Nie.
Polska będzie jednak musiała się uzbroić w cierpliwość, podczas gdy inne kraje mogą ruszyć z budową 5G w oparciu o chińską technologię. Co będziemy z tego mieli?
W Waszyngtonie następuje teraz przeklasyfikowanie naszych sojuszników w oparciu o to, jakie zajmują stanowisko w starciu z Chinami. Polska znalazła się w najwyższej kategorii, do której na razie nie zmieściły się Francja, Niemcy i pozostałe kraje zachodniej Europy. Kto ostatecznie dobije do Polski, dopiero się okaże.
Edward Snowden wykazał, na jak wielką skalę dane zbiera Ameryka. Co za różnica, czy jesteśmy podsłuchiwani przez Amerykanów, czy przez Chińczyków?
Każdy rząd zbiera dane wywiadowcze, to jasne. Ale ważne jest, co z nimi robi. Otóż Ameryka zbiera te dane nie po to, aby osłabić demokrację na całym świecie, tylko by ją umocnić. Żeby uniknąć nadużyć, mamy system rozdziału władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Mamy też drugą poprawkę do konstytucji, która chroni prawo obywatela do obrony. Tyle że w świecie internetu 5G to się nie zda na wiele, jeśli nie będziemy w stanie określić, kto jest naszym prześladowcą i czy nasze dane są chronione. Chiny mają tu ogromną przewagę także dlatego, że już w 2009 r. podjęły strategiczną decyzję, aby zbudować system 5G.
Dlaczego poprzednie amerykańskie administracje na to nie reagowały?
Sądziliśmy, że starcie z Chinami rozegra się na ziemi, morzu, powietrzu, w kosmosie, ale nie w przestrzeni cyfrowej! Nie wpadło nam do głowy, że można użyć internetu, aby podporządkować sobie cały świat. To jest kwestia mentalności, kultury politycznej. Nie przez przypadek Rosjanie potrafią odciąć swoich obywateli od sieci, podobnie jak Irańczycy, Koreańczycy z Północy i właśnie Chińczycy.
Czy jednak Ameryki nie zgubiła też pazerność? Koncerny, które zarabiały w Chinach ogromne pieniądze, powstrzymywały Baracka Obamę, ale także jego poprzedników, przed wejściem w zwarcie z Pekinem.
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy prezesem koncernu, który inwestuje w Chinach. Nasza pensja jest powiązana z zyskami, jakie tam osiągamy. A są one coraz większe: wiadomo, mamy szybko rosnący rynek 1,4 mld konsumentów. Tyle że nie możemy tych zysków przetransferować do centrali, bo jak wspominałem, juan nie jest wymienialny. Co więc robimy? Zyski reinwestujemy i robimy wszystko, aby nigdy nie doszło do starcia Stanów z Chinami, bo wtedy iluzja znakomitych wyników finansowych pryśnie. To pułapka, w którą wpadła Ameryka, ale i szerzej Zachód.
Polski ten mechanizm jednak nie dotyczy. Chiny nigdy nie zgodziły się na stworzenie równoprawnych warunków handlu z naszym krajem, przez co polski eksport przynosi ledwie 2 mld dol. rocznie. Zatem stając po stronie Ameryki, Polska traci stosunkowo niewiele.
I powinniście się z tego cieszyć (śmiech).
Czy konfrontacja z Chinami może w końcu doprowadzić do prawdziwej wojny?
Zimna wojna trwała 45 lat, konfrontacja z Chinami potrwa dekady. Ale nie sądzę, aby doszło między nami do starcia wojskowego. Nie chcą tego Chińczycy, nie chce też Ameryka. Ale najpewniej jednak dojdzie do eskalacji tego konfliktu. Na razie mamy wojnę handlową, mówiłem już o wojnie o internet. Następnym etapem może być odcięcie Chin od amerykańskich rynków kapitałowych. To podetnie zaufanie do chińskiej gospodarki, powstrzyma jej wzrost. Już teraz spadł on poniżej 6 proc. rocznie. Niepisany układ, w którym Chińczycy godzą się na dyktaturę za szybką poprawę poziomu życia, może więc upaść. Kryzys w Hongkongu jest już tego sygnałem. Partia komunistyczna nie może tego lekceważyć.
Nie obawia się pan choćby starcia między Ameryką i Chinami o Tajwan?
Xi Jinping chce, aby jego spuścizną była rozwiązanie wszystkich sporów terytorialnych, ustalenie ostatecznych granic Chin. Traktat o zakazie rakiet atomowych średniego i krótkiego zasięgu (INF), który wiązał ręce USA i Rosji, ale nie Chin, doprowadził niestety w tej kategorii uzbrojenia do ogromnej nierównowagi w potencjale chińskich i amerykańskich sił zbrojnych. Xi może więc ulec pokusie podjęcia interwencji na Tajwanie. To bardzo niebezpieczna sytuacja.
Ameryka odpowie na to wojną?
Z pewnością odpowie ostatecznym odcięciem współpracy gospodarczej. A to oznacza wstrzymanie przepływu do Chin nowych technologii, kapitału, tego wszystkiego, bez czego kraj nie może się rozwijać, sprowadzać energii, żywności. Przedłużający się kryzys w Hongkongu pokazuje, jak ważne jest to dla Pekinu. W tej dawnej brytyjskiej kolonii wielu działaczy partii komunistycznej ma swoje aktywa i wciąż stanowi ona okno na świat, najlepsze wyjście na zachodnie rynki kapitałowe.
Na razie Chiny odpowiadają gigantycznym programem budownictwa, tak mieszkaniowego, jak i użyteczności publicznej. To nie skończy się pęknięciem bańki nieruchomościowej, jak 10 lat temu w Hiszpanii?
Całkiem możliwe, tylko ta bańka może być sterowana przez władze. Jeśli ceny nieruchomości faktycznie się załamią, znaczna część spośród 400–500 mln Chińczyków, którzy wciąż żyją na wsi, będzie mogła przenieść się do miast. Xi liczy, że to uruchomi na kolejne 30 lat szybki wzrost konsumpcji i uczyni z Chin największą gospodarkę świata. Powiem więcej, moim zdaniem on już podjął decyzję o przeprowadzeniu „decouplingu" – radykalnym ograniczeniu zależności Chin od Ameryki. Pytanie, na ile ten plan jest realny.
Chiny są bardziej zależne od Ameryki czy Ameryka od Chin?
Chiny od Ameryki! Zdecydowanie. Technologie, zasoby energetyczne, ogromny rynek, żywność, sieć demokratycznych sojuszników – mamy wszystko, aby się rozwijać samodzielnie. Oni nie.
Gen. Robert Spalding jest doradcą Donalda Trumpa ds. Chin, wcześniej pełnił tę samą funkcję przy dowódcy Kolegium Połączonych Szefów Sztabów Sił Zbrojnych USA