Jan Tokarski: Konserwatyści pragną rewolucji

Wielu wczorajszych konserwatystów ruszyło na barykady. Nie mówią już o ochronie istniejącego porządku ani o potrzebie zachowania ciągłości. Przeciwnie: pragną kontrrewolucji.

Aktualizacja: 10.08.2018 22:39 Publikacja: 10.08.2018 00:01

Jan Tokarski: Konserwatyści pragną rewolucji

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Konserwatyści zwykli bronić tego, co jest. Istniejąca rzeczywistość, choć wysoce niedoskonała, wydawała im się zawsze o wiele lepszym punktem oparcia niż śmiałe plany jej przebudowy. Ojczyzną wierzących w nią jest bowiem fikcja. To tylko spisane przez filozofów lub innych bajarzy pobożne życzenia. Papier, jak wiadomo, przyjmie wszystko. Mając do wyboru rzeczywistość lub zmyślenie, konserwatyści wybierali zawsze rzeczywistość. A przynajmniej tak było do niedawna. Aż coś się zmieniło, pękło. Wielu wczorajszych konserwatystów – zbyt wielu, by uznać to za przypadek – ruszyło na barykady. Nie mówią już o ochronie istniejącego porządku ani o potrzebie zachowania ciągłości. Przeciwnie: chcą gruntownie zmienić otaczający nas świat; wepchnąć go z powrotem w koleiny, z których (jakoby) wypadł. Pragną kontrrewolucji.

Czym był konserwatyzm?

Jako nurt myśli politycznej konserwatyzm narodził się w reakcji na rewolucję francuską. Był odpowiedzią na próbę radykalnej przebudowy ludzkiego świata. Zarówno konserwatyzm, jak i postępowość obracają się w paradygmacie ciągłości i zmiany. Postępowcy pragną fundamentalnie przeobrazić stosunki społeczne, dokonać heroicznego „skoku do królestwa wolności". Budują więc śmiałe wizje ulepszonego lub doskonałego świata. Konserwatyści chcą natomiast ocalić kulturową i polityczną ciągłość. Przede wszystkim dlatego, że nie wierzą w inżynierię społeczną. Postępowcom po prostu nie uda się wdrożyć w życie owych jakże pięknych i racjonalnych, ale istniejących jedynie w ich głowach planów. Przeciwnie: to właśnie próba zaprowadzenia utopii skończy się katastrofą.

Tym bardziej że wszelki ład społeczny czy polityczny jest zawsze czymś chwiejnym. Nie spoczywa nigdy na trwałych fundamentach. Przeciwnie, mogą one z zadziwiającą łatwością zostać podkopane. Dlatego, jak podkreślają konserwatyści, zawsze warto mieć w pamięci, z jak wielkim trudem ludzkie zbiorowości osiągają nawet ów niezbyt wysoki poziom wolności, bezpieczeństwa i praworządności, jaki niekiedy bywa ich udziałem. Tak więc, wbrew pozorom, to konserwatyzm jest z natury ateistyczny (nie uznaje żadnego ładu historii powszechnej), a postępowość bogobojna (bo wierzy w bożka racjonalności). Jednocześnie to konserwatyzm jest religijny (uznaje granice ludzkiego sprawstwa i nieodzowność mitu w polityce); postępowość – prometejska (bo roi sobie, że można mit zastąpić rzetelną wiedzą).

Konserwatysta nie musi być więc obyczajowym tradycjonalistą. Polityczny konserwatyzm nie oznacza koniecznie, że nie lubi się feministek czy ruchów LGBT (choć przyznać trzeba, że rzeczy te zwykle idą w parze). Co więcej, z powyższych stwierdzeń wynika jasno, że konserwatystę i tradycjonalistę bardzo wiele dzieli. Konserwatysta zakłada, że człowiek potrzebuje wspólnoty, by móc prowadzić dobre życie. Wspólnota z kolei, aby skutecznie funkcjonować, opiera się zawsze na pewnym zestawie symboli organizujących zbiorową moralność, wyobraźnię, obyczaje etc. Symboli tych nie możemy zdaniem konserwatystów dowolnie tworzyć, a przynajmniej zawsze jest to przedsięwzięcie niezmiernie ryzykowne. Jednocześnie, wokół tych symboli nie będzie nigdy ogólnoludzkiej zgody – polityczna jedność gatunku ludzkiego jest mrzonką.

Tradycjonalista tymczasem uważa, że przekazywane z pokolenia na pokolenie w jego wspólnocie wartości są absolutnie prawdziwe. Ich wartość tkwi w nich samych, a nie w tym, że są skutecznym narzędziem wytwarzania i utrzymywania porządku społecznego. Inaczej niż konserwatysta, tradycjonalista nie będzie więc przychylnie nastawiony do jakiejkolwiek zmiany. Dla konserwatysty zmiana w obyczajach rządzących życiem wspólnoty jest możliwa do zaakceptowania, o ile dokonuje się stopniowo i oddolnie. Dla tradycjonalisty może tymczasem okazać się niemożliwa do przyjęcia, ponieważ nie ogląda jej w perspektywie politycznej (chaos – porządek), ale w perspektywie wartości (prawda – fałsz; dobro – zło). Konserwatyzm daje się pogodzić z pluralizmem (o ile istniejące równolegle w danej wspólnocie tradycje nie zagrażają jej jedności), tradycjonalizm – nie (bo to „nasza" tradycja ma być powszechnie obowiązująca). Konserwatysta może uznać, że wolność to nie próżnia symboliczna, ale wielość symboli, w ramach których poruszają się i między którymi wybierają członkowie danej wspólnoty. Tradycjonalista powie tymczasem, że wielość symboli jest zła. To dla niego rozwadnianie prawdy, ordynarny relatywizm. Krótko: tradycjonaliście zagraża fundamentalizm, konserwatyście – cynizm.

Szlachetne kłamstwa

Zapytajmy zatem: czy odziedziczone przez nas wartości są absolutne i bezwzględnie obowiązujące? Czy mity założycielskie naszej wspólnoty politycznej są prawdziwe? „Nie wiadomo. Zapewne nie, a przynajmniej nie do końca", odpowie konserwatysta. Ale zaraz doda: „Lepiej jednak, aby za takie uchodziły. Inaczej rozchwianiu ulegną fundamenty politycznej wspólnoty. Alternatywą dla przyjęcia owych mitów jest całkowity chaos". Kiedy więc dawne mity stają się niewiarygodne, rodzi się potrzeba (konieczność?) spreparowania tego, co Platon określił mianem „szlachetnego kłamstwa" – mitu, który podaje się szerokim masom, aby w niego wierzyły. Nasze czasy – proszę wybaczyć ten oklepany banał – niewątpliwie posiadają znamiona kresu „wielkich narracji". Im mniej jest wokół nas stałych, niewzruszonych punktów odniesienia, tym większa pokusa, aby je stworzyć. Im gwałtowniej zmienia się świat, tym drastyczniejszych środków potrzeba, aby ową zmianę spowolnić lub zatrzymać. A kiedy wszystko, co stałe, wyparowało, nie ma już sensu spowalniać procesów cywilizacyjnych. Trzeba je odwrócić.

Tak konserwatyzm z ruchu, który broni rzeczywistości przed utopią, z łatwością staje się własnym przeciwieństwem: zaczyna bronić wyimaginowanej retroutopii przed galopującą rzeczywistością. Pojawia się – jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało – pokusa konserwatywnej inżynierii społecznej. Słowem, nie ochrony istniejących, ale aktywnego tworzenia nowych mitów oraz radykalnego poszerzania starych. Przeszłość przestaje w ten sposób być dziedzictwem, sferą sakralnego początku, do którego wszyscy członkowie wspólnoty mają odnosić się z szacunkiem. Zostaje podporządkowana potrzebom chwili obecnej, włączona w codzienną rywalizację stronnictw politycznych. Staje się placem nieustającej nigdy przebudowy, bo kształt przeszłości, jaki dziś jest nam potrzebny, może się zmieniać niczym obrazki w kalejdoskopie. Jakie są praktyczne skutki tej aneksji przeszłości przez teraźniejszość, odgadnąć nietrudno. Z rzadka naprawdę chodzi o scementowanie jedności wspólnoty. Zwykle, dokładnie odwrotnie, o jej tym mocniejsze podzielenie. Po co? Z oczywistych przyczyn. Żeby „nasi" zawsze głosowali na nas. Bez względu na jakość dróg, służby zdrowia, stan gospodarki i wszystkie inne warianty „ciepłej wody w kranie".

Długofalowe skutki takiej taktyki są głęboko antykonserwatywne. Wskutek ich banalizacji i upolitycznienia wszelkie odniesienia do przeszłości z miejsca trącą fałszem, cyniczną manipulacją. Język debaty publicznej zostaje wyjałowiony. Wprzęgnięte w bieżącą politykę symbole tracą suwerenne znaczenie. Nie mają już tym samym mocy szerszego organizowania wyobraźni, wyrywania nas z „tyranii chwili" (wspaniałe określenie Michaela Oaekshotta, brytyjskiego konserwatysty). W efekcie debata publiczna zaczyna funkcjonować w dwóch skrajnych rejestrach: albo jako czysty pragmatyzm, wyprany z jakichkolwiek odniesień do wszystkiego, co przekracza najbliższą perspektywę czasową; albo jako patos wielkich słów, symboli; konflikt wartości o apokaliptycznych rozmiarach. Rzecz wspólna – łączące ludzi przeszłość i przyszłość, albo (szerzej) zamieszkiwanie jednej rzeczywistości – znika w takich warunkach niemal całkowicie. To, czego stabilności konserwatyzm chciał bronić, zostaje podważone u samych fundamentów.

Owładnięty kontrrewolucyjnym ferworem konserwatyzm nie poprzestaje jednak na tym. Dają o sobie znać nieoczekiwane dla wielu, niemniej jednak ścisłe związki, jakie go łączą z myślą rewolucyjną, w opozycji do której się narodził. Od samego początku bowiem konserwatyzm nosi w sobie pewien paradoks: to, co pragnie zakonserwować, samo nie ma nigdy konserwatywnego charakteru. Przeciwnie: jest radykalnym początkiem, czynem zrywającym dotychczasową ciągłość czasu. Chodzi wszak zawsze o gest założycielski, mający wprowadzić jakieś novum. Rewersem tej pozornej sprzeczności jest odwieczny dylemat rewolucjonistów: kiedy rewolucja dochodzi do swojego kresu? Słowem: kiedy z walki z zastaną rzeczywistością staje się tradycją (nową rzeczywistością)?

Za sprawą tych głębokich więzi kontrrewolucyjny konserwatyzm staje się karykaturą rewolucji. Zamiast o misji proletariatu mówi o misji narodu. Zamiast o świecie doskonałej przyszłości, w którym wszyscy będą szczęśliwi, rozgłasza wieść o minionym Złotym Wieku, kiedy wszystko było na swoim miejscu. Wreszcie, podobnie jak rewolucjoniści, upaja się nie wolnością, ale wizją porządku. Wychodzi bowiem poza ostrożne (i prawdziwe) twierdzenia tradycyjnego konserwatyzmu o tym, że ludzie potrzebują autorytetów; że zarówno przymus, jak i konformizm są społecznie nieuchronne. Idzie dalej, bo zaczyna wielbić przymus i zachwalać konformizm. Zamiast z goryczą, patrzy na nie oczami żarliwego wyznawcy, który nie pyta, jakiemu Bogu służy, ale zadowala się samą służbą. Ekscytuje się jednością, oddaniem, posłuszeństwem, symfonicznym urokiem narzuconego odgórnie ładu. Słowem: porządek z niezbędnego warunku wolności przeistacza się w takim przypadku w cel sam w sobie. Bałwochwalstwo wobec wizji ładu jest w kontrrewolucjnym konserwatyzmie bliźniaczo podobne do bałwochwalstwa postępowców względem ich bajań o świecie po rewolucji. „Les extremes se touchent".

Dwie drogi

Żyjemy w czasach gwałtownego przyspieszenia. Przemiana goni przemianę. Nowoczesne technologie zmieniają sposób naszego codziennego funkcjonowania. Nauka odsłania przed nami coraz to nowe możliwości. Gospodarka kapitalistyczna – ta zinstytucjonalizowana permanentna rewolucja w obszarze kreowania i zaspokajania ludzkich potrzeb – zasypuje nas co chwilę gradem nowych mód, gadżetów i potrzeb. Zmiana jest w naszym świecie normą; ciągłość – czymś stale zagrożonym. W zderzeniu z tymi siłami tradycja narodowa, Kościół katolicki i co tam jeszcze innego trzyma nas zamkniętych w murach polskiego zaścianka, jest nad wyraz słabe. Kto wie, czy nie skazane na porażkę.

Dlatego pewna doza konserwatyzmu wydaje mi się dziś nieodzowna. Mam na myśli konserwatyzm z jego cnotą roztropności i szacunkiem wobec złożoności ludzkich spraw. Z charakterystycznym dla tego nurtu myśli politycznej sceptycyzmem wobec plastyczności człowieka, społeczeństw, świata. A także z gorzką ironią, która podpowiada, że nasze symbole mogą być wprawdzie niedoskonałe, ale pozostają przecież niezbędne.

Jednocześnie postawa konsekwentnie konserwatywna wydaje mi się w dzisiejszym świecie niemożliwa. Konserwatyści muszą dziś wybierać między liberalizmem i antyliberalną kontrrewolucją. W pierwszym przypadku mogą więc uznać tradycję liberalnej demokracji, z właściwym dla niej systemem trójpodziału władzy, równością wszystkich obywateli wobec prawa, niezależnością instytucji etc., za to właśnie, co wymaga konserwacji i ochrony. Te zdobycze – mogliby przypominać w takim przypadku konserwatyści – są nad wyraz chwiejne i niepewne. Zapewniają tymczasem naszym społeczeństwom całkiem spory zakres politycznej wolności. Należy więc bronić ich z jednej strony przed tymi, którzy otwarcie kwestionują liberalizm, z drugiej – przed utopistami, którzy widzą w nim najnowsze wcielenie idei postępu. Możliwy jest jednak i wybór odwrotny. Konserwatyści mogą odrzucić liberalny porządek i budować konserwatywną kontrrewolucję. Albo staną się więc ostrożnymi liberałami, albo wstąpią w szeregi tradycjonalistycznych kontestatorów liberalnego porządku. Żaden inny konserwatyzm nie jest dziś chyba możliwy.

Jan Tokarski (ur. 1981) – eseista, historyk idei, redaktor „Przeglądu Politycznego" i kwartalnika „Kronos". Ostatnio opublikował książkę „Obecność zła. O filozofii Leszka Kołakowskiego"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Konserwatyści zwykli bronić tego, co jest. Istniejąca rzeczywistość, choć wysoce niedoskonała, wydawała im się zawsze o wiele lepszym punktem oparcia niż śmiałe plany jej przebudowy. Ojczyzną wierzących w nią jest bowiem fikcja. To tylko spisane przez filozofów lub innych bajarzy pobożne życzenia. Papier, jak wiadomo, przyjmie wszystko. Mając do wyboru rzeczywistość lub zmyślenie, konserwatyści wybierali zawsze rzeczywistość. A przynajmniej tak było do niedawna. Aż coś się zmieniło, pękło. Wielu wczorajszych konserwatystów – zbyt wielu, by uznać to za przypadek – ruszyło na barykady. Nie mówią już o ochronie istniejącego porządku ani o potrzebie zachowania ciągłości. Przeciwnie: chcą gruntownie zmienić otaczający nas świat; wepchnąć go z powrotem w koleiny, z których (jakoby) wypadł. Pragną kontrrewolucji.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami