W różnych krajach zachodniego świata widać konflikty, które coraz trudniej rozstrzygać, odwołując się wyłącznie do liberalno-demokratycznych procedur. Jeśli popatrzymy na wojnę totalną, jaką wydały lewicowo-liberalne elity w USA prezydentowi Donaldowi Trumpowi, łatwo możemy skonstatować, że spór demokratów z republikanami osiągnął nieznaną dotąd intensywność. W Hiszpanii spór o niepodległość Katalonii skończył się tym, że liderzy ruchu separatystycznego znaleźli się w areszcie z poważnymi zarzutami, choć przecież ani nie użyli wojska, ani policji, ani siły fizycznej przeciwko swojemu rządowi. Jak można rozwiązać ten spór za pomocą zasad liberalnej demokracji?

W Polsce głównym marzeniem PiS jest to, by odnieść ostateczne zwycięstwo nad „totalną opozycją", zdrajcami, targowiczanami czy jakkolwiek tam się nazywa politycznych przeciwników, a opozycja już dziś snuje plany ustaw depisyzacyjnych na wzór dekomunizacji czy denazyfikacji. To znaczy, że nikt tu nie chce szukać kompromisu, celem jest zwycięstwo absolutne. Albo my, albo oni. Tertium non datur.

Może się okazać, że liberalna demokracja utraciła już zdolność pokojowego rozwiązywania takich sporów. Być może była zaprojektowana tylko na sytuacje, w których same konflikty są znacznie bardziej ucywilizowane, a ich scenariusze znacznie bardziej zrutynizowane? A może świetnie się sprawdzała wtedy, gdy polityczna debata była silnie moderowana przez mainstream i przez kanony politycznej poprawności, gdy obywatele mieli do wyboru dwie czy trzy umiarkowane partie, tak jak niegdyś w Europie wybór sprowadzał się do chadecji i socjaldemokracji? Czyżby gdy – głównie za sprawą internetu i mediów społecznościowych – elity straciły kontrolę nad publiczną debatą, a ona przez to się spluralizowała i zradykalizowała, tradycyjne zasady prowadzenia sporów przestały być skuteczne? Bo partie skrajne nie chcą wprowadzać zmian czy reform w obrębie systemu, lecz próbują całkowicie zmienić reguły gry.

Winą za ten proces nie można obarczać wyłącznie rozwoju technologicznego i mediów społecznościowych, które odebrały tradycyjnym mediom rząd dusz. Swoją rolę odegrał też kryzys finansowy, który wybuchł dziesięć lat temu wraz z upadkiem banku Lehman Brothers. Doprowadził on do pauperyzacji klasy średniej, a więc tej siły, której stabilność i umiarkowanie stały się podstawą funkcjonowania liberalnej demokracji. Siła ugrupowań antysystemowych brała się z rosnącej liczby obywateli, którzy dochodzili do wniosku, że nie mają nic do stracenia. Próbując ratować rynki finansowe, politycy zadłużali swoje państwa, cięli wydatki socjalne. W efekcie w powszechnym odbiorze odpowiedzialni za kryzys szybko odrobili straty, dalej zarabiając miliardy na rynkach finansowych (ilu menedżerów wielkich banków, których działania doprowadziły do załamania gospodarki, znalazło się w więzieniach?), koszty ich błędów przerzucono zaś na masy. Ci, co oburzają się na populizm, zdają się tego nie rozumieć. W efekcie liberalnego demokratę z Nowego Jorku znacznie więcej łączy z liberalnym demokratą z Londynu, Paryża czy Berlina niż z robotnikiem, którego mija codziennie na ulicy. Korzystając z procedur liberalnej demokracji, nie da się rozwiązać tego konfliktu. Pytanie tylko, czy mamy jakiś lepszy sposób.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95