Kate Brown, „Czarnobyl. Instrukcja przetrwania”. Czarnobyl wciąż zagraża Polsce

Amerykanka Kate Brown poświęciła kilkanaście lat na badanie skutków katastrofy z 1986 r. W swej książce skupia się na tym, co radioaktywne „dziedzictwo" oznacza dzisiaj. I dochodzi do niepokojących wniosków. Także dla Polski.

Publikacja: 05.07.2019 17:00

Kate Brown, „Czarnobyl. Instrukcja przetrwania”. Czarnobyl wciąż zagraża Polsce

Foto: materiały prasowe

Wołyń, skup jagód w małym miasteczku oddalonym o 150, a może 200 km od granicy z Polską. Kolejka ukraińskich zbieraczy czeka na upłynnienie świeżo zebranych owoców. Na rampie stoi dozymetrystka wyposażona w licznik promieniowania gamma. Sprawdza każdą łubiankę. Gdy wskaźnik pokazuje wartość powyżej 450 jednostek, jagody przekraczają normę i są odstawiane na bok. Zbieracze wykłócają się o każdy wynik. Ale wcale nie dlatego, że ich jagody nie zostaną kupione. Za te radioaktywne ponad normę dostaną po prostu mniej pieniędzy.

Skup jagód ze spektrometrem przy każdej łubiance to wcale nie scena z końca lat 80. czy 90., ale gorące lato 2016. Kate Brown, autorka książki „Czarnobyl. Instrukcje przetrwania", wraz z ukraińską przyjaciółką postanowiły sprawdzić, jak wygląda obrót owocami runa leśnego 30 lat po katastrofie. Co się dzieje z radioaktywnymi jagodami? Oficjalnie służą jako barwniki. Sprzedający twierdzą, że miesza się je z tymi „dobrymi" (choć prawie wszystkie są wciąż w jakimś stopniu skażone), by przeszły kontrolę i zostały wysłane do Polski do zakładów przetwórstwa. Stamtąd, w postaci gotowych produktów, trafiają na stoły w całej Europie. Podobnie ma się sprawa z grzybami. Radioaktywny cez, jod czy stront rozsiewane są w ten sposób po całym kontynencie. Ukraińcy zarabiają, Polacy zgarniają wartość dodaną, wszyscy są zadowoleni. I tak co najmniej od kilku lat, a może i dłużej.

W ten sposób konsekwencje katastrofy w Czarnobylu są wciąż z nami. Nie umniejszając skali tego zdarzenia ani ofiar związanych z samym wybuchem i poświęcenia osób starających się zmniejszyć jego skutki – tak obrazowo pokazanych w niedawnym serialu produkcji HBO i Sky – wszystko wskazuje na to, że najważniejszym spadkiem po katastrofie jest pojawienie się masy radioaktywnych produktów w naszym łańcuchu żywieniowym. Promieniotwórcze pierwiastki trafiały do organizmów zwierząt czy to za pośrednictwem wody, którą piły, czy trawy, którą jadły, a skażone mleko, mięso i przetwory spożywane były później przez ludzi. Zanieczyszczona woda zasilała setki wsi, miast i miasteczek kilku republik.

Skażona Białoruś

Zresztą sowieckimi decydentami długo rządził efekt negacji lub przynajmniej starali się wybierać „mniejsze zło". Tak jak wtedy, gdy okazało się, że radioaktywne chmury mogą polecieć w stronę Moskwy. Bombowce Tu-16 zaczęły strzelać do chmur wiążącym wilgoć jodkiem srebra, by przegnać je w innym kierunku. W efekcie ulewne radioaktywne deszcze zalały wówczas południową Białoruś. Bo w rzeczywistości ta, wówczas jeszcze sowiecka republika, najbardziej ucierpiała pod względem długoterminowych skutków nadmiernego promieniowania. I to tam reakcja na katastrofę była wyjątkowo opóźniona.

Władze innych sowieckich regionów szybko zdały sobie sprawę, jakim zagrożeniem jest skażona żywność. Opisywane przez Brown pociągi z radioaktywnym mięsem krążyły po radzieckich republikach, aż psuły się na bocznicach kolejowych, gdy padły agregaty prądotwórcze. Co lepiej sytuowani obywatele, co zwykle oznaczało wyższy status w partyjnej hierarchii, byli w stanie zdobyć nieskażone produkty – reszcie przypadały te promieniotwórcze. Zresztą wielu żyło w błogiej nieświadomości tego, co jedzą. Zważywszy dostępność mięsa w ZSRR końca lat 80., brało się przecież to, co było.

Zdarzały się regiony na Ukrainie czy Białorusi, gdzie 80 proc. mleka było skażone ponad wszelkie normy. Piły je głównie dzieci, które później masowo chorowały na raka tarczycy. Na Białorusi liczba oficjalnych zachorowań na ten nowotwór w ciągu zaledwie kilku lat skoczyła o kilkaset procent. Dziś uważa się, że z tego powodu zmarło ok. 6 tys. dzieci. Nie tylko je spotkał taki los. Poleszucy żywiący się głównie tym, co zebrali w lasach i z pól, pili dziennie po 2 litry mleka dawanego przez karmione promieniotwórczymi trawami krowy.

W jednej z ukraińskich gręplarni, odległej o wiele kilometrów od Czarnobyla, zajmującej się przetwórstwem wełny, po 20 latach od katastrofy przeżyło tylko kilku jej dawnych pracowników – pozostałych stopniowo zabijał rak w różnych postaciach. Brown osobiście ją odwiedziła. Rozmawiała z tymi, którzy przeżyli.

Sowieccy dygnitarze, z ukraińskim ministrem ochrony zdrowia Anatolijem Romanienką na czele, ukuli nawet specjalny termin mający udawać naukowy – radiofobię. Miała ona tłumaczyć obawy obywateli paniką na punkcie wypadku i jego konsekwencji, co miało prowadzić do większej wykrywalności chorób niekoniecznie związanych z wypadkiem w Czarnobylu.

Amerykańska pycha

Kate Brown poświęciła kilkanaście lat na badanie skutków katastrofy. Nie tylko spędzając setki godzin w rosyjskich archiwach rozsianych po krajach postsowieckich, ale też przeprowadzając badania terenowe, spotykając się z ludźmi, i to nie tylko tymi podejmującymi decyzje, ale też z mieszkańcami opustoszałych wiosek, którzy na własne oczy widzieli, jak ich sąsiedzi umierają lata po wypadku albo uciekają z napromieniowanych domów. To tytaniczna praca, której najprawdopodobniej nikt przed nią nie wykonał. Na tle mocno sfabularyzowanego serialu HBO książka Kate Brown jawi się jako solidna praca naukowa, na szczęście jednak czyta się ją bardziej jak barwny, choć przerażający reportaż. Niepokojem może napawać zwłaszcza nas, Polaków – to w naszym kraju, głównie na Suwalszczyznę i Podlasie, zawitały parę dni po wybuchu reaktora radioaktywne chmury. Lecz o Polsce Brown w swojej książce w zasadzie nie pisze.

Nawet jednak mimo tytanicznej pracy nie jest to dzieło idealne. Ciąży na nim skaza zajęć z kreatywnego pisania – książka jest podzielona na dziesiątki krótkich rozdziałów, często z fabularyzowanym wstępem, przez dłuższy czas jest chaotyczna, co tylko utrudnia wchłonięcie dziesiątek wyników badań, liczb i opowieści. To jednak drobiazg, bo otrzymujemy pozycję wyjątkową.

Autorka dochodzi w niej do kilku niepokojących wniosków. Jej zdaniem mocarstwa atomowe, a zwłaszcza USA, starały się zbagatelizować skutki wypadku. Nikomu w 1986 r. nie zależało, by spowolnić rozwój branży atomowej – zarówno z przyczyn energetycznych, jak i z powodu zimnowojennej polityki. Amerykańskie wojsko i firmy mające na koncie już kilka skrzętnie ukrywanych wypadków związanych z radioaktywnymi wyciekami nie chciały doprowadzić do ewentualnych procesów i wielomilionowych odszkodowań.

Badaniem skutków wybuchu przez lata zajmowała się Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (IAEA), która zdaniem autorki starała się zaniżać statystyki dotyczące napromieniowania czy zachorowań, uznając, że nie mogą być one efektem wypadku. W końcu energia jądrowa miała być tą najczystszą i najbardziej efektywną.

Radioaktywna planeta

Amerykanie na konferencje poświęcone Czarnobylowi czy ewentualnej pomocy dla ofiar katastrofy wysyłali naukowców sceptycznie nastawionych do rosyjskich ustaleń. Podpierali się oni głównie danymi zebranymi podczas tzw. Badań Dożywotnich, czyli amerykańsko-japońskich badań dotyczących skutków promieniowania prowadzonych pięć lat po wybuchu w Hiroszimie. Tyle że badania te rozpoczęto z dużym opóźnieniem w stosunku do zdarzenia, co utrudniało znalezienie związków przyczynowo-skutkowych wtórnego promieniowania – choćby w kwestii umieralności noworodków czy zachorowań na raka tarczycy.

Pojawiały się nawet tezy, że odmalowywanie wypadku w czarnych barwach służy wyciąganiu pieniędzy od Zachodu. Zresztą poczucie wyższości, którym zachodni lekarze obdarzali swoich kolegów po fachu z Rosji, było powszechne.

Paradoksalnie Ameryka swoim postępowaniem w pewien sposób sprzymierzyła się z Sowietami. Może dlatego też elektrownię, która powinna przestać działać w 1986 r., zamknięto dopiero w 2000 r.

A było co ukrywać. W latach 1948–1998 zdetonowano w sumie ładunki jądrowe będące odpowiednikiem ok. 29 tys. bomb zrzuconych na Hiroszimę. Szacuje się – mierząc w milionach kiurów – że do atmosfery trafiło wówczas prawie trzy razy więcej promieniotwórczych pierwiastków niż w wyniku katastrofy w Czarnobylu. Na Wyspach Marshalla Amerykanie przeprowadzali nawet badania na ludziach, celowo wystawiając ich na promieniowanie. Z tego punktu widzenia – jak pisze Brown – ukraiński wypadek jest tylko nagłym skokiem na stale rosnącym wykresie radioaktywności planety.

Przez lata oficjalnie utrzymywano, że w wyniku wybuchu reaktora w Czarnobylu zginęły 54 osoby. Dziś naukowcy uważają, że ofiar mogło być od 35 tys. do 150 tys. Możliwe jednak, że to wciąż ostrożne szacunki. Trudno bowiem ustalić przyczyny nagłych zachorowań na raka, które miały miejsce w Europie w ostatnich dekadach. Wygląda na to, że Czarnobyl wciąż jest z nami. Nawet mimo tego, że przez ostatnie dekady zdążyliśmy o nim zapomnieć.

Kate Brown „Czarnobyl. Instrukcje przetrwania", przeł. Tomasz S. Gałązka, Wydawnictwo Czarne

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wołyń, skup jagód w małym miasteczku oddalonym o 150, a może 200 km od granicy z Polską. Kolejka ukraińskich zbieraczy czeka na upłynnienie świeżo zebranych owoców. Na rampie stoi dozymetrystka wyposażona w licznik promieniowania gamma. Sprawdza każdą łubiankę. Gdy wskaźnik pokazuje wartość powyżej 450 jednostek, jagody przekraczają normę i są odstawiane na bok. Zbieracze wykłócają się o każdy wynik. Ale wcale nie dlatego, że ich jagody nie zostaną kupione. Za te radioaktywne ponad normę dostaną po prostu mniej pieniędzy.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć