Julian Kulski: Mój ojciec kontynuował misję Starzyńskiego

Gdyby w czasie wojny warszawski ratusz nie był w polskich rękach, to nie udałoby się na tak dużą skalę zorganizować państwa podziemnego – mówi Łukaszowi Lubańskiemu syn prezydenta Warszawy z lat okupacji prof. Julian Eugeniusz Kulski, architekt.

Aktualizacja: 26.08.2017 09:13 Publikacja: 24.08.2017 17:00

Dlaczego powstańcy warszawscy nie mieliby być tak znani na świecie jak Anna Frank? – mówi Julian Kul

Dlaczego powstańcy warszawscy nie mieliby być tak znani na świecie jak Anna Frank? – mówi Julian Kulski. Na zdjęciu podczas obchodów rocznicy wybuchu powstania, 1 sierpnia 2016 r.

Foto: Reporter, Maciej Łuczniewski

O szóstej rano 1 września 1939 r. pierwsze niemieckie bomby spadły na polską stolicę. Kolejne naloty obróciły wkrótce wniwecz marzenie Stefana Starzyńskiego o wielkiej Warszawie.

Starzyńskiego historia zapamiętała jako bohaterskiego prezydenta, niespożytej energii cywilnego komisarza obrony miasta, człowieka, który mimo zagrożenia życia odmówił opuszczenia stolicy. Gdy 27 października aresztowało go gestapo, stery rządów w mieście przejął jego dotychczasowy zastępca Julian Spitosław Kulski. Ten niemal całkowicie zapomniany później urzędnik formalnie sprawował funkcję podległego III Rzeszy komisarycznego burmistrza stolicy, w związku z czym wielu uważało go za niemieckiego kolaboranta. De facto był jednak prezydentem okupowanej Warszawy uznawanym przez rząd RP na uchodźstwie i polskie podziemie.

Przez pięć lat – aż do wybuchu Powstania Warszawskiego – w miarę możliwości kontynuował misję Starzyńskiego, którego zresztą wytrwale poszukiwał aż do swojej śmierci, nie wiedząc, że gestapo rozstrzelało go jeszcze w 1939 r. Kulski i kierowany przez niego urząd położyli ogromne zasługi dla państwa podziemnego i ratowania Żydów.

Syn prezydenta opowiada „Plusowi Minusowi" o okupacyjnej działalności swego ojca, o życiu łaknącego walki nastolatka w okupowanej Warszawie, o moralnych pułapkach konspiracji. A także o tym, czy żądać od Niemców reparacji wojennych.

Plus Minus: Gdy 1 września 1939 r. wybuchła II wojna światowa, miał pan dziesięć lat. Jak pan odbierał wojenną rzeczywistość?

Jako chłopiec i harcerz byłem wychowany w duchu Legionów. Wielu chłopców w moim wieku chciało iść śladami swoich ojców. Od siódmego roku życia pragnąłem zostać oficerem Wojska Polskiego i miałem nadzieję, że... wybuchnie wojna. Nawet o to się modliłem! Adolf Hitler spełnił moje prośby. Byłem dzieckiem...

Wybuch wojny zbiegł się z rodzinnymi wczasami w Kazimierzu nad Wisłą.

Tak, Stefan Starzyński przysłał samochód po mojego ojca, który w tamtym czasie był wiceprezydentem Warszawy i komendantem cywilnej obrony przeciwlotniczej miasta. Ojciec musiał wrócić.

Był pan rozczarowany, że nie zabrał ze sobą syna?

Byłem zły, chciałem z nim jechać. Ze złości nałapałem żab i wrzuciłem je do studni, za co dostałem burę. Ojciec wrócił po nas już po kapitulacji Warszawy; pamiętam smutek mojej mamy, która rozpłakała się na widok miasta: ludzkich zwłok, końskich trupów, zburzonych domów.

Zdaje się, że był pan zachwycony zamkniętą szkołą.

Nie lubiłem szkoły, nudziła mnie. Podczas zajęć nie mogłem usiedzieć w ławce. Pewnego dnia szedłem na lekcje, gdy natknąłem się na harcmistrza i mojego przyszłego dowódcę Ludwika Bergera [aktor, reżyser, od października 1939 formował na Żoliborzu konspiracyjny oddział, który stanowił zalążek pułku AK „Baszta" – red.]. Powiedział, że szkoła została zamknięta. Ale byłem zadowolony!

Jak zatem spędzał pan czas wolny od lekcji?

Robiłem różne psoty. Zbieraliśmy z kolegą niewybuchy, gromadziliśmy w jego domu proch; mieliśmy nawet nitroglicerynę. Niestety, zabawa w wojnę skończyła się wybuchem. Kolega stracił rękę.

Jesienią 1939 r. pana ojciec przejął prezydenturę okupowanej Warszawy po aresztowanym Stefanie Starzyńskim. Zorganizował na dużą skalę wytwórnię podrabianych dokumentów. Jak mu się to udało?

Biuro Ewidencji Ludności dostało rozkaz od Starzyńskiego, a później mojego ojca, by zmieniło dokumenty warszawiaków, którzy byli oficerami Wojska Polskiego, a także dokumenty pracowników ratusza żydowskiego pochodzenia. Ojciec poszedł do Ludwiga Leista [niemieckiego starosty Warszawy – red.], mówiąc, że „dokumenty ewidencji ludności zostały zniszczone, spalone w trakcie niemieckich bombardowań" i dlatego „potrzebna jest nowa ewidencja ludności". W skrócie: w nowych dokumentach, stemplowanych przez Niemców, zmieniono dane: nazwiska, wyznanie itd. Były to więc fałszywe, ale oficjalne dokumenty. Dostały je dziesiątki tysięcy ludzi. Wielu z nich uratowały one życie.

W dokumentach fałszowany był również zawód.

Część ludzi dostała dokumenty pracowników miejskich. Przed wojną pracowników podległych ratuszowi było ok. 25 tys., a tu nagle zrobiło się 30 tys. Innym wpisywano bardzo ciekawe profesje. Gen. Stefan Grot-Rowecki dostał dokument pracownika fizycznego w elektrowni bądź gazowni. Później Niemcy wprowadzili specjalne kenkarty, ale je także podrabiano. W ten sposób przez pięć lat prezydentury ojciec uratował – wspólnie z pracownikami ratusza – tysiące Żydów.

Nie obawiał się, że podzieli los Stefana Starzyńskiego?

Nie, on był żołnierzem – przeżył Legiony, wojnę polsko-bolszewicką, w której był ciężko ranny. Obawiał się o Warszawę, mieszkańców. Przyjaźnił się ze Stefanem Starzyńskim, podzielał jego wizję zarządzania miastem. Można powiedzieć, że przez pięć lat prowadził politykę Starzyńskiego; w razie dylematów zawsze się zastanawiał, co na jego miejscu zrobiłby Stefan.

Jednak mieszkańcy okupowanej Warszawy, nie wiedząc o konspiracji ojca, uznawali go za kolaboranta. Co czuła wtedy rodzina?

Było to dla nas bardzo trudne. Sam jako chłopiec nie wiedziałem o konspiracyjnej roli ojca – dzieciom o tym się nie mówiło. Widziałem afisze, a na nich podpisy mojego ojca i Niemców; moi koledzy i koleżanki nazywali mnie synem kolaboranta... Większość warszawiaków sądziła, że wszyscy pracownicy ratusza, zwłaszcza ojciec, pracują dla Niemców. Ojciec był pod dużą presją. Z jednej strony w ratuszu byli oficerowie podziemnego wywiadu, z którymi się kontaktował, a z drugiej dostawał niemieckie dyrektywy, co powinien robić.

Rolę ojca dobrze oddaje anegdota z plażą. Pewnego dnia dyrektor parków warszawskich przyszedł do ratusza, mówiąc: „Niemcy chcą, abyśmy przesunęli plażę". Chodziło o to, że niemieccy żołnierze, idący walczyć na wschód z Armią Czerwoną, przechodząc przez most nad Wisłą, widzieli, jak polska młodzież pływa i bawi się na plaży. Ojciec początkowo się zgodził. Ale następnego dnia przyszedł ppłk Emil Kumor [łącznik Juliana S. Kulskiego z podziemiem – red.]. Powiedział ojcu, że musi zmienić decyzję, bo w nowym miejscu znajduje się jedna z największych skrytek broni. Ostatecznie ojciec poradził dyrektorowi parków, aby zabrał nadzorującego go Niemca do knajpy i upił. Plaża została.

Jakim ojcem był Julian S. Kulski?

Byłem jego jedynym synem, bardzo mnie kochał. Nie był wylewny, tak jak mama, ale widziałem miłość w jego oczach. Nie traktował mnie jak dziecko, za co go szanowałem. Nie byłem nawet przeciwny, gdy postanowił, że muszę opuścić dom rodzinny przy ul. Felińskiego na Żoliborzu.

Skąd jego decyzja?

Ojciec był nieustannie zatrzymywany przez gestapo. Kiedyś znalazł broń, którą ukrywałem na strychu. Stwierdził, że mogę go wpakować w kłopoty. Dla niego najważniejszy był obowiązek wobec mieszkańców. Znalazł dla mnie opiekuna, wspomnianego już Ludwika Bergera. Lepiej nie mogłem trafić. Ludwik był prawdziwym bohaterem, szanowanym przez żoliborską młodzież. Przez dwa lata mieszkałem na strychu jego domu przy Czarnieckiego. To właśnie on, latem 1941 r. wprowadził mnie do podziemia. Miałem 12 lat, gdy poszedł do moich rodziców z pytaniem o zgodę. Ojciec od razu się zgodził.

Nie bał się o syna?

Był bardzo zadowolony, że chcę walczyć. Chodziło mu o bezpieczeństwo Warszawy, która dla niego zawsze była na pierwszym miejscu. Gdy głodowaliśmy, ojciec postanowił sprzedać dom, choć podziemie oferowało mu pomoc finansową. Odmówił, odpowiadając, że są ważniejsze sprawy. Ojciec był dla mnie bohaterem i największym autorytetem. Zaraz za nim był Ludwik.

W swojej książce „Dziedzictwo Orła Białego" wspomina pan jeszcze w tym kontekście o Norbercie Barlickim.

To był mój ojciec chrzestny. Ukochany wujek, działacz PPS – bardzo lewicowy. Prawnik, ale i urodzony pedagog. Był zarazem ojcem chrzestnym mojego ojca, jego opiekunem i wychowawcą. W czasie wojny polsko-bolszewickiej uczestniczył w naradzie zwołanej przez Józefa Piłsudskiego. Gdy Marszałek pokazywał swoje plany obrony Warszawy, ośmielił się je zakwestionować. Na reakcję Piłsudskiego, który powiedział, że sam Napoleon zaplanowałby obronę tak jak on, wujek Norbert, który miał duże poczucie humoru, rozejrzał się wokół stołu i odparł: „Nie widzę Napoleona przy tym stole". W II RP był w opozycji wobec Piłsudskiego, siedział w więzieniu. Ojciec był piłsudczykiem, ale z wujem bardzo się kochali. Nawet widzieli się na Pawiaku, zanim Norbert...

...został wywieziony i zamordowany w Oświęcimiu?

Tak, należał do grona pierwszych liderów państwa polskiego, którzy trafili do Oświęcimia i tam zostali straceni. W Auschwitz – z ramienia PPS – tworzył zalążki obozowego ruchu oporu. Jeszcze przed Witoldem Pileckim.

Jaki wpływ miał na pana Ludwik Berger?

Ogromny, cieszyłem się, że z nim zamieszkałem. Dzięki niemu stałem się mężczyzną i żołnierzem. Przed wojną Ludwik był aktorem i reżyserem. Ale także podczas wojny robił teatr. W święta narodowe zawsze organizował zbiórki w parku Żeromskiego. Znał na pamięć wiele utworów, deklamował nam Krasińskiego, Żeromskiego. Pamiętam, jak 3 maja wyprowadził całą kompanię do Puszczy Kampinoskiej na manewry. Dla nas, młodzieży, był bohaterem. Wszyscy byli w niego wpatrzeni. Nie miał problemów, by zrobić z nas żołnierzy.

Mieszkaliśmy razem z dziewczyną Ludwika, Stefanią Sokal, siostrą Stefanii Aleksandrą i jego synkiem Markiem. Wywiad niemiecki w 1943 r. miał rozpracowane podziemie, złapali Grota, w tym samym czasie szukali też Ludwika. Aleksandra Sokal należała do „Osy-Kosy" [oddział specjalny AK – red.], w czerwcu 1943 r. została aresztowana podczas głośnej wpadki oddziału – ślubu w kościele na pl. Trzech Krzyży.

Wiadomo, co dalej się z nią stało?

Popełniła samobójstwo w al. Szucha. Gdy dowiedzieliśmy się, że ją złapali, przeprowadziłem się z powrotem na Felińskiego, Ludwik też zmienił miejsce zamieszkania. Wróciłem jednak po dziesięciu dniach, dowiadując się o śmierci Aleksandry. Tego dnia Niemcy aresztowali mnie i Stefę.

Zanim o tym, wróćmy jeszcze na chwilę do „Osy-Kosy". Podczas ślubu jednego z członków oddziału gestapo aresztowało kilkudziesięciu żołnierzy podziemia. Założono, że zdrajcą był obecny w kościele Stanisław Jaster, ps. Hel, któremu udało się zbiec przed aresztowaniem. AK wydała na niego wyrok śmierci. Sprawa do dziś budzi kontrowersje, część historyków twierdzi, że była to pomyłka podziemia.

Po tylu latach trudno będzie ustalić, jak było. Prawdę mówiąc, nie znam sprawy Jastera. W każdym razie zdarzały się pomyłki. Czasem tym, którzy zdradzali, udało się przeżyć, a niewinni dostawali w głowę. To był koszt działania w konspiracji. Niekiedy wyroki wydawano na żołnierzy, na których zdradę nie było niezbitych dowodów. Uznawani byli za niepewnych – to wystarczyło.

Sam nie jestem pewny...

Czego?

To była moja pierwsza akcja w podziemiu. Miałem 12 lat. Ludwik podejrzewał, że jeden z chłopców w kompanii jest kolaborantem. Dostałem zadanie, by go rozpracować. W tym celu wcieliłem się w skórę kolaboranta. Nie pamiętam już, czy to była moja czy jego propozycja, by za pieniądze wydać Ludwika policji. W każdym razie chłopak się zgodził. Wszystko dokładnie opowiedziałem Ludwikowi, a następnego dnia podejrzany został zastrzelony. Do dziś nie jestem w 100 proc. pewny, czy słusznie.

Wróćmy do aresztowania pana przez gestapo.

Byłem więziony przez ok. 2,5 tygodnia, zarówno na Pawiaku, jak i w al. Szucha. Pamiętam, że na początku na Pawiaku zabrali mi ubranie i ścięli włosy. A byłem bardzo dumny ze swojej fryzury, miałem powodzenie u dziewczyn. I pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, było: „I co teraz? Nie będzie randek!". Zamiast bać się o życie, bałem się o swoje włosy (śmiech).

Co było dalej?

Wsadzili mnie do celi w piwnicy. W normalnych warunkach zmieściłyby się w niej jedna, dwie osoby, tymczasem nas było siedmioro. Byliśmy ściśnięci jak sardynki. Nocą słyszeliśmy strzały, był głód, od razu mieliśmy wszy. Okropne warunki. Widziałem więźniów pobitych, po torturach...

Pana też bili?

Tak, na szczęście Ludwik przygotował mnie na aresztowanie. Powiedział, abym na gestapo narzekał na niego, mówił, że go nienawidzę, bo nie pozwala mi chodzić na randki, uprawiać seksu itd. Pytali się o niego. Wiedzieli, że pracuje w ogródkach działkowych na Żoliborzu. Zabrali mnie tam. Na szczęście ani Ludwika, ani ukrytej tam broni nie było.

Pamiętam, że na Pawiaku w pewnym momencie zauważyłem po drugiej stronie korytarza Stefanię Sokal, dziewczynę Ludwika. Próbowałem się z nią porozumieć, ale od razu dostałem pałką w łeb. Zalałem się krwią.

Dzięki interwencji ojca wyszedł pan na wolność. Były później jakieś akcje dywersyjne, które szczególnie zapadły panu w pamięć?

Doskonale pamiętam, gdy pod wiaduktem żoliborskim zabiłem pierwszego Niemca – sierżanta. Miałem 14 lat, było to tuż po wyjściu z aresztu. Chodzili za mną, szukali Ludwika, a wkrótce go zastrzelili przy Śmiałej. Byłem wściekły na to, jak traktowano mnie w areszcie, wściekły na utratę Ludwika, Aleksandry Sokal, Norberta Barlickiego, a także przyjaciółki, która była w getcie. Chciałem odwetu. Przede wszystkim jednak chciałem zdobyć broń, a nie zabijać, bo wiedziałem, że zapłaciliby za to niewinni cywile.

Plan nie do końca się powiódł?

Polowaliśmy na Niemców przez całą noc. Było nas dwóch, ja i kolega; on nie był w konspiracji, zrobiliśmy to na własną rękę. Dawid pożyczył broń, pojechaliśmy na Bielany. Tam złapaliśmy Niemca, zabraliśmy mu rower i pistolet. Pod fabryką Opla złapaliśmy drugiego. Nad ranem zauważyliśmy czterech Niemców z karabinami i sierżanta, czekaliśmy na niego pod wiaduktem żoliborskim. Gdy tylko wszedł, krzyknęliśmy: „Hände hoch!". Ale on, widząc smarkaczy z pistoletami, sięgnął po broń. Wtedy go zastrzeliliśmy. Żołnierze niemieccy zobaczyli, że sierżant leży, zaczęli do nas strzelać. Ale udało się uciec. Niestety, Niemcy w odwecie zabili 25 cywilów. Do dziś mam z tego powodu poczucie winy.

To było w 1943 r. Rok później wybuchło Powstanie Warszawskie. Jak pan wspomina 63 dni walki?

Walczyłem na Żoliborzu. Po aresztowaniu byłem spalony w „Baszcie", a że chciałem zabijać Niemców, udało mi się dostać do żoliborskiej 9. Kompani Dywersyjnej, czyli Zgrupowania „Żniwiarz". Byliśmy najlepiej uzbrojeni ze wszystkich oddziałów na Żoliborzu. Pamiętam, że na pięć dni przed powstaniem nasza grupa zakwaterowana była w domu przy Felińskiego. Słuchaliśmy przez radio, jak Rosjanie prowokują do rozpoczęcia walki. Mówili, jak to Polacy rzekomo kolaborują z Niemcami.

Jakie były nastroje społeczne po rozpoczęciu walk?

Po wybuchu powstania warszawiacy byli z nami. Wywieszali polskie flagi, karmili nas, nocowali. Przez pięć lat okupacji traktowano nas jak podludzi, ciągle kogoś aresztowano; nie było rodziny, w której by ktoś nie zginął.

Pana ojciec sceptycznie odnosił się do decyzji o powstaniu.

To nie tak. Chciał, by wybuchło ono osiem dni wcześniej, gdy Niemcy byli w popłochu. Pod koniec lipca poszedł do ratusza i widział, jak Niemcy pakują się w pośpiechu i uciekają z miasta. Poinformował o tym gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego. Ale dowódcy czekali, aż wojska rosyjskie podejdą bliżej. Ojciec orientował się, że po kilku dniach Niemcy wrócili, że Hitler sprowadził niedaleko Warszawy nowe oddziały i że to nie jest dobry czas na rozpoczęcie działań. Jako żołnierz wiedział, że jeśli nie wygramy w ciągu trzech-czterech dni, jeśli nie dostaniemy pomocy z zewnątrz, to wszystko będzie na nic... Wiedział, że jesteśmy źle uzbrojeni; że było wiele wpadek z bronią. Ale był szczęśliwy, gdy po wybuchu powstania znów mógł poczuć się wolny.

Co dla pana było w tamtym czasie najtrudniejsze?

Było wiele trudnych chwil. Chociażby wymarsz pierwszego dnia do Kampinosu. Lało, byliśmy głodni... Jeden z kolegów niósł granat własnej roboty, który wybuchł. Musieliśmy go zostawić.

Rannego?

Został zastrzelony, o co zresztą błagał. Miał otwarty brzuch, nie było szans, by mu pomóc. Ale najgorsze były chyba walki obronne o fabrykę Opla. Jeden ze znanych amerykańskich autorów, Adam Makos, zaproponował, że napisze książkę o losach mojej kompanii. Zgodziłem się, rok temu byliśmy z nim w Polsce spotkać się z kilkoma żyjącymi członkami kompanii. Może dzięki tej książce doczekamy się wreszcie hollywoodzkiej produkcji o powstaniu?

Nie irytują pana obecne spory o jego sens?

Jest to zawracanie głowy. Od Powstania Warszawskiego minęło przeszło 70 lat; ktokolwiek krytykuje podjęcie walki, a nie przeżył pięciu lat okupacji, powinien być cicho. Przez te pięć lat byliśmy przygotowywani na powstanie. Nawet nie było mowy o tym, by nie podjąć walki.

Warszawa zrównana z ziemią, zrujnowany kraj, miliony ofiar – ostatnio wróciła dyskusja o reparacjach wojennych. Czy powinniśmy się domagać od Niemców ich wypłacenia?

Powinniśmy o nie zabiegać, ale nie wiem, czy po tylu latach uda się je uzyskać.

Niektóre kraje w ostatnich latach uzyskały odszkodowania jeszcze za pierwszą wojnę światową.

Tym bardziej musimy się starać!

Wracając do pana ojca – dziś, choć był prezydentem okupowanej Warszawy, jest postacią zapomnianą. Dlaczego?

Wpływ na to mógł mieć fakt, że ojciec nie był tak charyzmatycznym liderem, jak Stefan Starzyński. Był odważnym żołnierzem, doskonałym dyplomatą, ale to Starzyński był frontmanem. Niemniej nie rozumiem, dlaczego jest zapomniany również po upadku komunizmu.

Jestem przekonany, że gdyby warszawski ratusz nie był w polskich rękach, to nie udałoby się na tak dużą skalę zorganizować państwa podziemnego. Przecież fałszywe dokumenty dostali wszyscy generałowie, pułkownicy AK itd. Nie tylko mój ojciec, ale też wielu innych odważnych pracowników ratusza, ich rodziny, nie zasłużyli na to, by zostać zapomnianymi przez historię. Z nas, żołnierzy Armii Krajowej, łatwo zrobić bohaterów, bo walczyliśmy z bronią. Im było trudniej, nie mieli broni...

W lipcu na pl. Teatralnym w Warszawie odsłonięto tablicę upamiętniającą Juliana S. Kulskiego. Będzie to przełom w pana wieloletniej walce o pamięć o nim?

Mam nadzieję. Oprócz tablicy ostatnio powstał także film w reżyserii Hanny Zofii Etemadi „Julian Kulski i Zarząd Miejski okupowanej Warszawy", a także książka, autorstwa Magdaleny Stopy, „Julian Kulski. Prezydent okupowanej Warszawy". Na przyszły rok planowany jest pomnik, na którym znajdą się zarówno ojciec, jak i Stefan Starzyński – wzorem zdjęcia z 1935 r., gdy wspólnie wizytowali budowę Wisłostrady. Chciałbym, aby pomnik stanął na bulwarach wiślanych – tam jest tyle młodzieży... A najbardziej zależy mi na tym, aby o ojcu i Stefanie Starzyńskim pamiętała właśnie młodzież.

Towarzystwo Przyjaciół Warszawy walczy o pomnik od kilku lat. Oczywiście w grę wchodzi tu także polityka, jak wszędzie w obecnej Polsce. Bardzo mnie to denerwuje, bo nie po to przelewaliśmy krew, by Polacy teraz ze sobą walczyli. Ale tacy już jesteśmy, odzywa się szlachecka krew (śmiech). Amerykanie pytają się mnie bez końca: „Jak to jest, że Polacy są tacy odważni, a Polki takie piękne?".

Po powstaniu trafił pan do niemieckiego obozu dla alianckich więźniów wojennych, a stamtąd do Wielkiej Brytanii. Nie myślał pan, by po wojnie wrócić do Polski?

Po wojnie moim mentorem – i przyjacielem – został Jan Nowak-Jeziorański, którego poznałem na emigracji w Londynie. Marzyłem o tym, by wrócić, czekałem na wybuch III wojny światowej. Miałem dylemat: zostać na emigracji czy jechać do kraju? Jan Nowak-Jeziorański prosił mnie, abym został, przekonując, że na odzyskanie niepodległości przyjdzie nam czekać wiele lat, i że na emigracji będę bardziej potrzebny. Namawiał mnie do kontynuowania nauki i pójścia na studia.

Pana ojciec został w Polsce.

Miałem 15 lat, gdy jeszcze przed końcem powstania pożegnaliśmy się na płonącym Żoliborzu. Nie widziałem się z nim przez kolejne 15 lat. Ojcu udało się dostać paszport i przylecieć na miesiąc do Stanów Zjednoczonych, w których osiadłem na stałe. Później już częściej się widywaliśmy: byłem architektem, jeździłem po świecie, poza tym miałem paszport dyplomatyczny. Od czasu do czasu zatrzymywałem się w Polsce na jeden dzień, by odwiedzić rodzinę, przywieźć trochę jedzenia.

Poznał pan Warszawę?

Żoliborz poznałem, ale reszty miasta już nie. Z okna samolotu widziałem Pałac Kultury... Siedziałem w hotelu i gadałem na komunistów, bo wiedziałem, że jestem na podsłuchu.

A propos Pałacu Kultury i Nauki – w Polsce swego czasu trwały dyskusje o jego zburzeniu.

Słusznie, ale najpierw pomalowałbym go na biało, aby wyglądał jak tort ślubny (śmiech). A potem zburzyć!

Czegoś pan w życiu żałuje?

Nie, miałem trudne, ale bardzo ciekawe życie. Pracowałem w ok. 30 krajach. Brakuje mi jedynie projektu budynku w Polsce, a z przyjemnością bym to zrobił.

Od wielu lat podejmuje pan działania mające na celu stworzenie więzi między młodzieżą polską i amerykańską. Po co to wszystko?

Stany Zjednoczone to jedyny kraj, na który Polska – względnie – może liczyć. Chciałbym, aby młodzież przyjaźniła się ze sobą. Bardzo mi zależy na wydawaniu książek i filmów o Powstaniu Warszawskim, polskiej historii, zarówno w Polsce, jak i w Ameryce. Mamy wspaniałą historię, którą młodzi Amerykanie są zainteresowani, ale... Polskie rządy od blisko 30 lat biją głową w mur. Nie dadzą sobie wytłumaczyć, jak ważne jest polepszenie wizerunku Polski, pokazanie swojej tradycji, historii właśnie w Ameryce. Potrzebna jest inwestycja w sprawne lobby, poprzez które będzie można dotrzeć do amerykańskiej prasy, szkół, polityków, instytucji. Z jednej strony jest to kosztowne, ale z drugiej wydajemy olbrzymie pieniądze na broń z USA, tymczasem taki Izrael, który ma bardzo silne lobby, dostaje broń za darmo.

Jak pana zdaniem należy to zrobić?

Można zacząć od wydawania za granicą książek i filmów o Polsce. Każdy młody Amerykanin zna historię Anny Frank. Dlaczego powstańcy nie mieliby być równie znani, co ona? Mieliśmy wielu chłopców, dzieci, które ginęły za niepodległość, wolność. I świat o tym nie wie...

Julian Eugeniusz Kulski, ps. Goliat (ur. 1929), honorowy major GROM, profesor architektury. Absolwent Uniwersytetu Yale. W dzieciństwie: harcerz, żołnierz „Baszty" i 9. Kompanii Dywersyjnej AK „Żniwiarz". Uczestnik Powstania Warszawskiego, odznaczony Krzyżem Walecznych. Po wojnie pracował jako architekt, był ekspertem Banku Światowego. W 2017 r. odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Autor książek poświęconych okresowi II wojny światowej, m.in. autobiografii: „Dziedzictwo Orła Białego".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

O szóstej rano 1 września 1939 r. pierwsze niemieckie bomby spadły na polską stolicę. Kolejne naloty obróciły wkrótce wniwecz marzenie Stefana Starzyńskiego o wielkiej Warszawie.

Starzyńskiego historia zapamiętała jako bohaterskiego prezydenta, niespożytej energii cywilnego komisarza obrony miasta, człowieka, który mimo zagrożenia życia odmówił opuszczenia stolicy. Gdy 27 października aresztowało go gestapo, stery rządów w mieście przejął jego dotychczasowy zastępca Julian Spitosław Kulski. Ten niemal całkowicie zapomniany później urzędnik formalnie sprawował funkcję podległego III Rzeszy komisarycznego burmistrza stolicy, w związku z czym wielu uważało go za niemieckiego kolaboranta. De facto był jednak prezydentem okupowanej Warszawy uznawanym przez rząd RP na uchodźstwie i polskie podziemie.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Refren mojej ballady