Libra, Uber i YouTube. Koniec świata klasy średniej

Obecna rewolucja technologiczna głęboko zmienia otaczającą nas rzeczywistość. Jej konsekwencje dla systemu gospodarczego, politycznego i społecznego mogą być porównywalne do rewolucji przemysłowej z przełomu XVIII i XIX w. Na dodatek najbardziej stracą na niej ci, którzy dziś sądzą, że najwięcej korzystają.

Aktualizacja: 04.08.2019 15:18 Publikacja: 02.08.2019 10:00

Czy libra, wirtualna waluta Facebooka, okaże się kolejnym złudnym dobrodziejstwem epoki cyfrowej?

Czy libra, wirtualna waluta Facebooka, okaże się kolejnym złudnym dobrodziejstwem epoki cyfrowej?

Foto: shutterstock

Jedna z największych instytucji finansowych na świecie, Deutsche Bank, poinformowała niedawno, że zamierza zwolnić aż 20 tys. pracowników na całym świecie. Wcześniej niemal tysiąc pracowników zwolnił polski bank Pekao SA i ogłosił zamknięcie wielu placówek. To trend wynikający nie tylko z kłopotów branży finansowej, ale również z przemian technologicznych.

Dziś przelewów dokonuje nie pracownik w placówce, tylko my sami elektronicznie. By ująć to brutalnie: płacąc rachunki za pomocą komputera albo aplikacji, sprawiam, że usługi bankowe są tańsze, ale przez to ktoś traci pracę. Naciskam przycisk „Wyślij przelew", a bank dostaje argument do zamknięcia kolejnej placówki i zwolnienia jej pracowników. Po co nam maklerzy i pracownicy kantorów, skoro papiery wartościowe czy waluty możemy kupić i sprzedać za pomocą prostej aplikacji w telefonie komórkowym?

Powinniśmy mieć świadomość tego, jakie konsekwencje mogą mieć nasze wybory konsumenckie. Również wtedy, gdy rezygnujemy z tradycyjnej taksówki i zamawiamy przejazd za pośrednictwem aplikacji któregoś z przewoźników, np. Ubera. Owszem, płacimy mniej, ale głównie dlatego, że warunki pracy kierowców „przewozów osób" zamawianych przez aplikacje są gorsze niż tradycyjnych taksówkarzy. To nie przypadek, że kierowcami są tam głównie imigranci gotowi przyjąć każdą – również niskopłatną – pracę. I podobnie jak w przypadku korzystania z bankowości elektronicznej – wybierając wygodę i oszczędności, niszczymy lepiej płatne i stabilniejsze miejsca pracy. Mało tego, z każdej złotówki wydanej za przejazd po ulicach polskich miast kilkanaście groszy wędruje do centrali Ubera, która od dłuższego czasu inwestuje niemałe pieniądze w stworzenie w pełni autonomicznej taksówki. Przyczyniamy się więc w ogóle do wyrugowania pracy kierowców.

Po co komu Face-waluta?

To tylko dwa z wielu przykładów, jak trwająca właśnie niepostrzeżenie rewolucja technologiczna z jednej strony ułatwia nam życie, ale z drugiej – doprowadza do końca świata, jaki znamy, szczególnie mocno zmieniając rynek pracy. I tak jak rewolucja przemysłowa z przełomu XVIII i XIX w. zupełnie zmieniła porządki społeczne, tak obecnie może się też stać w efekcie e-rewolucji, z której skutków nie do końca zdajemy sobie sprawę.

Rewolucja dotyczy bowiem spraw wielkich i małych. Utrata pracy przez ludzi z klasy średniej to jeden z jej elementów. Jednocześnie warto się przyjrzeć ogłaszanym przez Facebooka i kilka innych firm z Doliny Krzemowej planom stworzenia własnej waluty. Ci, którzy dotychczas wierzyli, że rozwój wielkich platform internetowych i ich wpływ na gospodarkę to ilościowy skok wynikający z zastosowania nowoczesnych technologii do zarabiania pieniędzy, mogli być w błędzie. W istocie mamy do czynienia z kolejną fazą kolejnej rewolucji.

Świetnie radzące sobie w cyfrowym świecie przedsiębiorstwa, które w realnym świecie przynoszą miliardowe zyski, postanowiły stworzyć coś więcej – wejść w świat krypotowalut. Sęk w tym, że jeśli na taki rynek wchodzi firma, która ma 2,7 mld użytkowników, to banki centralne, które dotychczas były odpowiedzialne za emitowanie walut, powinny czuć się zagrożone.

Mirosław Owczarek, Mirosław Owczarek

Pomysł Facebooka na pozór jest prosty i niemal dobroczynny – otóż wielu użytkowników Facebooka i jego innych usług – Messengera, Instagrama czy WhatsAppa – mieszka w krajach, w których dostęp do elektronicznej bankowości jest ograniczony. By oszczędzić użytkownikom z tych krajów kłopotów w korzystaniu z internetowych kantorów czy profili zajmujących się usługami płatniczymi, Facebook postanowił uciec do przodu i stworzyć własną walutę.

To oczywiście milowy krok w rozwoju usług internetowych. Bo na przykład chińscy giganci, szczególnie handlowi czy społecznościowi, tacy jak Alibaba czy WeChat umożliwiają płatności za ich pośrednictwem. W Kraju Środka za pomocą AliPay można dokonywać mnóstwa transakcji, łącznie z kupowaniem jedzenia na ulicy od sprzedawcy, skanując kod QR umieszczony na ladzie. Facebook poszedł jednak krok dalej – postanowił nie tylko uruchomić własny system płatności, ale też stworzyć własną walutę.

Wyobraźmy sobie, że libra, bo tak się ma nazywać waluta Facebooka, stanie się nie tylko szansą dla użytkowników odciętych od elektronicznych płatności w ich krajach, ale będzie też preferowaną walutą płatności w sieci – nie tylko na Facebooku, ale również u innych usługodawców, którzy życzliwym okiem patrzą na tę kryptowalutę. Okazałoby się wówczas, że Facebook staje do gry nie tylko wśród wydawców, nie tylko wśród internetowych gigantów, ale staje się czymś w rodzaju globalnego banku centralnego odpowiedzialnego za emitowanie pieniądza, który będzie obracany w miliardach internetowych transakcji. Wówczas rola zarządu firmy z Palo Alto znacznie wykraczać będzie poza zarządzenie majątkiem akcjonariuszy. Rzuci wyzwanie całemu systemowi walutowemu, który stanowi krwioobieg światowej gospodarki.

Wbrew pozorom może to mieć bardzo konkretny wpływ na życie każdego z nas, gdyż polityka monetarna jest dziś narzędziem uprawiania polityki gospodarczej. Banki centralne Stanów Zjednoczonych, strefy euro czy Polski podejmują interwencje mające na przykład łagodzić skutki kryzysów gospodarczych i nie dopuścić do zubożenia obywateli. Czym kierować się będą w swojej polityce walutowej odpowiedzialni za librę? Nie sposób tego dziś przewidzieć.

Sprzedaliśmy swoją uwagę

O tym, że globalne platformy internetowe w istotny sposób zmieniają oblicze naszej gospodarki, mogą też świadczyć próby podejmowane przez poszczególne państwa, by uregulować ich działalność. W USA Federalna Komisja Handlu właśnie ukarała Facebooka gigantyczną karą 5 mld dol. (mniej więcej tyle, ile wynosi roczny budżet Warszawy) z powodu niewystarczającej troski o prywatność swoich użytkowników. Przez zaniedbania Facebooka podmioty trzecie mogły otrzymywać dostęp do danych milionów użytkowników i wykorzystywać je w dowolny sposób. Kara była rezultatem śledztwa, które wszczęto m.in. po ujawnieniu skandalu Cambridge Analityca – firmy, która zbudowała bazę kilkudziesięciu milionów profili użytkowników Facebooka, a następnie korzystała z nich podczas kampanii politycznych, wiedząc, z jakim przekazem trafić do konkretnych grup użytkowników.

Cambridge Analityca wykorzystała bardzo proste narzędzie – badacz Aleksandr Kogan zbudował test psychologiczny, który chętnie wypełniali użytkownicy Facebooka. Aplikacja jednak nie tylko dawała odpowiedzi na pytania, ale również zasysała informacje o użytkownikach, a także o ich znajomych. Po wybuchu afery Facebook zapewnił, że takie działanie od paru lat jest niemożliwe, ponieważ znacznie ograniczył możliwość firm trzecich do zbierania danych. Problem w tym, że na pewnym stadium rozwoju platformy, był to jej stały element modelu. Facebook pozwalał producentom popularnych gier działać za pomocą swojej platformy.

Pamiętają państwo grę „FarmVille", która podbiła Facebook kilka lat temu? Grały w nią miliony ludzi i wszyscy byli zadowoleni. Facebook, bo użytkownicy spędzali na nim jeszcze więcej czasu, grając. Oraz twórcy gier, bo mieli więcej użytkowników, więcej zarabiali na reklamach itd. Tym, co się działo z danymi, nikt się nie przejmował. To rewers tego, co specjaliści nazywają ekonomią uwagi, która zrewolucjonizowała światową gospodarkę kilka lat temu.

Rewolucja ta nie byłaby tak głęboka, gdyby nie kilka zbiegów okoliczności. Zaledwie 12 lat temu, w czerwcu 2007 r., Steve Jobs zaprezentował swój nowy wynalazek – pierwszego iPhone'a. Tak powstał smartfon – przenośny komputer z dotykowym ekranem, idealne urządzenie do przeglądania zawartości internetu, oglądania zdjęć, filmów czy słuchania muzyki. Kolejna rewolucja oparta była na stworzeniu nowego standardu przesyłu danych przez sieci komórkowe – 4G. W efekcie tych rewolucji zmienił się niemal kompletnie sposób konsumpcji informacji oraz dostarczania rozrywki. Skokowo rośnie liczba użytkowników, którzy korzystają z sieci wyłącznie na smartfonach, których moc obliczeniowa co kilkanaście miesięcy się podwaja. Zaprezentowane w 2015 r. smartwatche – elektroniczne zegarki – miały dwukrotnie szybszy procesor niż smartfony Apple z 2010 r.

Klient nasz niewolnik

Ta rewolucja technologiczna jest źródłem gigantycznej zmiany, jaka zachodzi w światowym systemie społeczno-gospodarczym. Zmiany w technologii wywołały bowiem rewolucję w stylu życia, sposobie przyswajania informacji ze świata i kontaktowania się ze znajomymi. Jeszcze dziesięć lat temu naturalnym widokiem w metrze, autobusie czy pociągu byli ludzie czytający prasę. Dziś widzimy twarze ze wzrokiem zatopionym w smartfonie. To właśnie za sprawą tej przemiany możliwy był oszałamiający sukces, jaki odniósł Facebook, który dla ponad dwóch miliardów użytkowników stał się głównym źródłem informacji ze świata.

Główną misją Facebooka miało być łączenie ludzi. Ale to łączenie szybko stało się nie tylko misją, ale też i modelem biznesowym. Facebook czy Google są dziś właściwie gigantycznymi firmami reklamowymi. Owszem, użytkownicy najczęściej nie płacą ani grosza za korzystanie z dostarczanych przez nich usług. Firmy te jednak posiadają gigantyczną wiedzę na temat naszych upodobań, tego, co robimy, czego nie lubimy, gdzie jesteśmy, z kim przebywamy itd. Zbieranie olbrzymiej ilości danych osobowych jest potrzebne, by jak najlepiej ukierunkować reklamy. Dzięki temu wielkie platformy internetowe przejęły lwią część światowego budżetu reklamowego – zamiast wykupywać billboard czy reklamę w kolorowym magazynie, która nie wiadomo do końca przez kogo zostanie zobaczona, reklamodawcy wolą trafić ze swoim przekazem bezpośrednio do osób, które – jak obiecują platformy cyfrowe – zostaną dobrane w taki sposób, że na pewno będą zainteresowane reklamowanym produktem.

Żeby jednak te reklamy wyświetlić, wielkie firmy internetowe potrzebują od nas czegoś jeszcze – naszej uwagi. To ona jest ceną, jaką płacimy internetowym gigantom. Dlatego oni muszą zrobić wszystko, by zdobyć jej jak najwięcej. To rozpoczęło coraz ważniejszą dziś debatę w USA o nieetycznych mechanizmach uzależniających, które są stosowane po to, byśmy zostali jeszcze chwilę, byśmy przejrzeli jeszcze kilka postów, obejrzeli jeszcze kilka klipów, spędzili przed swoim smartfonem jeszcze więcej czasu.

Jednym z najciekawszych cech tego modelu biznesowego jest jego zdolność do przynoszenia gigantycznych zysków. Można to w pewnej mierze nazwać biznesowym postmodernizmem. Postmodernizm w sztuce polega wszak na tym, by dokonywać nieustannych interpretacji, pastiszów, przeinaczeń, przeróbek tego, co zostało już stworzone wcześniej. Pod tym względem sztuka postmodernistyczna jest niezwykle odtwórcza. Na czym polega podobieństwo z gospodarką? Firmy takie jak Facebook czy Google zarabiają miliardy dolarów dzięki treściom, które tworzą inni. Facebook sam niczego przecież nie tworzy, jest potężny potęgą swoich 2,7 mld użytkowników na całym świecie, którzy opisują swój dzień, wrzucają zdjęcia z wakacji, dyskutują o książkach. Ale też dzięki wydawcom wrzucającym swoje treści do internetu, dzięki politykom i urzędom informującym o swojej działalności. Wyszukiwarka Google'a – serce tej firmy (zwanej dziś Alphabet) oparta jest na algorytmie poszukiwania i prezentowania wyników wyszukiwania stron internetowych stworzonych przez innych. Ten algorytm dopiero później wprzęgnięto w wielki mechanizm reklamowy. Ale – podobnie jak Facebook – również Google żyje dzięki przetwarzaniu treści, które tworzą inni. I znowu, to my, oglądając nieskończoną liczbę filmów wrzuconych przez innych użytkowników YouTube'a, pozwalamy tym firmom puchnąć do monstrualnych rozmiarów.

Dystrybucja zamiast produkcji

Zryzykowności tego modelu biznesowego właśnie zdał sobie sprawę rząd Australii. Jak wyliczył w specjalnym raporcie, z każdych 100 dol., które w tym kraju wydawane są na reklamę, 47 dol. trafia do Google'a, 24 – do Facebooka, a 29 – do pozostałych firm. I uznał, że trzeba spróbować ten rynek uregulować, nim będzie za późno.

Ten mechanizm dotyczy również innych branż. Uber czy Airbnb, firmy, które zrewolucjonizowały przemysł taksówkarski i hotelowy, również nie mają ani jednej taksówki ani jednego hotelu czy apartamentu. Łącząc bezpośrednio kierowcę z pasażerem, podróżnego z właścicielem domu na wynajem, doprowadziły do wielkiego spadku cen tych usług, które nagle stały się dostępne dla znacznie szerszych grup ludzi. Dziesiątki usług i aplikacji działają w ten sam sposób, łącząc bezpośrednio głodnego klienta z wybraną restauracją, dostarczając mu szybko i bez dużych kosztów ulubione danie. Serwisy muzyczne podpisują umowy na prawa do słuchania milionów utworów muzycznych, które udostępniają je swoim użytkownikom w zamian za niewielki abonament itd. Do rzadkości należą takie firmy jak Netflix, które nie tylko dystrybuują cudze treści, ale też wydają setki milionów dolarów na tworzenie nowych filmów i seriali, by swoją ofertą zdominować rynek. To raczej wyjątek w tej branży, która doskonale żyje wyłącznie z łączenia dostawców usług z ich klientami.

Co więcej, dzięki temu, że np. Amazon, prócz stworzenia największego sklepu internetowego na świecie, oferuje swym klientom biznesowym również usługi cyfrowe w postaci mocy obliczeniowych w tak zwanej chmurze, czyli rodzaj wirtualnych serwerów, mogą wciąż powstawać nowe firmy, a ich bariera wejścia na rynek jest znacznie niższa. Na przykład jeśli wpadłem na świetny pomysł, taki jak twórcy Ubera czy Bolta, nie muszę inwestować wielkich pieniędzy w zakup floty samochodowej, lecz jedynie w stworzenie aplikacji. Ale nawet tworzenie programów jest na obecnym etapie rewolucji technologicznej znacznie tańsze – nie muszę kupować serwerów, zatrudniać fachowych inżynierów, którzy będą je obsługiwać, lecz mogę tanim kosztem zamawiać na zewnątrz (tzw. outsourcing). To kolejny z klocków technologicznych, który pozwolił na zaistnienie rewolucji, która obserwujemy.

Jednak tu dochodzimy do jeszcze kolejnej zmiany, która wpływa na nasz system społeczno-ekonomiczny. Chodzi o to, że obecna faza rozwoju firm biznesowych możliwa jest dzięki prostemu mechanizmowi redukcji kosztów. Tradycyjny kapitalizm obniża je, korzystając z globalizacji – fabryki przesuwane są w miejsca, gdzie jest tańsza siła robocza. Biznesy internetowe robią to samo za pomocą sieciowania, rezygnacji z pośredników itp.

Od fuch złe się zaczyna

Zacząłem od tego, że banki oszczędzają, tworząc bankowość internetową. Dzięki niej mogą ograniczać liczbę zatrudnionych pracowników. Dostawcy jedzenia czy usług taksówkarskich oferują tańsze przejazdy dzięki temu, że mają niższe koszty pracy. To samo się dzieje z sieciami hotelarskimi itd. Jest jednak druga strona tego medalu. Internetowe biznesy pozwalają niektórym robić krociowe fortuny, dokonuje się to jednak kosztem znacznie gorzej płatnych miejsc pracy. To zjawisko nazywa się w anglojęzycznej literaturze – gig-economy, czyli gospodarka oparta na fuchach, na pracy niestabilnej, nie na pełen etat.

Z jednej strony Bolt czy Uber dają możliwość każdemu, by dorabiał sobie parę godzin w tygodniu do innej pensji. Z drugiej jednak strony powstają kolejne sektory, w których co prawda można sobie dorobić, lecz nie można się z nich w pełni utrzymać. W efekcie tego rynek pracy daje ludziom znacznie mniejszą stabilność. Gig-economy jest doskonała dla studentów czy młodych ludzi szukających możliwości dorobienia, ale sprawia jednocześnie, że zmienia się proporcja pełnoetatowych prac na rzecz fuch. Krótkotrwałe umowy, brak ubezpieczenia zdrowotnego, niemożliwość odłożenia na emeryturę – to ciemniejsza, znacznie bardziej niebezpieczna, strona rozwoju internetowej gospodarki. Główną ofiarą staje się klasa średnia, bo kurczy się sektor usług i traci możliwość oferowania w miarę trwałych miejsc pracy.

Paradoksalnie to także wielkie ryzyko dla samej ekonomii – obniżenie cen dzięki rewolucji internetowej sprawiło, że nagle klasę średnią zaczęło być stać na więcej usług. Tylko że równocześnie ta sama klasa średnia może od tego ubożeć i przestanie ją być stać nawet na te tańsze usługi. Bo mechanizm obniżania kosztów nie może działać w nieskończoność. Nawet jeśli gospodarka fuch doprowadzi do tego, że bardzo wiele prac wykonywać będą imigranci, którzy gotowi są pracować za znacznie mniejsze wynagrodzenie niż miejscowi, to nie da się tego optymalizować w nieskończoność. W ten sposób internet w pewnym sensie zhakował rynek pracy.

Praca na dorobienie jest ważnym elementem gospodarki. Ale jeśli właśnie fuchy, czyli zatrudnienie na dorobienie, stają się centralnym elementem rynku pracy, jego stabilność znika. Przekłada się to na wiele dziedzin życia. Młodzi ludzie, nie mając pewności co do przyszłości, znacznie dłużej się usamodzielniają, dłużej mieszkają u rodziców, później podejmują decyzję o założeniu rodziny. Fuchy pozwalają wcześniej uzyskać sporą swobodę finansową, ale – co pokazują statystyki na przykład w Warszawie, gdzie coraz większym problemem stają się koszty wynajmu mieszkań, o kupnie nie mówiąc – nie pozwalają na rzeczywiste finansowe uniezależnienie się. Wielu młodych albo mieszka z rodzicami, albo wybiera wspólny wynajem z kilkorgiem znajomych, gdyż nie stać ich na samodzielny start życiowy, podobnie jak nie stać ich na założenie rodziny.

Trzeba bowiem pamiętać, że nie wszyscy ludzie mają naturę przedsiębiorców, nie każdy założy start-up, a tym bardziej nie każdy start-up odniesie sukces. Istotą stabilności kapitalistycznego systemu społeczno-gospodarczego była dotychczas właśnie klasa średnia, ludzie mogący dobrze funkcjonować dzięki swoim wyuczonym kompetencjom. Nie dzięki odziedziczonemu kapitałowi ani socjalnym transferom, tylko właśnie dzięki swojej pracy.

Dziś rewolucja technologiczna wprowadza tu korektę. Weźmy pierwszy przykład z brzegu: jak szacuje ZAiKS, z powodu zmiany w sposobie korzystania z muzyki polscy artyści stracili nawet połowę swoich dochodów. Płyt już dziś nikt nie kupuje, a zyski otrzymywane z platform streamingowych są znacznie skromniejsze.

Kupować, nie niszczyć

Dlatego to nie przypadek, że kryzys klasy średniej jest zjawiskiem powszechnym w wielu krajach Zachodu, prowadząc do wzrostu znaczenia sił politycznych odwołujących się do państwowego protekcjonizmu, izolacjonizmu, wszystkiego, co liberałowie nazywają populizmem czy demokracją nieliberalną.

Bo też internetowa rewolucja doprowadziła do gigantycznego wzrostu nierówności. Cyfrowi giganci dzięki skalowaniu swoich biznesów na cały świat oraz dzięki dostępności internetu na całym globie tworzą biznesy monstrualnych rozmiarów w bardzo szybkim tempie. W zeszłym roku Facebook zanotował ponad 50 mld dol. przychodów, przynosząc na czysto niemal 7 mld dol. Google miał w ubiegłym roku 10 mld dol. zysku operacyjnego. Wielu ekspertów jest zdania, że powstał groźny monopol, a właściwie oligopol – największe firmy podzieliły między sobą internetowy przemysł, monopolizując poszczególne branże.

Paradoksalnie, w myśl tradycyjnej koncepcji monopolu, dotychczasowe skargi spełzały na niczym. Szkoła chicagowska uczyła bowiem, że monopol jest zły, gdyż prowadzi do wzrostu cen. A przecież zarówno Facebook, jak i Google są serwisami bezpłatnymi, nie ma więc mowy o wzroście cen. Ostatnio jednak Departament Sprawiedliwości USA wszczął postępowanie przeciwko cyfrowym gigantom – najprawdopodobniej chodzi właśnie o Google'a, Facebooka, Amazona i Apple'a. Nie jest to wprost postępowanie antytrustowe, chodzi jednak o zbadanie, jaki wpływ na amerykańską gospodarkę ma działalność wielkich firm. Jednym z ujawnionych celów postępowania ma być sprawdzenie, czy ich model biznesowy nie jest oparty na nieuczciwej konkurencji i czy nie prowadzi do zahamowania innowacyjności. Choć ten ostatni zarzut może wydawać się irracjonalny, gdyż cyfrowi giganci wyrośli właśnie z innowacyjnych pomysłów. Jednak tajemnicą poliszynela jest, że największe firmy zajmują się dziś wynajdywaniem i skupowaniem najbardziej innowacyjnych startupów. Ich celem nie jest wcale wspieranie ich innowacyjności, tylko przejęcie lub zduszenie potencjalnej konkurencji. Widząc zagrożenie ze strony Snapchata, Facebook najpierw próbował go przejąć, a gdy mu się nie udało, kupił Instagrama, upodabniając go do swej konkurencji, i odciął mu tlen. W ten sposób giganci, którzy sami powstali ze start-upów, obecnie robią wszystko, by nie wyrosła im konkurencja. Wolą słono płacić za przejmowanie całych firm czy wykupywanie ich patentów, tylko po to, by nie musieć się martwić o rywali.

Poza granice marzeń

Jak w książce „Zucked. Waking up to the Facebook Catastrophe" zauważa Roger McNamee – wielki orędownik rozbicia największych koncernów – największe firmy przede wszystkim nadużywają zaufania swoich użytkowników. Nie informują ich w należyty sposób, że ceną, którą płacą za korzystanie z ich usług, jest ich prywatność. Zresztą dzisiejszą sytuację dotyczącą powstających i krążących w komercyjnym obiegu miliardów terabajtów danych osobowych niektórzy porównują do XIX w. Wówczas to, w epoce rewolucji przemysłowej, najtańszym zasobem była ludzka praca – dlatego też nie stosowano żadnych standardów, bieda sprawiała, że pracowały kobiety i dzieci, nie przestrzegano żadnych norm ani limitów. I dopiero z czasem pod wpływem lewicy uregulowano korzystanie z tego zasobu. Tak samo ma być dzisiaj z danymi osobowymi. Gigantyczny zysk Google'a, Facebooka czy na przykład firm zbierających dane z naszych smartfonów – bierze się właśnie z monetyzowania danych osobowych, czegoś, co amerykańska badaczka tej problematyki Shoshana Zuboff nazywa „nadwyżką behawioralną". Nasze dane, które pozostawiamy w sieci, pozwalają przewidzieć nasze działania w przyszłości. Jeśli na przykład przed dokonaniem zakupu nowego samochodu wykonaliśmy ileś tam czynności w sieci, to gdy po pewnym czasie powtórzymy tę serię zachowań, algorytmy pozwolą przewidzieć nasze plany i zaproponują nam gotowy towar albo usługę. Dobre sprofilowanie naszych zachowań, stworzenie behawioralnego wzorca jest kluczem do nowoczesnego biznesu.

Amazon właśnie uruchamia nową usługę polegającą na tym, że sztuczna inteligencja obrabia nasze zdjęcia i proponuje nam – w oparciu o głosowy interfejs Alexa – ubranie, które pasuje do naszej sylwetki, okazji i pory roku. Zysk bierze się więc tutaj właśnie z nadwyżki danych, z „behawioralnej nadwyżki" pozwalającej firmom przedstawić nam produkt, o którym nawet nie wiedzieliśmy, że istnieje. W tym świetle rację ma pisarz science fiction Jacek Dukaj w swej ostatniej eseistycznej książce „Po piśmie", stawiając tezę, że biznes oparty na algorytmach wykracza poza naturalny mechanizm naszej wyobraźni, za sprawą którego możemy marzyć, czy też mieć nadzieję na to, co znamy. Algorytmy jednak mogą nam zaproponować coś, o czym nie mogliśmy wcześniej nawet śnić, bo tego nie znaliśmy.

Rewolucja pożera klasę średnią

Na tym właśnie polega problem z nowymi technologiami i nowym biznesem. Dla większości indywidualnych klientów czy użytkowników rewolucja technologiczna jest niezwykle pożyteczna i bardzo wygodna w codziennym życiu. Rzadko kiedy jednak, korzystając z coraz to nowych cudownych usług, zdajemy sobie sprawę, że niepostrzeżenie trwa rewolucja, która sprawia, że świat, który znaliśmy, przestaje istnieć. I my sami dostarczamy tej rewolucji paliwa.

Ma to wpływ nie tylko na kapitalizm, ale również na politykę i demokrację. Rozwoju technologicznego nie da się dziś zatrzymać. Pytanie, czy państwa lub organizacje, takie jak UE, będą w stanie nie tyle spowolnić te zmiany, ile nałożyć regulacje, które sprawią, że znany nam rynek pracy nie zostanie rozbity do szczętu. Tak jak ruch socjalistyczny nie cofnął rewolucji technologicznej, lecz ucywilizował warunki pracy, tak dziś znowu trzeba ocalić kapitalizm przed nim samym i na nowo zdefiniować to, czym są prawa człowieka – w tym prawo do prywatności.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jedna z największych instytucji finansowych na świecie, Deutsche Bank, poinformowała niedawno, że zamierza zwolnić aż 20 tys. pracowników na całym świecie. Wcześniej niemal tysiąc pracowników zwolnił polski bank Pekao SA i ogłosił zamknięcie wielu placówek. To trend wynikający nie tylko z kłopotów branży finansowej, ale również z przemian technologicznych.

Dziś przelewów dokonuje nie pracownik w placówce, tylko my sami elektronicznie. By ująć to brutalnie: płacąc rachunki za pomocą komputera albo aplikacji, sprawiam, że usługi bankowe są tańsze, ale przez to ktoś traci pracę. Naciskam przycisk „Wyślij przelew", a bank dostaje argument do zamknięcia kolejnej placówki i zwolnienia jej pracowników. Po co nam maklerzy i pracownicy kantorów, skoro papiery wartościowe czy waluty możemy kupić i sprzedać za pomocą prostej aplikacji w telefonie komórkowym?

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów