Idąc za tym pomysłem, autorzy starają się opisać charakter obu dystryktów. I tak, jeden to Polska liberalnej demokracji, pełna gejów, genderowskich idei, kolorowa i europejska; przyjmująca uchodźców i antywojenna. Druga to Polska tylko dla Polaków, oflagowana, religijna, ciągle w gotowości do walki. Istnieją nawet mapy z propozycjami konkretnego podziału. Wytyczają go sondaże poparcia partii politycznych w poszczególnych regionach.

To są oczywiście żarty, ale ciekawe, że wszystkie zawierają pomysł podziału Polski tylko na dwie części. A gdzie się ma podziać ktoś, kto nie czuje się dobrze w żadnym z tych ekstremów, albo ktoś, kto czuje się u siebie po trosze w każdym? Myślę, że takim ludziom, do których ja się zaliczam, należy się też kawałek ziemi. Trudno na razie określić geograficznie, jaka kraina by nam przypadła, ale może warto opisać, jaka ta trzecia ojczyzna miałaby być. Pozwolę sobie na osobisty drobny szkic, chaotyczny i niepełny. Powiedzmy – pierwszy szkic pierwszego zarysu.

Jeśli chodzi o samą społeczność, to zasady w mojej ojczyźnie byłyby takie: związki partnerskie i tolerancja dla mniejszości seksualnych, ale przy rzeczywistym traktowaniu na równi. Co za tym idzie, możliwość krytyki, satyry, piętnowania natrętnej propagandy. Możliwość odpierania zarzutów o homofobię bez posądzania o nietolerancję. Walka o prawa kobiet w mojej ojczyźnie nie ma mieć nic wspólnego z propagandą sukcesu i propagandą zamiany ról. Kobieta, która wybiera tradycyjne życie żony i matki, czuje się równie doceniana jak kobieta, która prowadzi firmę. Moja ojczyzna jest pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej, a co za tym idzie, podporządkowana prawom, ale krytyka tych praw i tendencji nie jest utożsamiana z zacofaniem, tylko szanowana jako głos w dialogu. W związku z tym osoby publiczne posługujące się brutalnym i obraźliwym językiem bez używania merytorycznych argumentów bez względu na światopogląd podlegają takiemu ostracyzmowi, jaki dotąd dotykał ludzi przekraczających granice poprawności politycznej. Nie jest to regulowane ustawami, a jedynie to wspólnie tworzona kultura, zwłaszcza przez młode pokolenie, urodzone w klimacie brutalizmu.

W mojej ojczyźnie nie byłoby niczym złym i przeciwstawnym ustawie o przemocy, jeśli ktoś miałby wątpliwości co do wprowadzenia pojęcia „płci kulturowej". Moja ojczyzna traktowałaby przemoc jako zjawisko złe, niezależnie od tego, jakiej płci dotyka. Wątpliwości w stosunku do ideologii gender nie byłoby utożsamiane z jakimkolwiek brakiem tolerancji. Kultura mojej ojczyzny kultywowałaby rozpatrywanie wątpliwości zamiast wzajemnych inwektyw. Kultura mojej ojczyzny stawiałaby na siłę duchowości i sumienia bez względu na stosunek poszczególnych osób do kwestii istnienia Boga. Dlatego w mojej ojczyźnie wiele spraw etycznie trudnych zostawiano by indywidualnemu sumieniu, a nie prawu. Co za tym idzie, jednoznaczne opinie w rodzaju „mój brzuch, moja broszka" czy nazywanie morderczyniami osób, które dopuściły się aborcji, byłyby równoważone wychowaniem młodzieży w duchu odpowiedzialności. W mojej ojczyźnie byłaby rozbudzana świadomość, że zbliżenie seksualne może zapoczątkować życie. „Zapoczątkowane życie" jest określeniem prawdziwym i działającym na wyobraźnię. W mojej ojczyźnie nie pomijałoby się, lecz podkreślało, że za zapoczątkowanie życia najczęściej odpowiada mężczyzna, dlatego wielką uwagę poświęcałoby się świadomości chłopców. W moim kraju aborcję uważałoby się za akt dramatyczny, ale podlegający sumieniu, a nie prawu. O sumieniu natomiast jako o zjawisku podstawowym przypominałoby się w mojej tolerancyjnej ojczyźnie na każdym kroku. To jest rozdział pierwszy zasad mojego kawałka ziemi ojczystej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95