Do Siem Reap w Kambodży jechałem bez wyjątkowego entuzjazmu. Jako wielbiciel cywilizacji śródziemnomorskiej z pewnym lekceważeniem odnosiłem się do tego, co mogę zobaczyć w dżunglach Indochin. Trudno mi było uwierzyć, że dorobek cywilizacyjny Khmerów przebije zachwyt i zadziwienie, jakich doświadczałem u stóp piramid w Gizie czy w Dolinie Królów. Już sam spacer po domniemanych ruinach latarni w Faros czy zakurzonych korytarzach świątyni – wyroczni w egipskiej Siwa – wydawał mi się jedyną ścieżką międzygwiezdnej wędrówki, a ślady stóp Aleksandra czy Ptolemeusza tylko budowały napięcie. A jednak rozległość ukrytych w kambodżańskiej dżungli założeń świątynnych, potęga Angor Wat, wyjątkowość Bajon, wyrafinowane piękno i precyzja ich rzeźb, bogactwo ornamentyki i odwaga budowniczych rzuciły mnie na kolana.
W jakimś stopniu poszedłem drogą Henriego Mouhota, który dotarł do tych ruin w połowie XIX w., i jego następców, którzy pokazali światu bogactwo khmerskiej sztuki już na wystawie światowej w 1889 r. W 1931 r. dokonali w Paryżu niemożliwego. Kosztem 12 mln franków zrekonstruowali z gipsu, sklejki i kamienia Angkor Wat w skali jeden do jednego. Prace trwały sześć lat, a oświetlenie parku archeologicznego w stolicy Francji wymagało tyle energii, co średniej wielkości miasto. I dopiero wtedy świat uwierzył, że ma do czynienia z prawdziwym cudem, a jego twórcy byli równi faraonom.
Dziś po paryskiej wystawie kolonialnej nie zostało nic prócz zdjęć, do Angkoru można wybrać się samolotem, a świątynie otwierają swoje przedsionki za jedyne trzydzieści kilka dolarów dziennie. Czyżby przez to wydawał się mniejszy? Powszedniejszy? Komercjalizacja Angkoru obdarła go nieco z tajemniczości, ale przecież nie z ogromu czy mistyki. To prawda, dżunglę, która przed wiekami wdarła się między kamienie, w większości wycięto, zabytki są regularnie konserwowane i rekonstruowane, deptane przez tysiące turystów. Co chwila w cieniu korytarzy słychać dźwięk migawki aparatu fotograficznego, na parkingach grzeją silniki setki tuk-tuków i autobusy. Spod plandek przydrożnych barów rozchodzą się zapachy curry i kwaśny odór lokalnego piwa, ale nikomu to nie przeszkadza. Tuż obok w niebo patrzą wciąż te same laterytowe wieżyce, które nie dawały spać Henriemu Mouhotowi i wszystkim, którzy przyszli po nim.
Notuję w podręcznym kajeciku, że Angkor Wat to największe miejsce kultu na świecie. Kompleks świątynny znajduje się na odciętej niegdyś od lądu 200-metrowymi fosami wyspie o bokach 1500 na 1300 metrów. Budowało go przez 37 lat 120 tys. ludzi. Kamienie, których zużyto tu więcej niż na budowę piramidy Cheopsa, transportowało z odległych o 70 km kamieniołomów pół miliona słoni. Centralna wieża budowli sięgała 42 metrów wysokości, tyle samo, co w głąb ziemi zawalone dziś labirynty lochów.
Zadziwiają katalogi ornamentów. Pierwotnie poświęcone hinduskim bogom (prawdopodobnie Wisznu) sanktuarium ozdabiały tysiące wyobrażeń Apsar, czyli boskich tancerek. Do dziś zachowało się ich 1850 (tylko jedna Apsara jest płci męskiej), ale i tak największe wrażenie robi 900-metrowy angkorski „arras", czyli gigantyczna płaskorzeźba ze scenami walki, na którym uwieczniono 20 tys. indywidualnych postaci. Legenda głosi, że pracowało przy nim 3 tys. rzeźbiarzy.