona Ponomarienki, który wydawał wyroki śmierci na polskich partyzantów, zajął Piotr Abrasimow. On z kolei po 17 września 1939 roku brał udział we wspólnej defiladzie Wehrmachtu i Armii Czerwonej w Brześciu.

W październiku zamknięto redakcję tygodnika „Po Prostu". W tym samym czasie Związek Radziecki wysłał na orbitę pierwszego satelitę – Sputnika 1. Kiedy piłkarze grali w Chorzowie, latał on jeszcze w kosmosie. Dzień przed meczem czołówka pod winietą „Trybuny Ludu" nosiła tytuł: „Rząd radziecki ostrzega. Spisek przeciwko Syrii zagraża pokojowi światowemu".

Piłkarze radzieccy przylecieli do Warszawy w piątek, dwa dni przed meczem. Zjedli na Okęciu obiad i wojskowym samolotem udali się na Śląsk. To była wyjątkowa sytuacja. W latach 50. i 60. drużyny grające z Polakami w Chorzowie przylatywały do Warszawy, skąd w dalszą podróż udawały się pociągiem. W Pyrzowicach było lotnisko wojskowe, które cywilnych samolotów nie przyjmowało. Dla reprezentacji ZSRR zrobiono wyjątek. Goście zamieszkali w katowickim hotelu Orbis. Dla umilenia czasu w sobotę zrobiono im wycieczkę po Katowicach i zabrano do kina na film „Kapelusz pana Anatola" z Tadeuszem Fijewskim w roli głównej.

Po dwóch tygodniach słonecznej pogody w dniu meczu zrobiło się chłodno i od rana siąpił deszcz. Sto tysięcy ludzi szło na stadion. O godz. 11 trybuny były już wypełnione po brzegi. Padł rekord frekwencji w Polsce. Dziewięćdziesięcioosobowa orkiestra górnicza pod dyrekcją kapelmistrza Augustyna Kozioła grała „Karolinkę" i inne skoczne kawałki, na bieżni kolarze rywalizowali w wyścigu australijskim. Dziennikarz „Przeglądu Sportowego" pisał, że na trybunach wyróżniali się kibice z Łodzi, machający małymi chorągiewkami klubowymi ŁKS. A odpowiadali im kibice z sektora „warszawskiego", wymachujący parasolkami, płaszczami, pelerynami, podrzucającymi w górę czapki, kapelusze i berety. Wszyscy ubrani na szaro. Żadnych flag ani transparentów.

W samo południe puszczono przez głośniki hejnał z wieży mariackiej, a po nim hymny narodowe. Pierwszy raz w Polsce taki tłum odśpiewał Mazurka Dąbrowskiego. Od tej pory stanie się to zwyczajem przed każdym meczem międzypaństwowym.

Mecz

W jedenastce, która wyszła na boisko (a przepisy nie przewidywały zmian w trakcie gry), było ośmiu Ślązaków (Szymkowiak, Florenski, Gawlik, Jankowski, Brychczy, Cieślik, Kempny, Lentner), dwóch warszawiaków (Woźniak, Zientara) i jeden gdańszczanin (Korynt).

Polacy osiągnęli przewagę, ale musieli mieć się na baczności. Wyglądało to jednak znacznie lepiej, niż się spodziewano. „Pamiętając o porażce w Moskwie, zmieniliśmy taktykę" – mówił po meczu Tadeusz Foryś „Przeglądowi Sportowemu". „Zastosowaliśmy strefę, co wykluczało szybką grę napastników ZSRR. Graliśmy na dwóch środkowych napastników, dezorientując radzieckich obrońców, którzy się tego nie spodziewali".

Na dwie minuty przed przerwą Gerard Cieślik, z podania Lucjana Brychczego, strzelił z pola karnego, piłka „siadła" na błotnistym boisku i wtoczyła się do bramki. Pięć minut po przerwie Brychczy przeprowadził jedną z akcji, po jakich przechodzi się do historii. – Widziałem, że Rosjanie są źle ustawieni, więc ruszyłem prawą stroną, biegłem chyba ze 40 metrów z piłką przy nodze, minąłem Paramonowa i podałem na głowę Cieślika. Chodziło o to, aby piłka przeleciała nad obrońcami i trafiła do Gerarda. Nie takie rzeczy się robiło – mówi Brychczy „Rz".

Kiedy padł ten gol, na boisku znajdowało się tylko dziesięciu Polaków. W pierwszej połowie kilku piłkarzom urwały się źle przymocowane do podeszew skórzane kołki. Najbardziej dokuczało to pomocnikowi Ginterowi Gawlikowi i napastnikowi Henrykowi Kempnemu. Piłkarze nie mieli zapasowych butów. W pogotowiu czekał szewc. W tamtych czasach w wyposażeniu szatni piłkarskich musiało być kopyto, młotek, kombinerki i inne urządzenia niezbędne do napraw. Dziesięć minut przerwy szewcowi nie wystarczyło. Nim uporał się z butami kilku zawodników, upłynęło więcej czasu i Gawlik spóźnił się na drugą połowę.

Radziecki trener Gawrił Kaczalin powiedział po meczu: „Wasza drużyna wyszła na boisko z olbrzymią wolą walki. Była dobrze przygotowana psychicznie". Powiedział to, co czuli i widzieli nasi piłkarze. „Widać było, że Ruskie mieli strach w oczach" – opowiada Lucjan Brychczy, a to samo, w różnej formie, powtarzali też inni polscy gracze. „Oni się nie spodziewali, że wyjdziemy na nich jak na wojnę i że poczują brak sympatii na trybunach. Kibice byli z nami i my to czuliśmy".

Raz przeważają jedni, raz drudzy. „Koncert gry, piłka wędruje od nogi do nogi, zawodnicy radzieccy są wyraźnie załamani. Polscy piłkarze ogrywają ich jak chcą" – pisze z wyraźną radością Andrzej Lewandowski, i to w „Trybunie Ludu". Jeszcze kilka lat wcześniej taka publiczna ocena sportowca radzieckiego byłaby nie do pomyślenia.

Walentin Iwanow strzela gola na 2:1, Polacy jeszcze mają okazje, ale wolą wybijać piłkę w aut. Angielski sędzia John Clough powiedział później: „Wydaje mi się, że chłopcy do podawania piłek nie mają nic wspólnego z taktyką i nie wolno im opóźniać wznowienia gry".

Święto narodowe

Po ostatnim gwizdku to już nikogo nie obchodziło. Sto tysięcy ludzi śpiewało „Sto lat", kibice znieśli na ramionach do szatni Cieślika i Brychczego. 19-letni Roman Lentner ocierał łzy i zwierzał się „Przeglądowi Sportowemu": „W pierwszych minutach czułem, że zjada mnie trema. Myślałem nawet o zrezygnowaniu z gry w reprezentacji, bo bałem się tak wielkiej odpowiedzialności. W miarę upływu czasu nogi same mnie niosły. Jak całą jedenastkę".

Cieślik strzelał bramki, Brychczy podawał, Roman Korynt nie dawał wielu szans na strzały Strielcowowi, a jeśli już, to Edward Szymkowiak wszystkie bronił. Netto nie mógł organizować gry, bo Edmund Zientara i Ginter Gawlik siedzieli mu na karku.

Na wieczornej kolacji w hotelu Orbis nie było żadnych czułości między zawodnikami ani nawet pozorów przyjaźni. Zagrali, raz zwycięża jeden, raz drugi i tyle. Prezes PZPN Stefan Glinka omal nie spóźnił się na bankiet, ponieważ szedł z Chorzowa do Katowic na piechotę. Samochodu prywatnego ani służbowego nie miał, zresztą i tak na ulicach trwał karnawał.

„Ja też nie dotarłem na bankiet – mówi Lucjan Brychczy. – Grałem z grypą, emocje mnie trzymały. Ale w szatni już padłem i musiałem położyć się z temperaturą do łóżka".

Epilog

Trzeci mecz, decydujący o awansie, odbył się miesiąc później. Polacy chcieli go rozegrać w Jugosławii lub Austrii, gdzie mogliby liczyć na wsparcie gospodarzy. Ale władze polityczne ZSRR i Polski uznały, że dobrym miejscem na baraż będzie Lipsk. Niezależnie od tego, że z konieczności w jedenastce znalazło się czterech nowych zawodników i gra nie układała się najlepiej, gospodarze dopingowali Rosjan. Na trybunach znalazło się też kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy radzieckich stacjonujących w NRD. Przegraliśmy 0:2. Na mistrzostwa świata do Szwecji pojechał Związek Radziecki.

Za zwycięstwo nad ZSRR w Chorzowie polscy piłkarze nie otrzymali ani grosza nagrody. PZPN wystąpił jedynie do GKKF o przyznanie Szymkowiakowi, Koryntowi i Zientarze tytułów Zasłużonych Mistrzów Sportu, a pozostałym piłkarzom medali za wybitne osiągnięcia sportowe. PZPN otrzymał zaproszenie z Indonezji na tournée naszej reprezentacji po Azji, ale z niego nie skorzystał. Henryk Reyman był selekcjonerem do końca 1958 roku. Zmarł pięć lat później.

W 2004 roku przed meczem z Anglią na Stadionie Śląskim odbyło się spotkanie dziewięciu żyjących jeszcze bohaterów z 1957 roku. Dostali kwiaty, kibice nagrodzili ich oklaskami. Fotoreporterzy, który robili im zdjęcia, pytali mnie później po koleżeńsku: „Kim są ci panowie, bo musimy ich jakoś opisać".

Trzy dni po meczu w Chorzowie, 23 października 1957 roku, w Krakowie urodził się Adam Nawałka. ©?

Skład Polski w meczu z ZSRR w Chorzowie:

Bramka: Edward Szymkowiak (25 lat, Polonia Bytom),

Obrońcy: Stefan Florenski (24, Górnik Zabrze), Roman Korynt (28, Lechia Gdańsk),

Jerzy Woźniak (24, Legia),

Pomocnicy: Ginter Gawlik (26, Górnik), Edmund Zientara (28, Legia),

Napastnicy: Edward Jankowski (27, Górnik), Lucjan Brychczy (23, Legia), Henryk Kempny (23, Legia), Gerard Cieślik (30, Ruch Chorzów), Roman Lentner (19, Górnik).

Żyje jeszcze czterech: Florenski

(w Niemczech), Korynt (w Gdańsku),

Brychczy (w Warszawie) i Lentner (w Berlinie).

Był to pierwszy po wojnie mecz eliminacyjny do mistrzostw świata rozgrywany w Polsce. Do mundialu w 1950 roku Polska się nie zgłosiła, a cztery lata później wycofała się z eliminacji, uznając, że nie ma szans na pokonanie wylosowanego przeciwnika – Węgrów.

Wyeliminowanie Związku Radzieckiego też było mało prawdopodobne. Jesienią 1956 roku Rosjanie zdobyli w Melbourne złoty medal olimpijski i od tamtej pory nie przegrali żadnego z 11 spotkań. W czerwcu, w pierwszym meczu eliminacyjnym, pokonali nas w Moskwie 3:0. Regulamin nie uwzględniał jednak bilansu bramek. Wystarczyło wygrać rewanż, aby doprowadzić do trzeciego meczu, na neutralnym terenie.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie