Ludzie z pasją. Jeśli kochasz swoją pracę, nie jesteś wyjątkiem

Czy można kochać swoją pracę? Co poniedziałek radośnie wstawać, spędzać kilkadziesiąt godzin w tygodniu w miejscu, które się lubi i z chęcią się do niego wraca? Dla wielu to nieosiągalne marzenie, ale są i tacy, którzy mają to na co dzień.

Publikacja: 24.08.2018 10:00

Ludzie z pasją. Jeśli kochasz swoją pracę, nie jesteś wyjątkiem

Foto: shutterstock

Postanowiliśmy znaleźć ludzi, dla których praca to pasja, a nie obowiązek czy wyłącznie sposób na zarabianie pieniędzy. Zaczęliśmy od zajrzenia do internetu. Namówiona przez koleżankę daję się skusić na tak zwane szybkie randki (speed dating), rodzaj kojarzenia par, zabawy dla singli. W konkretnym miejscu i czasie po uiszczeniu stosownej opłaty dostaję swój stolik, do którego zostaję niemalże przykuta na dwie i pół godziny. W tym czasie przewija się przy nim 24 kawalerów, przedział wiekowy 27–39 lat, każdy zasiada na pięć minut (takie są reguły gry). Tyle mamy czasu, żeby się na szybko poznać i sprawdzić, czy zaiskrzy. Panowie są w większości niemrawi, jakoś trzeba zagadać, może sztampowo, ale konkretnie. Pytam więc każdego, czym się zawodowo zajmuje i czy lubi swoją pracę.

Zdecydowana większość z większym lub mniejszym entuzjazmem zapewnia, że tak. Co mile zaskakuje w świetle statystyk, jakoby Polacy niezbyt lubili swoją pracę, niewiele z niej czerpali satysfakcji, jeszcze mniej widzieli w niej sensu. Choć trzeba też wziąć poprawkę na to, że ze strony kawalerów może to być tylko poza obliczona na zbajerowanie przedstawicielki przeciwnej płci.

Po tej przygodzie trafiam na koncert. Gra zespół kumpla, na after party poznaję jego znajomych. Znów wypływają tematy zawodowe – i znów się okazuje, że ludzie lubią swoją pracę. Na przykład moja imienniczka, z nią rozmawiam najdłużej, najpierw się kryguje, w końcu wyjawia, że pracuje w banku, a za chwilę rzuca: „wiem, brzmi nudno, ale, kurczę, ja kocham swoją pracę!".

Zachęcona dotychczasowymi wynikami tego małego eksperymentu społecznego zaglądam do „swojej" apteki. Obie panie magister obecne na zmianie również odpowiadają twierdząco. Tak, lubią swoją pracę. Owszem, mają z niej satysfakcję. Jak najbardziej, widzą w niej dużo sensu. Po drodze wpadam też do najbliższego sklepu mięsnego po coś na ząb dla psa, między ważeniem kawałka kiełbasy a wysupływaniem z portfela należności zagajam w temacie do ekspedientki, ta bez mrugnięcia okiem (za to z promiennym uśmiechem) przytakuje: „Czy ja lubię swoją pracę? Uwielbiam! Trzy dni miałam teraz urlopu, aż mnie nosiło, żeby już przyjść na zmianę. Czemu? W domu człowiek się nudzi. A tu dzień ma jakiś sens".

28 lat, aplikant radcowski

Do niej dzwonię jako pierwszej, bo przyjaźnimy się od lat, więc jestem na bieżąco z jej karierą zawodową, a gdy myślę o zadowolonych z pracy, odruchowo staje mi przed oczami sytuacja sprzed kilku tygodni, gdy przy lemoniadzie, na leżakach w parku, z błyskiem w oczach i niegasnącym uśmiechem opowiadała mi anegdoty ze swojej kancelarii. Właściwie każdą z tych miniopowiastek kończąc stwierdzeniem: „Nie chcę zapeszać, ale jest bardzo dobrze!".

– W pracy tak naprawdę spędzamy większość życia. Bazując na swoim doświadczeniu, uważam, że równie ważne są dwie sprawy: po pierwsze – żeby materia, którą się zajmujemy, nas interesowała i satysfakcjonowała, żeby to nie były zadania nudne, drażniące, monotonne. A druga kwestia to atmosfera – to, z kim pracujemy, dla kogo pracujemy, jaki mamy z tymi osobami kontakt i czy czujemy się przez nie doceniani. I też na jakich warunkach współpracujemy. Ja przykładowo cenię sobie tzw. feedback, informację o tym, czy moja praca jest dla przełożonych satysfakcjonująca, a jeżeli coś nie spotyka się z ich oczekiwaniami, to co i dlaczego. To mi pozwala pielęgnować dobre nawyki i eliminować błędy.

Z zainteresowaniem pracą Alexandra problemu generalnie nie ma. Świadomie wybrała ten zawód. Prawnikiem chciała być, odkąd sięga pamięcią (w jej ustach dokładnie to „od zawsze"). – Kiedy byłam mała, większość czasu spędzałam w domu dziadków. Mój dziadek był adwokatem, właściwie dalej jest, z tym że nie wykonuje już zawodu. Pamiętam, jak pracował w domu, w salonie miał maszynę do pisania i cały stolik zawalony papierzyskami. To mi się podobało, wiedziałam, że też będę wspierać ludzi w kwestiach prawnych, z okularami na nosie pisać pisma procesowe. Różnic pomiędzy moimi wyobrażeniami o zawodzie prawnika z czasów dzieciństwa a rzeczywistością jest oczywiście sporo, ale podstawowa jest taka, że nie piszę na maszynie, lecz komputerze (śmiech) – opowiada.

– Dziadek zawsze mnie bardzo w tym wyborze wspierał, wiem, że jest ze mnie dumny. Ale w przeciwieństwie do niego nie wybrałam specjalizacji w ramach prawa karnego, wiedziałam, że moja empatia nie pozwoliłaby mi zdystansować się do prowadzonych spraw – albo przeciwnie, nabrałabym dystansu kosztem empatii, czego też nie chciałam. Zdecydowałam się na prawo cywilne, handlowe i własności intelektualnej i już samo to, że zajmuję się tym, co mnie naprawdę interesuje, daje mi olbrzymią satysfakcję. Każdego dnia robię coś innego, codziennie mam inne zadania, inne zagadnienia prawne i przepisy do przeanalizowania. Nie mogę narzekać na monotonię, zwłaszcza teraz, gdy pracuję przy obsłudze korporacyjnej, przede wszystkim w zakresie sporów sądowych.

Z atmosferą w biurze bywało u Oli różnie. – Ważne jest to, czy i jak dogaduję się z ludźmi, z którymi pracuję. I nie chodzi mi tu o kwestie prywatne, ale czy jest pomiędzy nami chemia pod względem zawodowym. Czy rozumiemy się, mamy podobną specyfikę pracy – a jeżeli nie, to czy nasze sposoby pracy są w stanie owocnie koegzystować – oraz hierarchię wartości, jakimi się w pracy kierujemy.

A co z tak zwanym socjalem? – To nie jest bardzo kosztowne dla pracodawcy, a stanowi fajny gest, pokazuje, że pracodawca wyciąga do ciebie rękę, chce ci dać coś dodatkowego poza wynagrodzeniem. Ale dla mnie karnet na zajęcia sportowe, opieka medyczna i inne tego typu dodatkowe świadczenia nigdy nie zastąpią dobrej atmosfery w pracy. Wolę nie mieć tego całego socjalu, mieć wyłącznie wynagrodzenie, na które się umówiliśmy, ale w niedzielę wieczorem mieć poczucie, że jutro idę do pracy, którą lubię. W relacjach zawodowych najważniejsze jest dla mnie fair play. Bo jesteśmy, a przynajmniej powinniśmy być, drużyną, która gra do jednej bramki.

Pod tym względem Ola może się zaliczać do wąskiego grona szczęściarzy.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś znajomy powiedział: „Świetnie mi się pracuje, mam fajny zespół, czuję się doceniany, mam wsparcie współpracowników, robimy superrobotę razem, jest w tym dużo sensu". I nie mówię tylko o swojej branży, ale generalnie. A pieniądze? Są ważne, oczywiście. Jeżeli więc pytasz mnie, czy wolałabym zarabiać mało i mieć świetną atmosferę w pracy, czy też zarabiać dużo i mieć fatalną atmosferę, to odpowiem ci: najlepiej zarabiać tyle, ile potrzebujesz, na ile wyceniasz swoją pracę – bez szaleństw, i jednocześnie mieć dobrą atmosferę w pracy, też bez szaleństw, po prostu czuć się w pracy dobrze i widzieć w niej sens.

38 lat, mechanik samochodowy

Na rozmowę umawiamy się w jego warsztacie na obrzeżach Warszawy. Jest raczej oszczędny w opowiadaniu, to raczej człowiek czynu niż słowa. W jego pracy zresztą właśnie o robotę chodzi, gadania jest trochę na początku (co trzeba zrobić, na kiedy i za ile) i na końcu (zrobione, szerokiej drogi). Przez całą rozmowę nie przerywa pracy, dłubie przy samochodzie.

Od dziecka interesował się autami, nic specjalnego, wszyscy chłopcy prędzej czy później się nimi interesują: „Jak byłem małym dzieckiem, to zbierałem resoraki. Za komuny to nie bardzo była możliwość". – Nie było wielkiego wyboru, znajomy przywoził mi z Japonii, resztę sobie kupowałem na Węgrzech, gdy byłem u babci, bo ja jestem pół-Węgier. Miałem tak od zawsze, samochody mi się podobały. Pierwsze jazdy? Trabantem u cioci. Później był polonez, kupiłem, jak tylko mogłem zrobić prawo jazdy, trzy miesiące po skończeniu 17 lat miałem dokument w ręku.

Potem „doszły komputery" (po średniej szkole samochodowej Krzysztof skończył studia informatyczne), ale w końcu wrócił do samochodów. A właściwie nigdy się z nimi nie rozstał. Jeszcze w czasie studiów grzebał przy autach, miał nie tylko wiedzę ze szkoły, ale i wrodzoną smykałkę. – Jak ktoś się tym nie interesuje, to nigdy się nie nauczy. A jak coś się robi z zamiłowania, odczuwa się jakąś wewnętrzną przyjemność, to nie ma żadnego problemu, zawsze się udaje – podkreśla.

Krzysztof wyspecjalizował się w starych samochodach, a ściślej w modelu Ford Capri. Zdecydował o tym trochę przez przypadek: „Brat miał, stał pod domem, miał go robić, ale nie mógł się zebrać, ja mu głowę męczyłem, żeby mi sprzedał, ja się nim zajmę, w końcu po roku machnął ręką, bierz, mówi; odkupiłem od niego, zrobiłem skrzynię biegów, mogłem jeździć". Znaczenie miały też trochę względy praktyczne („na ten samochód było mnie stać, wszystkie inne były dużo droższe"), trochę – nowo odkryta pasja („generalnie człowiek czerpie przyjemność z jazdy takim samochodem, bo nowe są jak wózki sklepowe, na zakupy i z powrotem").

Na swoim jest od ośmiu lat. Wcześniej pracował w warsztatach na etacie, jeszcze wcześniej, w czasie studiów, już gdy odrestaurował swoje capri, po zajęciach na uczelni, ślęczał całymi godzinami w warsztacie, robił „coraz więcej, różnym ludziom, sporo zgłaszało się z Klubu Capri" (miłośników tego modelu). W branży siedzi więc już łącznie ponad 20 lat.

– Czy mi się nie znudziło? Nie, ja cały czas lubię robić samochody – zapewnia Krzysztof, nie odrywając się od pracy, a jego koledzy z warsztatu rzucają: – On jest pracoholikiem, ciągle musi mieć coś do roboty.

– Od szóstej siedzę na komputerze, oferty, maile, bo jeszcze sklep internetowy prowadzę z częściami do starych samochodów. Później ogarniam rodzinę, dzieciaki, potem znowu jestem w pracy, w warsztacie, do nocy często. Pracuję po 12–16 godzin dziennie. Czasem mam tak, że nie chce mi się przyjść do roboty, ale to tylko jak mnie jakiś klient wkurzy. Do samochodów nic nie mam, samochody są wdzięczne, nie wracają do mnie z tą samą usterką. Z pracy z nimi mam dużą satysfakcję. No, że się udało poskładać, naprawić i jeździ.

64 lata, teoretycznie na emeryturze, w praktyce, jako wolontariuszka na pełny etat, de facto kucharka i cukiernik

Poznałam ją kilka miesięcy temu w stołecznej klubokawiarni Pożyteczna, gdzie cały personel pracujący na froncie (czyli wykonujący obsługę kelnersko-barmańską) to osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Blanka jest jej założycielką i trzonem, widziałyśmy się raptem parę razy, wypaliłyśmy z paczkę papierosów, przegadałyśmy milion tematów. – Czy ja lubię swoją pracę? Uwielbiam! Nie ma się co czarować, pracuję tu najwięcej i najciężej, bez żadnego wynagrodzenia. I to jest cudowne!

Pracuje od 25. roku życia, od skończenia prawa i administracja na Uniwersytecie Śląskim. W zawodzie nigdy jednak nie znalazła zajęcia, wtedy wybór kierunku był podyktowany względami praktycznymi („miałam mieć trzy litery przed nazwiskiem i być zabezpieczona"), dziś w jej przypadku byłby bardziej romantyczny – psychologia, teatrologia, socjologia.

Zawodowo przez prawie 40 lat imała się różnych zajęć, między innymi w dziekanacie uczelni wyższej i jako dyrektor finansowy w szkole języków obcych. Były też prace bardzo epizodyczne, jak wtedy, gdy dwa dni i dwie noce nie spała, tylko gotowała i sprzedawała żur na Pikniku Country w Mrągowie. Trzeba było zakasać rękawy i zarobić cokolwiek, bo były to czasy po powrocie z placówki w Moskwie, tuż po transformacji, gdy jako jedni z nielicznych wrócili z mężem dziennikarzem bez grosza przy duszy, 5 złotych to był wtedy dla nich majątek. Na dłużej zacumowała przy produkcji telewizyjnej, najdłużej – w public relations i marketingu. Na tyle owocnie, że gdy stuknął jej wiek emerytalny, w korporacji, z której planowała odejść, zaproponowano jej awans i podwyżkę. Blanka za propozycję grzecznie podziękowała, już wiedziała, że jej miejsce jest gdzie indziej.

Dzisiaj Blanka o każdym ze swoich przeszłych zajęć mówi z uśmiechem. – Po latach zawsze wydaje nam się, że wszystko było piękne i cudowne, jak to ze wspomnieniami. Zauważyłaś na przykład, że kiedy mówimy o wakacjach w dzieciństwie, to zawsze jest w naszych wspomnieniach piękna pogoda, nigdy nie pada deszcz? Tak samo jest z pracą – mówi Blanka.

Zastrzega, że nie każde jej zajęcie było dla niej „fantastyczną przygodą", nierzadko chodziła do pracy tylko po to, żeby zarobić jakieś pieniądze. – Wielokrotnie przeżywałam ogromny stres, bywało tak, że szłam rano jak na ścięcie, myślałam: „Boże, jak umrę, to w końcu odpocznę". To nie były żarty, tak byłam zmęczona i znerwicowana. Kiedyś miałam tak trudnego szefa, że wylądowałam w szpitalu, przez stresy się ciężko rozchorowałam. Później okazało się, że ma chorobę dwubiegunową. Przez te wszystkie lata nie miałam właściwie pracy, z której czerpałabym wyłącznie satysfakcję.

Teraz jest inaczej, Blanka w Pożytecznej czuje się w stu procentach spełniona, nic a nic nie ujmuje jej to, że ze stanowisk kierowniczych i przestronnych biur przeniosła się do małej kuchni w klubokawiarni przy Nowym Świecie 58. – Jaka degradacja? Jeden rozdział się zamyka, drugi się otwiera, tu przecież poza gotowaniem trzeba było przygotować cały plan marketingowy i PR-owy, żeby ten lokal zaistniał, to było kolejne wielkie wyzwanie. A poza tym powiedz sama, czym się różni satysfakcja ze zrobienia cudownego spektaklu od satysfakcji z upieczenia ciasta, które wszyscy chwalą?

To nie znaczy, że Blanka się w pracy nie irytuje. Irytowała się na początku, kiedy trzeba było przygotować lokal pod klubokawiarnię, nauczyć przyszłych pracowników wszystkiego od podstaw: jak się trzyma miotłę, jak myje podłogę, jak zmywa talerze i szklanki.

– Sprzątałam z nimi, instynktownie znalazłam do nich klucz: nie mogę wydawać poleceń, tylko musimy coś robić razem, muszę być jedną z nich – wyjaśnia. Irytuje się czasem i teraz, kiedy każdego poranka musi przypominać, co trzeba zrobić (bo pracownicy zapominają albo kombinują, nie chce im się), jeszcze bardziej – kiedy pojawia się jakiś konflikt, jak to w grupie, a pracownicy nie chcą jej wyjaśnić, o co chodzi, żeby mogła go zażegnać. To wszystko jednak przykrywa satysfakcja, którą Blanka wreszcie z pracy ma w stu procentach.

– Robiłam różne rzeczy, niektóre naprawdę były fascynujące, wyzwalały dużo adrenaliny. Natomiast dopiero tutaj, dzięki tej pracy czuję, że jestem wolnym człowiekiem. Nie mogę co prawda pozwolić sobie na to, by powiedzieć: jestem wolontariuszem, jutro nie przychodzę. Ale nawet nie miałabym takiej potrzeby, bo ta praca daje mi absolutnego kopa.

Satysfakcję Blanka czerpie od gości, których jest coraz więcej, którzy wracają, przyprowadzają znajomych, organizują w Pożytecznej imprezy, mówią: tu jest jak w domu, a nawet trochę lepiej. I od pracowników też czerpie, może nawet jeszcze więcej. – Największą przyjemność sprawia mi to, że widzę, jak oni (pracownicy) się rozwijają, to po pierwsze. Po drugie – że jedzenie, które wytwarzam, sprzedaje się i dzięki temu jest kasa na wynagrodzenia dla całej ekipy, zapłacenie podatków, ZUS i tak dalej. Nie mam tutaj syndromu poniedziałku, w mojej duszy zawsze jest niedziela.

29 lat, menedżer sprzedaży

Dostaję na niego namiary od przyjaciółki, razem pracowali w korporacji. Spotykamy się w środku tygodnia, wczesnym popołudniem, w knajpce na warszawskim Grochowie. Teoretycznie jest w pracy – tego dnia (i następnego też) pracuje zdalnie. Na spotkanie przychodzi z trzyletnim synkiem, który koniecznie chce się dowiedzieć, co to jest wywiad. Spodziewam się yuppie w nienagannie skrojonym garniturze, na miejscu zastaję gościa w luźnej koszuli i lnianych spodniach.

Marcin mówi dużo, bardzo dużo, ale tak chyba handlowcowi przystoi. Jego opowieść o pracy można potraktować wybiórczo i wtedy włos na głowie może się zjeżyć. Marcin od lat nie był na urlopie – takim, żeby wyłączyć telefon, odciąć się od pracy, na dwa tygodnie zapomnieć (w czasie tegorocznego przez pierwszy tydzień ogarniał aktualny projekt, przez drugi – windykował należność).

Marcin szybko wyjaśnia: nie jest ani masochistą, ani nawet pracoholikiem. – Taki wybrałem sobie zawód. Mam nie odebrać telefonu od klienta, bo jestem na wczasach? To tak, jakbym odmówił sobie podwyżki, bo mam urlop. Pracuję elastycznie, nic się nie stanie, jeśli odbiorę parę telefonów i załatwię sprawę w kilka minut. A poza tym ja już tak mam, od zawsze bardzo angażowałem się w każdą pracę, od czyszczenia toalet przez układanie kostki brukowej po biznes. Wychodzę z założenia: albo siedź i nic nie rób, albo dawaj z siebie 100 procent – mówi.

Jako dziecko chciał być prokuratorem generalnym („żeby wsadzać złych ludzi do więzienia"), jako nastolatek – wojskowym, a jak przyszło co do czego, to zamiast w kamasze poszedł na studia. Długo na uczelni nie zabawił, wyemigrował za chlebem do Anglii, zatrudnił się jako kucharz w dobrej restauracji. Podszkolił język, poznał dziewczynę, dziś już jego żonę, wreszcie – dostał porządną lekcję życia („pracowałem w jednej z najlepszych restauracji w Londynie, wiele się nauczyłem, to była prawdziwa musztra, poniżanie i obelgi były na porządku dziennym"). Wrócił parę lat temu z mocnym postanowieniem: od teraz tylko praca biurowa.

– Tam zawsze czułem się trochę obywatelem drugiej kategorii, chociaż żyło mi się dobrze, podróżowałem, bawiłem się, nie oszczędzałem. Aż przyszedł czas, żeby zakładać rodzinę, a przy takim trybie jak w gastronomii nie jest to możliwe. Chciałem pracować w biurze, mieć normalne godziny pracy, możliwość rozwoju.

Po kilku przygodach z pracą typowo biurową, call center i te sprawy, Marcin w końcu doszedł do wniosku, że chce pracować w handlu. Mówi: – Zawsze umiałem rozmawiać z ludźmi, wychowałem się w małej miejscowości, to była norma, że dziecko pomagało rodzicom w pracy, również w handlu. Miałem do tego dryg i wiedziałem, że jestem gotowy wiele się nauczyć, by być naprawdę dobry w tym zawodzie.

Parę razy Marcin musi wywiad przerwać, żeby odebrać pilny telefon, w tym czasie zagaduję jego synka: „Myślisz, że tata lubi pracę?". Młody odrywa się od talerza zupy i przytakuje. „A jaki tata przychodzi po pracy?". Trzylatek odkłada łyżkę, uśmiecha się, mówi trochę nieśmiało: „Zadowolony". Po czym wstaje, przechodzi parę metrów, powłócząc nogami: „Casem trochę zmęcony". W tym czasie Marcin kończy negocjacje telefoniczne i opowiada dalej. Od trzech lat pracuje w firmie technologicznej, która reklamuje się hasłem „IT dla ludzi. Ludzie dla IT". Marcin zarzeka się, że to nie wyświechtany frazes, nie PR-owy bajer, że jego firma rzeczywiście „stawia na ludzi". A więc i na niego. – To była najlepsza decyzja w moim życiu, to jest moja praca marzeń, nigdy nie wstaję z myślą, że mi się nie chce. Dlatego na swoją firmę nie dam złego słowa powiedzieć, nawet żona i dzieci już się z tym pogodziły (śmiech).

Najbardziej w tej swojej pracy z marzeń ceni to (a przynajmniej o tym wspomina w pierwszej kolejności), że jego szef „to nie jest teoretyk korporacyjny, który wymaga, a sam nic nie robi". – Zaczynaliśmy we trójkę, w małym pokoiku, szef razem z nami zakasywał rękawy. Teraz już nie musi, ale wiem, że w każdym momencie mogę na niego liczyć – mówi Marcin. W pracy odpowiada mu brak tak zwanego dress code'u („na początku przychodziłem w garniaku, teraz raczej na luzie"), równe prawo głosu wszystkich pracowników („nieraz trafiały do nas osoby z korporacji, które nie mogły pojąć, jak można publicznie nie zgodzić się z dyrektorem czy nawet zarządem"), elastyczne godziny pracy, przyzwoite zarobki, swobodna atmosfera.

Marcin dużą przyjemność czerpie z pracy handlowca jako takiej. – Lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać, nawet przez telefon, mogę to robić cały dzień, bez ustanku, nie męczy mnie to. Trudny klient? Nie ma czegoś takiego – są wyzwania. Handlowiec musi być po trosze aktorem, kameleonem, zmieniać się, dostosowywać do rozmówcy – mówi. I dodaje, że w swojej pracy, zwłaszcza tej aktualnej, widzi bardzo dużo sensu. – W zależności od okresu roku mam pod sobą od 20 do 40 osób, którym muszę załatwić projekt. I to jest stresogenne, bo jestem za tych ludzi odpowiedzialny: za to, żeby mieli pracę, żeby mogli zarobić, żeby klient płacił na czas. Ale rekompensuje mi ten stres to, że widzę na co dzień, jak oni się rozwijają – wyjaśnia. I dalej: – Mieliśmy taki przypadek, świetny programista ze Śląska, dzwonimy do niego, zapraszamy na rozmowę do Warszawy: mamy dla ciebie dobrze płatną pracę przy atrakcyjnym projekcie. Zarabiał wtedy 3 tysiące i nam nie uwierzył, myślał, że to jakiś przekręt. Pojechaliśmy więc do niego, żeby go przekonać. Po pierwszym tygodniu pracy zadzwonił do mnie wdzięczny za to, że nie odpuściliśmy i pomogliśmy mu uwierzyć we własne umiejętności. Klient również jest z niego bardzo zadowolony. Takich przykładów jest więcej. I to mi daje motywację do codziennej pracy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Postanowiliśmy znaleźć ludzi, dla których praca to pasja, a nie obowiązek czy wyłącznie sposób na zarabianie pieniędzy. Zaczęliśmy od zajrzenia do internetu. Namówiona przez koleżankę daję się skusić na tak zwane szybkie randki (speed dating), rodzaj kojarzenia par, zabawy dla singli. W konkretnym miejscu i czasie po uiszczeniu stosownej opłaty dostaję swój stolik, do którego zostaję niemalże przykuta na dwie i pół godziny. W tym czasie przewija się przy nim 24 kawalerów, przedział wiekowy 27–39 lat, każdy zasiada na pięć minut (takie są reguły gry). Tyle mamy czasu, żeby się na szybko poznać i sprawdzić, czy zaiskrzy. Panowie są w większości niemrawi, jakoś trzeba zagadać, może sztampowo, ale konkretnie. Pytam więc każdego, czym się zawodowo zajmuje i czy lubi swoją pracę.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach