Zastanawiam się, ile jest w tym tęsknoty wyniesionej z chrześcijańskiej Biblii. Jak bardzo winni są temu ci, którzy namalowali dla nas tamten egzotyczny ogród z jabłonią i wężem w centralnych miejscu krajobrazu i nauczyli marzenia, by do tej wizji wracać.
Większość przypadków potwierdza tę intuicję. Wielu z uwiedzionych przez tropiki w porywach zachwytu mówi: „tu jest raj". Ale przecież kategoria raju nie jest jednoznaczna. Biblijny raj to również ryzyko, nakaz posłuszeństwa, w końcu nieuchronna porażka. Na tym polega fatalizm; przeznaczenie jest potężniejsze od Gauguina i Hemingwaya, klęska jest zawsze wszechobecnym cieniem chwilowej fascynacji i zachłyśnięcia się pięknem. Klęska już czai się w tęsknocie, oderwaniu od domu, zabójczym słońcu, zmiennym klimacie, koszmarze czekania, kiedy minie monsun i malaryczne dreszcze, gdy znów będzie można wyjść między ludzi i oddychać pełną piersią.
Mam tego wszystkiego namiastkę w Zatoce Syjamskiej, na kambodżańskich wyspach, w pełni rozkwitu pory deszczowej, kiedy bywają dni, gdy z nieba leje się zawsze i – jak w „Forreście Gumpie" – „z góry, z dołu i z boku". Deszcz przychodzi bez ostrzeżenia, lecz z zabójczą regularnością. Niebo robi się czarne w ciągu chwili, krajobraz szarzeje, palmy nerwowo uchylają swoje korony, ustępując nasilającemu się wiatrowi, fala staje się pienista. Cała przyroda milknie, a ludzie chowają się pod dachy lub wyjmują płaszcze przeciwdeszczowe. Nawet psy cichną i skulone wyczekują pierwszych kropli. A potem nadchodzi wielki, wszechogarniający i bezwzględny dla przyrody prysznic. Atakuje każdego, kto jest w jego zasięgu. Chłosta strugami wody i zaraża monstrualną wilgocią, która wdziera się w każdą szczelinę rzeczywistości.
Nabrzmiałe niebo wisi nisko, chmury przewalają się po niebie jedna po drugiej, niosąc ze sobą miliony hektolitrów deszczu. Jeśli masz szczęście i jesteś pod dachem, patrzysz na tę zapowiedzieć potopu i modlisz się, by minął. A potem liczysz krople spadające z dachu i czekasz na rozbłysk słońca. Przypomni o sobie czy nie? A może monsun nigdy się nie skończy?
Najstraszniejszy deszcz monsunowy złapał mnie w maleńkiej łódce płynącej z Koh Rong na mniejszą i bardziej dziką Koh Rong Samloen. Łódeczką napędzaną rozklekotanym silnikiem Diesla zawiadywało dwóch nastoletnich żeglarzy. Najpierw na horyzoncie pokazały się czarne, zwaliste chmury, dmuchnął mocniejszy i chłodny wiatr, a potem kłęby zamieci zeszły na morze i lunął tak gęsty deszcz, że widzialność ograniczyła się nagle do kilku metrów. Trudno się było nie modlić, by to wszystko szybko minęło. Na szczęście smagane deszczem fale nie podniosły się zbytnio i ryzyko wywrócenia się łódki było niewielkie. A jednak racjonalność tej oceny każdemu z pasażerów wydawała się wątpliwa. Dlatego z uwagą przyglądaliśmy się zachowującej spokój niedorosłej załodze, podziwiając, z jak małpią zręcznością nawiguje wśród wysp przy kompletnym braku widoczności. Dopłynęliśmy na miejsce przemoczeni do ostatniej nitki (w walizkach jedna woda), ale szczęśliwi, że udało się pokonać przebiegłość monsunu.