Ben Rawlence: Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców

Na odbitym przez Asz-Szabab stadionie bojownicy wystawiali na pokaz zdrajców, szpiegów, niewierzących i innych, którzy zbłądzili.

Aktualizacja: 20.08.2017 19:54 Publikacja: 18.08.2017 15:00

Foto: materiały prasowe

Odrąbywali dłonie, kamienowali i ścinali ludziom głowy zgodnie ze swoim rozumieniem islamskiego prawa.

Po raz ostatni świat zainteresował się Somalią w 1993 roku, kiedy podczas operacji „Przywrócić nadzieję" dwa amerykańskie śmigłowce wojskowe Black Hawk zostały zestrzelone nad gęsto zabudowaną dzielnicą Mogadiszu, Wardighley. Wiwatujący tłum włóczył ulicami ciała kilku amerykańskich żołnierzy sił specjalnych. Jednostki Stanów Zjednoczonych i ONZ wycofały się, a świat umył ręce i przestał przejmować się Somalią.

Mniej więcej w tym czasie, kiedy czarne stalowe ptaki runęły z nieba, żona byłego oficera sił zbrojnych obalonego rządu somalijskiego dyktatora Siada Barre'a urodziła dziecko. Guled przyszedł na świat w ubogim domu niedaleko stadionu, ledwie parę przecznic od miejsca katastrofy. Dorastał w zrujnowanym mieście, bawiąc się wśród szczątków dwóch helikopterów. W czasach jego dzieciństwa piękne bulwary Mogadiszu, jego wielkie meczety i katedry, starodawne omańskie, portugalskie i włoskie nabrzeża i skrzące się bielą wille trzykrotnie legły w gruzach. Dorastając w kraju, w którym nie ma rządu i trwa ustawiczna wojna domowa, Guled nauczył się płynąć z prądem.

Był drobnej budowy i miał wąską głowę zakończoną ostrym podbródkiem. Jego czarne, rozbiegane oczy widziały wszystko i niczego nie zdradzały. Gdy dorósł, oboje rodzice już nie żyli, miasto przechodziło w różne ręce więcej razy, niż umiał zliczyć, a on sam opanował do perfekcji sztukę nierzucania się w oczy. Nadal mieszkał w domu przy stadionie razem z siostrą i gromadką innych dzieci, które wojna metodycznie, jedno po drugim osierociła. Żyli za nędzne grosze, które starsza siostra Guleda zarabiała, sprzedając herbatniki, ciastka, słodycze i benzynę, o ile ją zdobyła.

Przerwany mecz

Ponad milion Somalijczyków uciekło do wielkich obozów dla uchodźców w Kenii, przez morze do Jemenu lub pieszo przez Saharę do Libii i stamtąd do Włoch, lecz on i siostra zostali. Guled nauczył się nie mieć żadnych ambicji. „O niczym nie marzę" – mawiał, wiedząc, że jego dotychczasowe wybory życiowe bardziej przypominały serię wygranych na loterii. Chciał tylko grać w piłkę i przeżyć.

Na nieszczęście dla uzależnionego od futbolu chłopaka jego dojrzewanie zbiegło się w czasie ze wzrostem znaczenia Unii Trybunałów Islamskich (UTI) i jej najsilniejszego odłamu, Asz?Szabab, które zakazały wszystkiego, co uznały za dekadenckie hobby, jak granie w piłkę, palenie czy oglądanie filmów. Na początku, w 2006 roku, UTI budziła nadzieję. Po piętnastu latach konfliktu, kiedy wydawało się, że zwalczający się plemienni wodzowie utknęli w martwym punkcie, przez chwilę – jak sądzono – pojawiła się w Somalii szansa na trudny pokój pod wspólną flagą szariatu. Jednak Etiopia i Ameryka obawiały się rządów islamistów, więc Stany Zjednoczone i inne kraje sfinansowały etiopski najazd na Somalię, żeby uporać się z UTI. W 2006 roku zdumiewająco szybka, zmasowana i okrutna inwazja obróciła Mogadiszu w ruiny, pozostawiając biegnący przez kraj pas splądrowanych domów, wymordowanych cywili i zgwałconych kobiet, tymczasem ci, którzy to sfinansowali, odwrócili wzrok.

Mający poparcie ONZ Etiopczycy wsparli marionetkowe władze, tak zwany Tymczasowy Rząd Federalny (TFG), i założyli bazę na stadionie nieopodal domu Guleda. W spokojnych chwilach po lekcjach w pobliskiej szkole Guled grywał w piłkę, jednak nierzadko mecze przerywano z powodu eksplozji. UTI została pokonana, ale jej radykalne niedobitki, Asz?Szabab, wzmocniły się i szukały pomsty. Zachodnie rządy nie miały ochoty ponownie ryzykować życia swoich żołnierzy, więc opłaciły misję pokojową Unii Afrykańskiej w Somalii, AMISOM, by strzegła TFG. Realizujący to trudne zadanie żołnierze z Ugandy i Burundi nie umieli dostrzec wśród ruin bojowników Asz?Szabab, więc walili rozpaczliwie na oślep z moździerzy. W odpowiedzi Asz?Szabab ostrzeliwała rakietami ich bazy, nie troszcząc się zanadto o precyzję. Dla kilkunastoletniego Guleda ciężkie bombardowania zdążyły już stać się chlebem powszednim, gdy kontratak Asz?Szabab zepchnął AMISOM ku morzu i posłał Etiopczyków do domu.

Guled oglądał kapitulację etiopskich oddziałów na boisku do piłki nożnej – pewnego dnia przybyła tam milicja i trzeba było przerwać grę. Surowi muzułmanie w czarnych mundurach i zawojach skarcili chłopców za krótkie spodenki i za zabawę w czasie przeznaczonym na modlitwę. Odbity przez Asz?Szabab stadion stał się miejscem, gdzie bojownicy wystawiali na pokaz zdrajców, szpiegów, niewierzących i innych, którzy zbłądzili. Odrąbywali dłonie, kamienowali i ścinali ludziom głowy zgodnie ze swoim rozumieniem islamskiego prawa. Karali za słuchanie muzyki, zgolenie brody lub noszenie nie dość grubego i długiego stroju. Niekiedy filmowali egzekucje i wrzucali je do sieci, żeby dowartościować się w oczach światowej społeczności dżihadystów.

My tu żyjemy

Harakat asz?Szabab al?Mudżahidin – Ruch Młodzieży Mudżahedińskiej, w skrócie Młodzież – krył się w cieniu, rządził dzięki połączeniu arogancji, charyzmy i strachu. Bojownicy wkraczali do szkół i porywali uczniów, a potem próbowali przekonać ich do swojej sprawy ideologicznymi wykładami. Część ich propagandy brzmiała przekonująco. Dżihad – tłumaczyli – jest potrzebny, by oczyścić Somalię z obcych: Etiopczyków, Amerykanów, chrześcijan. Ich biuletyn wydawany w suahili nosi tytuł „Gaidi Mtaani", „Uliczny Terrorysta". Czytamy w nim: „Ludzie na całym świecie słyszeli o Somalii i myślą, że życie tu nie jest możliwe". Ale my tu żyjemy – odpowiedzą sobie młodzi, pozbawieni wszystkiego Somalijczycy i przez chwilę zobaczą szansę na inne życie.

Asz?Szabab ma w wielu kwestiach rację. Z biuletynu można się dowiedzieć, że pomoc międzynarodowa miała zrujnować somalijskie rolnictwo i uzależnić ludzi od dostaw zagranicznej żywności. W obu przypadkach był to skutek uboczny pomocy. Czytamy, że Zachód chciał trzymać Somalijczyków „w obozach jak zwierzęta", co wiernie opisuje sytuację w Dadaab. Ale do dotkniętego traumą pokolenia Guleda najsilniej chyba przemówiło postawione w biuletynie retoryczne pytanie: „Po co najeżdżać kraj, w którym od półtorej dekady trwa wojna domowa, w chwili, gdy jego mieszkańcy postanowili żyć w pokoju?". Unia Trybunałów Islamskich przyniosła pokój. Cieszyła się szeroką popularnością wśród Somalijczyków, którzy nienawidzili sfinansowanej przez Amerykanów etiopskiej inwazji. „Stany Zjednoczone nie mogą ścierpieć tego, że islam okazał się rozwiązaniem" – dowodził biuletyn. Dla wielu brzmiało to przekonująco.

Na boiskach sportowych głosili to przesłanie werbownicy, a na placach zabaw nauczyciele narzuceni szkołom przez Asz?Szabab. Nie był to jednak wyłącznie problem ideologiczny. „Całe pokolenie – ubolewał jeden z nauczycieli – przystąpiło do zbrojnych ugrupowań z głodu". Gotów był płacić uczniom, żeby nie walczyli, tylko chodzili do szkoły. Jednak w mieście bezprawia, gdzie pieniądze mają niewielką wartość i gdzie może je odebrać dowolna banda uzbrojonych drani, chłopcy mieli nawet przyśpiewkę podsumowującą ich ponury wybór: „bez broni nie ma życia". Zadanie werbowników było przerażająco łatwe.

Sieroty Mogadiszu

Guled był normalnym dzieciakiem, miał dzielną starszą siostrę, kochał muzykę i klub piłkarski Manchester United i nie chciał mieć do czynienia z Asz?Szabab. Jednak nie zawsze był wybór. Niektórym dzieciom odmawiającym służby obcinano dłonie. Pewien chłopiec z sąsiedztwa, kiedy przyszli do niego werbownicy, powiedział „nie", ale i tak go zabrali. Nazajutrz jego trzynastoletnia siostra otworzyła drzwi i znalazła na progu domu jego głowę. To było ostrzeżenie.

Ludzie z Asz?Szabab przyszli do podstawówki Guleda, „Szebelie", mieszczącej się w nowoczesnym betonowym budynku koło starej fabryki makaronu w dzielnicy Jakszid. Rok wcześniej szkołę na krótko zamknięto po zwołanym przez Asz?Szabab spotkaniu nauczycieli z rodzicami, którzy musieli podpisać zgodę na wstępowanie swoich dzieci do tego ugrupowania. Ciała dwóch ojców, którzy odmówili, znaleziono potem na środku targowiska Bakaara. Zostali zastrzeleni, a do ich ubrań przypięto kartki wyjaśniające skutki niezgody na wstępowanie dzieci do Asz?Szabab.

Gdy walki zbyt się nasilały lub zbyt przybliżały – gdy moździerze za nimi i przed nimi ostrzeliwały się nawzajem – Guled z siostrą i przyjaciółmi przenosili się do dawnej dzielnicy przemysłowej na obrzeżach miasta, Warszadeh. Gdy się uspokajało, wracali ukradkiem, żeby sprawdzić, czy ich dom nadal stoi. Czasem umieli przewidzieć, kiedy spadnie deszcz pocisków. Nocą obserwowali niebo, żeby ustalić, w którą stronę przemieszcza się ogień. Rakiety typu katiusza, zwane forija (gwizdki), wydawały charakterystyczny dźwięk, co dawało czas na poszukanie schronienia. Moździerze – hobija – niosły cichą śmierć. Ogień szalał z taką siłą, że mógł stopić nawet metalowe łóżko. Dzieci uciekały i wracały niezliczoną ilość razy. Czasem ludzie przebiegali przez ulicę, osłaniając się materacami. Potem, pod koniec 2009 roku, mniej więcej wtedy, kiedy Asz?Szabab przyszła do szkoły Guleda, cicha hobija trafiła w ich blok. Ulicę zasłali ranni, w domu Guleda i jego siostry pełno było odłamków. W sąsiednim budynku zginęła matka z wszystkimi dziećmi.

Oceniwszy szanse, Guled z siostrą uciekli dalej, drogą przemysłową do buszu za miejscem zwanym Debideh, obok zrujnowanego szpitala w Arafat. Tam znaleźli drzewo, zatknęli na kolcach kawał materiału dla osłony przed ostrymi promieniami słońca i ułożyli się do snu na piasku obok tysiąca innych. Nikt nie patrzył na tę wojnę racjonalnie, rozważając możliwe wybory – podejmowali decyzje jak wspinacz, który zdobywając trudną ścianę, by przetrwać, wykonuje jeden po drugim kolejne ruchy. Ostatecznie dzieci dołączyły do ośmiuset siedemdziesięciu tysięcy uchodźców wysiedlonych z domów w stolicy od początku etiopskiej inwazji w 2006 roku.

Rok przed inwazją tętniące życiem Mogadiszu liczyło milion dwieście tysięcy mieszkańców. Teraz stało się reklamą skuteczności etiopskich śmigłowców bojowych Mi?24, czołgów T?55 i moździerzy AMISOM. Miasto wymarło. Pozostały głównie dzieci, które przemykały wśród ruin, wałęsały się widmowymi ulicami i walczyły z wronami o jadalne ochłapy – sieroty Mogadiszu zostawione przez rodziców lub rozdzielone z nimi w powszechnym chaosie. Namnożyło się gospodarstw domowych rządzonych przez dzieci walczące o przetrwanie. Otwierało to nowe możliwości przed bystrym chłopakiem, który umiał prowadzić samochód.

Guled miał szczęście. Brakowało dorosłych mężczyzn, więc dostał pracę kierowcy mikrobusa. Rano opuszczał swą siedzibę pod drzewem i szedł do szkoły, a popołudniami pokonywał trasę prowadzącą obrzeżami miasta przez strefę kontrolowaną przez Asz?Szabab: Arafat–Warszadeh–Towfiq–Afgooye–El-Szabije. Czasem jechał przez miasto do Hodanu i Tarbuunki, mijając slumsy sklecone z patyków, płótna i plastiku, zamieszkałe przez ludzi gnieżdżących się wśród ruin. Widział, jak obozują na stadionie, w pozbawionej dachu, zrujnowanej nawie katedry, na niezagospodarowanej ziemi koło parlamentu, w porcie i na niezliczonych polach namiotowych, oznaczonych ręcznie wymalowanymi na kawałku blachy napisami. Nosiły miłe nazwy jak Obóz Zbawiciela lub Obóz Miłosierdzia, ale każdy wiedział, że te słowa są kłamstwem. Pilnujący obozowisk używali „uchodźców wewnętrznych" jako przynęty, a potem kradli dostarczaną pomoc.

W drodze powrotnej na terytorium Asz?Szabab, w pewnej odległości od posterunku, Guled zatrzymywał busik i prosił wszystkie kobiety, by przeszły do tyłu, bo Asz?Szabab nie pozwala mężczyznom i kobietom siedzieć razem. Zdarzało się, że nie dało się bezpiecznie wcisnąć słabych staruszek na tył pojazdu, więc Guled nie nalegał. Za tę uprzejmość musiał płacić – parkował pojazd, wysiadał i dostawał dwadzieścia uderzeń trzciną. Nauczył się znosić karę spokojnie i bez szemrania. To samo spotykało go za próbę wyprzedzania. Na drogach Asz?Szabab nie ma wyprzedzania – Bóg chce, żebyście czekali na swoją kolej.

Po jakimś czasie, na początku 2010 roku, Guled przeniósł się ze swoją prowizoryczną rodziną do większego obozu wysiedleńców na obrzeżach miasta, gdzie agencje działały za zgodą Asz?Szabab, rozdając żywność i namioty. Nazywał się on El?Szabije, czyli „studnia". Życie wróciło w utarte koleiny, o czym podczas wojny można było tylko pomarzyć. Guled wspomina tamte dni niemal czule. Miał wystarczająco dużo jedzenia, miał pieniądze. Rano chodził do szkoły, po południu jeździł mikrobusem, a wieczorami patrzył w niebo pokryte odblaskami bitwy o miasto.

Kiedy w lipcu 2010 roku nie nadeszły deszcze, Asz?Szabab rozpoczęła „wielką wojnę", czyli „Ofensywę ramadanu", mającą zadać ostateczny cios siłom AMISOM. Przez chwilę wydawało się, że Mogadiszu będzie pierwszą stolicą, która znajdzie się w rękach ekstremistów od 1996 roku, kiedy talibowie zdobyli Kabul. Ale Amerykanie przysłali najemnych instruktorów, by szkolili snajperów AMISOM, oraz broń, łamiąc embargo ONZ. W październiku Asz?Szabab, która znalazła się w trudnym położeniu, zaczęła zwozić coraz bardziej opornych i niedoświadczonych rekrutów z dotkniętych suszą obszarów wiejskich. W ciągu trzech miesięcy straciła blisko tysiąc trzystu żołnierzy, śmierć poniosło też około dwóch tysięcy trzystu cywilów. Mimo to Guled z siostrą nie myśleli o wyjeździe – mieli żywność i stały dochód, na co nie mogliby liczyć gdzie indziej.

Guled znał pewnego chłopca, Noora, który uciekł do Kenii, lecz jedyna krewna, jego siostra, została w Mogadiszu, a solidarność była pod wieloma względami równie ważna jak przetrwanie.

Dlatego mimo ryzyka nadal nie wyjeżdżał. I dlatego tamtego październikowego ranka poszedł jak zwykle do szkoły. Zamiótł klasę i o siódmej stawił się z pozostałymi uczniami na zbiórce, która odbywała się na szkolnym podwórku i którą nazywali „pobudzaniem". Jak zwykle tego dnia jeden z chłopców odczytał wyniki poszczególnych klas w zawodach sportowych, a drugi recytował wersety Koranu. Dwie dziewczyny czytały wiersze, jeden po angielsku, drugi po somalijsku. Inna przedstawiła skecz. Następnie nauczyciel prowadzący klasę Guleda, Abdiraszid, zaapelował, żeby w związku ze zdarzającymi się od paru tygodni w innych szkołach w mieście porwaniami dzieci „szły po lekcjach prosto do domu i unikały Asz?Szabab".

Ostatni dzień w szkole

Niezwykłe było to, że dzieci nadal chodziły do szkoły. Tego roku tylko jedna czwarta tych, które zostały w kraju, zapisała się do szkół podstawowych. W Mogadiszu połowa z nich rzuciła naukę. Ale część uczniów przychodziła nadal. Zamiatali klasy, dzwonili na lekcje, zjawiali się w szkole, nie bacząc na ryzyko. Ich nauczyciele, podobnie jak Asz?Szabab, mieli swoją idee fixe – starali się desperacko wyrwać to pokolenie ze szponów cynizmu i rozpaczy.

Na przerwie Guled kupił sobie samosy. Jego szkolny mundurek – żółta koszula i niebieskie spodnie – był jednym z nielicznych barwnych akcentów wyróżniających uczniów na tle białych rumowisk i szarych, poszarpanych ruin miasta. Na horyzoncie migotał błękitem Ocean Indyjski. Uczniowie wchodzili i wychodzili przez szkolną bramę, cisnęli się wokół stoiska z przekąskami, nie zwracając uwagi na odgłosy odległych strzałów.

Po przerwie Guled wrócił do klasy i poustawiał ławki, a inny chłopiec wytarł tablicę. W szkole „Szebelie" rzadko trzeba było egzekwować dyscyplinę. To, co zdarzyło się potem, Guled pamięta dokładnie.

W lewym górnym rogu tablicy nauczyciel Abdiraszid wpisał datę i temat: geografia. Odwrócił się do klasy i nagle zamarł z twarzą ściągniętą grymasem przerażenia. Guled obejrzał się i zobaczył stojących w wejściu pięciu mężczyzn spowitych w czerń – widać im było tylko oczy. Z karabinami na ramieniu spokojnie omiatali wzrokiem klasę. Dwaj podeszli do nauczyciela, wzięli go pod ręce i bez słowa wyprowadzili na zewnątrz. Zmartwiali ze strachu uczniowie patrzyli, jak pozostali trzej przechadzają się między ławkami, wskazując co roślejszych chłopców. Ruchom ich palców towarzyszył głos nakazujący po somalijsku: „Wstać... wstać... wstać...". Guled zobaczył skierowany w niego palec. Wargi mu zadrżały, żołądek podszedł do gardła. W sali panowała krucha jak szkło cisza.

– Wstać! – powiedział mężczyzna.

Guledowi przemknęła przez głowę myśl, że teraz umrze – albo w bitwie, albo za zbrodnie, których nie rozumie: za grę w piłkę, za krótkie spodnie, za słuchanie muzyki, za naukę w świeckiej szkole – jego zbrodnie były liczne. Potem pomyślał, że pewnie już nigdy nie zobaczy domu.

Stało już sześciu chłopców. Klasa wstrzymała oddech, nikt się nie poruszał. Jeden z bojowników oznajmił złowróżbnie: „Będziecie walczyć z chrześcijanami i rządem niewiernych. To wasz ostatni dzień w szkole".

Później uzbrojeni mężczyźni pognali wybranych chłopców korytarzem i dalej na zewnątrz, do czekającej przed szkołą ciężarówki nakrytej brezentową plandeką. Za nią stały dwie inne pełne ludzi z karabinami. Zanim poczuł na twarzy czyjeś ręce i przepaska zasłoniła mu oczy, Guled zdążył zauważyć, że jest z nimi ich nauczyciel Abdiraszid. Słyszał, jak w innych klasach uczniowie nadal beztrosko recytują lekcje. W ciągu niecałej minuty dołączył do dwóch tysięcy dzieci porwanych tego roku w Somalii. Serce waliło mu jak oszalałe. Zdziwił się, że nie związali mu rąk. Chwycił się ławki pod sobą, kiedy ciężarówka brała zakręty, pędząc szachownicą ulic Mogadiszu. ©?

Fragment książki Bena Rawlence'a „Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców", przeł. Sergiusz Kowalski, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami