Wołyń, skup jagód w małym miasteczku oddalonym o 150, a może 200 km od granicy z Polską. Kolejka ukraińskich zbieraczy czeka na upłynnienie świeżo zebranych owoców. Na rampie stoi dozymetrystka wyposażona w licznik promieniowania gamma. Sprawdza każdą łubiankę. Gdy wskaźnik pokazuje wartość powyżej 450 jednostek, jagody przekraczają normę i są odstawiane na bok. Zbieracze wykłócają się o każdy wynik. Ale wcale nie dlatego, że ich jagody nie zostaną kupione. Za te radioaktywne ponad normę dostaną po prostu mniej pieniędzy.
Skup jagód ze spektrometrem przy każdej łubiance to wcale nie scena z końca lat 80. czy 90., ale gorące lato 2016. Kate Brown, autorka książki „Czarnobyl. Instrukcje przetrwania", wraz z ukraińską przyjaciółką postanowiły sprawdzić, jak wygląda obrót owocami runa leśnego 30 lat po katastrofie. Co się dzieje z radioaktywnymi jagodami? Oficjalnie służą jako barwniki. Sprzedający twierdzą, że miesza się je z tymi „dobrymi" (choć prawie wszystkie są wciąż w jakimś stopniu skażone), by przeszły kontrolę i zostały wysłane do Polski do zakładów przetwórstwa. Stamtąd, w postaci gotowych produktów, trafiają na stoły w całej Europie. Podobnie ma się sprawa z grzybami. Radioaktywny cez, jod czy stront rozsiewane są w ten sposób po całym kontynencie. Ukraińcy zarabiają, Polacy zgarniają wartość dodaną, wszyscy są zadowoleni. I tak co najmniej od kilku lat, a może i dłużej.
W ten sposób konsekwencje katastrofy w Czarnobylu są wciąż z nami. Nie umniejszając skali tego zdarzenia ani ofiar związanych z samym wybuchem i poświęcenia osób starających się zmniejszyć jego skutki – tak obrazowo pokazanych w niedawnym serialu produkcji HBO i Sky – wszystko wskazuje na to, że najważniejszym spadkiem po katastrofie jest pojawienie się masy radioaktywnych produktów w naszym łańcuchu żywieniowym. Promieniotwórcze pierwiastki trafiały do organizmów zwierząt czy to za pośrednictwem wody, którą piły, czy trawy, którą jadły, a skażone mleko, mięso i przetwory spożywane były później przez ludzi. Zanieczyszczona woda zasilała setki wsi, miast i miasteczek kilku republik.
Skażona Białoruś
Zresztą sowieckimi decydentami długo rządził efekt negacji lub przynajmniej starali się wybierać „mniejsze zło". Tak jak wtedy, gdy okazało się, że radioaktywne chmury mogą polecieć w stronę Moskwy. Bombowce Tu-16 zaczęły strzelać do chmur wiążącym wilgoć jodkiem srebra, by przegnać je w innym kierunku. W efekcie ulewne radioaktywne deszcze zalały wówczas południową Białoruś. Bo w rzeczywistości ta, wówczas jeszcze sowiecka republika, najbardziej ucierpiała pod względem długoterminowych skutków nadmiernego promieniowania. I to tam reakcja na katastrofę była wyjątkowo opóźniona.
Władze innych sowieckich regionów szybko zdały sobie sprawę, jakim zagrożeniem jest skażona żywność. Opisywane przez Brown pociągi z radioaktywnym mięsem krążyły po radzieckich republikach, aż psuły się na bocznicach kolejowych, gdy padły agregaty prądotwórcze. Co lepiej sytuowani obywatele, co zwykle oznaczało wyższy status w partyjnej hierarchii, byli w stanie zdobyć nieskażone produkty – reszcie przypadały te promieniotwórcze. Zresztą wielu żyło w błogiej nieświadomości tego, co jedzą. Zważywszy dostępność mięsa w ZSRR końca lat 80., brało się przecież to, co było.