Pisarki rozczarowują

Nowe książki autorek średniego pokolenia rozczarowują. Jak jeden mąż.

Aktualizacja: 24.06.2016 00:01 Publikacja: 23.06.2016 15:15

Foto: Reporter

Choć literatura dzieli się przede wszystkim na dobrą i złą, to nie da się ukryć, że płeć ma w niej znaczenie. Wbrew pozorom nie chodzi o to, że kobiety czytają i piszą inaczej niż mężczyźni i w inny sposób patrzą na świat. To oczywiste. Nie chodzi również ani o ujęcia genderowe, ani o krytykę feministyczną. Pozycja kobiet w literaturze polskiej jest dwuznaczna z zupełnie innej przyczyny.

Na czym ta dwuznaczność polega? Z jednej strony istnieją pisarki doceniane przez media głównego nurtu i nagradzane, jak choćby Joanna Bator, Magdalena Tulli czy Olga Tokarczuk. Z drugiej strony te same media pomijają lub traktują z góry całe grono popularnych autorek. Świetnym tego przykładem mógł być pogardliwy tekst Ignacego Karpowicza w „Gazecie Wyborczej" wymierzony w Małgorzatę Kalicińską. Autorka „Domu nad rozlewiskiem" zasłużyła sobie przed trzema laty na środowiskowy lincz, komentując książki nominowane do Nagrody Nike.

Wprawdzie rację można było jej przyznać jedynie częściowo (trudno nie zgodzić się z tym, że z reguły nagrody literackie dostają powieści opisujące ciemną stronę ludzkiej egzystencji), jednak atak Karpowicza był niewspółmierny do blogowego wpisu Kalicińskiej i po prostu nieelegancki (przypomnijmy efekciarską puentę tekstu pisarza: „W pokoju zajmowanym przez dział promocji mego wydawcy wisiała kiedyś wielka kartka, a na niej słowa wypowiedziane przez stolarza, który walczył z niedomykającymi się oknami w budynku. Stolarz rzekł był: »Nie da się z gówna zrobić coś«").

Hasło „literatura kobieca" to od lat w głównym nurcie nieledwie obelga, synonim pogardliwie traktowanych powieści dla kucharek, literacki Tartar, gdzie trafiają panie pisujące romansidła i wszelkiej maści „literaturę kobiecą" właśnie. Dominuje przeświadczenie, że ich książkom – nawet w przypadku wielotysięcznych nakładów – nie warto się przyglądać. Inna rzecz, że ta „kobieca" proza nierzadko dotyka ważnych problemów (weźmy choćby książki Magdaleny Witkiewicz, które bywają wykorzystywane przez psychoterapeutów) i sprzedaje się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy.

Ale nawet takich gwiazd jak Katarzyna Grochola mainstream nie traktuje poważnie – goszczą w nim na zasadzie osobliwości albo jako autorki, po których najłatwiej, może poza Paulem Coelhem, się „przejechać". Wiele z nich może więc liczyć co najwyżej na nagrody na siedleckim Festiwalu Literatury Kobiet Pióro i Pazur, nie doczekując się choćby analizy z perspektywy socjologii literatury. Panie zapewne z tego powodu nie cierpią, niewidzialność w głównym nurcie wynagradzają im wierne czytelniczki i sprzedaż na poziomie często nieosiągalnym dla laureatów Paszportu „Polityki" czy Nagrody Nike.

Jest też druga strona kobiecego pisarstwa – to autorki walczące o uznanie krytyków, miejsce w prasie, a wreszcie i literackie laury. Jak żywe emocje budzi pisarska płeć, można się było przekonać także zupełnie niedawno, gdy na Facebooku Katarzyny Tubylewicz – właśnie ukazała się jej „Ostatnia powieść Marcela", o której będzie później mowa – przy okazji recenzji powieści innej bohaterki tego artykułu Marty Masady (debiutowała przed momentem „Świętem trąbek") rozgorzała dyskusja o rzadko spotykanej na literackich salonach temperaturze. Wprawdzie światek ten od dawna z elegancją się nie kojarzy, ale obok środowiskowych animozji pojawiły się argumenty za parytetem i oskarżenia o mizoginię. Parytet ów oczywiście nie miał uwzględniać „literatury kobiecej", a tylko tę – różnica zasadnicza – przez kobiety pisaną, lecz pozbawioną gatunkowej etykietki.

Niedawno ukazały się szeroko komentowane powieści Magdaleny Parys, Katarzyny Tubylewicz, Zośki Papużanki i Marty Masady. Jak piszą i co zajmuje autorki średniego pokolenia, które z gatunkowo rozumianą literaturą kobiecą nie są i nie chciałyby być utożsamiane?

Outsider z Nowej Huty

Bez wątpienia najambitniejszy pomysł stoi za książką Zośki Papużanki „On". I chyba nie może to dziwić, bo jej debiut sprzed czterech lat, „Szopka", został doceniony przez krytyków i nominowany do wielu nagród. Niestety, „On" z wielu względów nie spełnia pokładanych nadziei. Papużanka sięga po niezwykle ciekawy temat: trudną miłość do dziecka, a w dodatku próbuje dla owego tematu znaleźć język (czy z powodzeniem, to inna rzecz, ale należy tę próbę docenić). Bohaterem „Onego" jest Śpik, przygłupi chłopiec z Nowej Huty.

„On" mógłby być klasycznym Bildungsromanem, tyle że inaczej niż w tego rodzaju powieściach właściwie nie ma tu żadnego dorastania. Mały Kowalski nie jest Oskarem Matzerathem, który nie chce dorosnąć, on po prostu dorosnąć nie może. Jest inny, gorszy od całej reszty, nie radzi sobie z niczym, nic go – poza rozkładem komunikacji miejskiej – nie interesuje, a do czwartego roku życia nawet nie mówi. Jego codzienność to ciąg mniejszych i większych upokorzeń, począwszy od tego pierwszego, gdy na inauguracji roku szkolnego zostaje przezwany Śpikiem („śpik" zwisa mu z nosa).

Papużanka przeciwstawia się idealnej wizji dziecka z kolorowych magazynów, które starają się wtłoczyć do głów kobiet z klasy średniej obraz małego geniusza poligloty, będącego zarazem intelektualistą i baletmistrzem. Z tej perspektywy należy uznać „Onego" za książkę istotną. Niestety, z kilku powodów powieść krakowskiej pisarki rozczarowuje. Po pierwsze, językowo to rzecz niezła, ale nieco manieryczna (Papużanka nadużywa mowy pozornie zależnej, zbyt często też opiera rytm prozy na powtórzeniach, a w końcu odpływa w oniryzm). Po drugie, obraz schyłku PRL i ówczesnej szkoły jest dość sztampowy, a z drugiej strony momentami to peerelowskie realia zaczynają dominować nad historią, choć trzeba też oddać autorce, że jej obserwacje często są trafne, a bywają także oryginalne („niezapomniana akustyka wielkiej płyty").

Po trzecie, właściwie żadnej historii tu nie ma. To bodaj największe rozczarowanie, bo trudne relacje matki z dzieckiem zostają dość szybko zepchnięte na margines. O tym, jak ciekawe mogłoby przynieść to rezultaty, przekonała niedawno czytelników Toni Morrison powieścią „Skóra", w której matka głównej bohaterki nie potrafi zaakceptować tego, że jej córka jest czarna „sudańską czernią". Po czwarte, językowy dryg Papużanki nie przysłania konstrukcyjnych braków „Onego" – pomijając, że dużo miejsca w powieści zajmują lekcje języka polskiego (pojawia się tu aż dwóch nauczycieli, każdy z nich ma do powiedzenia chyba zdecydowanie za wiele jak na skromnych rozmiarów książkę niebędącą w zamierzeniu satyrą na szkolnictwo), duży zawód przynoszą końcowe partie powieści, w których Śpik niemal znika.

Sprawia to, że nawet on, tytułowy bohater, nie jest bohaterem wyrazistym, i niestety dużo prawdy kryje się w autoironicznych zdaniach Papużanki, że Śpik jest „beznadziejnym bohaterem literackim. Nie nadaje się zupełnie do tej roli, trudno sobie wyobrazić, że można by o Śpiku napisać albo się utożsamiać. Nic z pisania o nim nie wynika, a przecież skoro się już pisze po polsku, koniecznie musi coś z tego wynikać". Myli się jednak autorka, sugerując, że z pisania po polsku musi wynikać „coś wielkiego i uniwersalnego, martyrologia narodu, tort z warstw społeczeństwa albo co najmniej funkcja dydaktyczna". Wystarczy dobrze skonstruowana historia, która nie zadowala się ciekawym punktem wyjścia i językową biegłością.

Pociąg pisarza

Powieści o pisarzach i pisaniu to klasyka gatunku i zmora współczesnej literatury polskiej, która bodaj z niczym nie ma tak wielkiego problemu jak z opowiedzeniem zajmujących historii, jakby rodzimi pisarze uznali, że nie ma nic bardziej dla prozaika uwłaczającego niż skupienie się na opowieści. Na początku XXI wieku forma absolutnie zdominowała polską prozę i dopiero w ostatnich latach widać odwrót od tej tendencji.

Dlatego też otwierająca scena „Ostatniej powieści Marcela" Katarzyny Tubylewicz jest jak powrót do najgorszych koszmarów. Pisarz jedzie pociągiem. Wojciech Kuczok spotyka Andrzeja Barta. Szczęśliwie, dalej jest dużo lepiej, choć nie wypada nie zauważyć, że rudowłosa (oczywiście) piękność (oczywiście), będąca fanką głównego bohatera (oczywiście), rozpoznaje cytat z Heideggera. Można uznać, że to akcent humorystyczny. Cytatów tu zresztą nie brak, głównie z klasyki literatury. Ale trzeba powiedzieć, że poza niefortunną pierwszą sceną postać Marcela Nowickiego, pisarza w kryzysie i z problemami z prostatą, przekonuje.

I to wcale nie dlatego, że to nieszczęśliwy kobieciarz i erotoman, mający „uczulenie na powieść kobiecą". Nawet jeśli pisarz jest dość stereotypowym autorem kryminałów retro, to warto się przyjrzeć choćby jego relacjom rodzinnym (nadopiekuńcza matka, która całe życie nie dostrzega, że jej synowie pałają do siebie nienawiścią). Najciekawszy w „Ostatniej powieści Marcela" jest jednak wątek emigracyjny – co zapewne po części jest zasługą emigracji samej autorki – i owa rudowłosa dziewczyna z pociągu, która przyjeżdża do Warszawy z prowincji, by zostać asystentką pisarza. Nieudane małżeństwo jej rodziców się rozpada, matka wyjeżdża do Anglii, oddalając się od córek i rozpoczynając nowe życie. Piękna Hanna może zaś rozpocząć nowe życie dzięki bohaterowi mizoginowi i nie osunąć się w nijakość, która dopadła jej ojca.

Problem z „Ostatnią powieścią Marcela" leży przede wszystkim w instrumentalnym wykorzystaniu cytatów z literatury (w gruncie rzeczy nic tu nie wnoszą, a mówią nimi niemal wszystkie postaci) i w języku. Tubylewicz pisze prostą polszczyzną, zdarzają jej się jednak wpadki, m.in. kalki z angielskiego („jeśli rozumiesz, co mam na myśli"), frazy rażące niezgrabnością („międzypersonalne zawiłości") i takie, które wydają się żywcem wyjęte z pracy naukowej („łączy kult cielesności z nieumiejętnością budowania relacji"). Nie zmienia to faktu, że autorce „Rówieśniczek" udaje się czytelnika zaangażować, a przy okazji – korzystając z „Cesarza Ameryki" Martina Pollacka – podważyć stereotyp prowincjonalnej gąski.

Szczecin, Berlin, nic

Magdalena Parys wyemigrowała z Polski podobnie jak Katarzyna Tubylewicz, tyle że jako nastolatka. I podobnie jak Tubylewicz zdarzało jej się – choć łagodniej – krytykować rynek wydawniczy. Tubylewicz, od ponad dekady związana ze Szwecją (była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie), potępia w czambuł polski rynek książki, porównując go ze szwedzkim rajem. Jej diagnozy są oderwane od realiów ekonomicznych, podobnie jak narzekania Parys na to, że nie płaci się za wstęp na spotkania autorskie, czy stwierdzenia w rodzaju: „Nikt w Niemczech nie mówi, że książki są za drogie". Różnica między obiema paniami polega na tym, że Tubylewicz napisała powieść niepozbawioną poważnych wad, ale solidną, natomiast książka Parys powinna w najlepszym razie ponownie trafić do redakcji. Może to być o tyle zaskakujące, że przecież mówimy o pisarce wyróżnionej niedawno Europejską Nagrodą Literacką.

„Biała Rika", oparta w dużej mierze na przeżyciach samej autorki, kryje spory, choć niestety zupełnie niewyzyskany potencjał. Podwójna tożsamość bohaterki daje niezwykłe pole do popisu, podobnie jak przyszywana babcia z Niemiec i dziadek, który na robotach przymusowych w cegielni w Hamburgu uwodzi niemieckie bliźniaczki. Narratorka „Białej Riki" Dagmara dorasta w Szczecinie, z którego wyjeżdża do Berlina jako 13-latka. Jak świetny to materiał na powieść, udowodniła Julia Franck „Południcą". Ciekawe poniemieckie akcenty można też było odnaleźć w książce Ingi Iwasiów „Bambino". Parys rozpoczyna opowieść, mieszając czasy i pozwalając epizodycznym bohaterom na wyróżnione odmiennym krojem pisma wtrącenia („ja tam tę historię inaczej pamiętam, mówi Marian"). Tym samym oparta w dużej mierze na faktach powieść nabiera pozorów literatury faktu.

Autorka „Magika" podobnie jak Papużanka sięga też po chwyty metaliterackie (znajdziemy tu także kilka podobnych co u autorki „Onego" peerelowskich tropów, m.in. korespondencję z dziećmi z Rosji). Wydaje się, że niepotrzebnie. Weźmy choćby takie zdanie: „O tej siostrze jeszcze tu będzie, ale nie teraz, bo teraz ja tu siedzę i patrzę". Albo: „Słuchaj, mówi redaktorka, nie opowiadaj teraz jeszcze tego, bo to za wcześnie. Przenieś to w inne miejsc. Teraz niech będzie tylko o babci Rice, a nie o wszystkich babciach świata".

Przykłady można by mnożyć. Po co czytelnikowi rozmowy narratorki z redaktorką i ustalanie daty premiery „King Konga"? Tego rodzaju wtręty wraz z infantylnymi rysunkami zajmują dużą część tej niewielkich rozmiarów książki. I powinny z niej wypaść na etapie redakcji. Za „Białą Riką" nie kryją się bowiem ambicje stworzenia postmodernistycznego patchworku w rodzaju „Stefci Ćwiek w szponach życia" Dubravki Ugresić, ale osobista, przejmująca historia, która mogłaby posłużyć za kanwę mocnej powieści.

Ciekawym zabiegiem mogłaby być także żonglerka tożsamością i językami (niemieckość wciskająca się w polskość, udana bądź nieudana asymilacja obcej mentalności). Niestety, wszystko to w „Białej Rice" zatrzymuje się na poziomie szkicu, zbioru luźnych notatek, wlanych na komputerze do jednego pliku tekstowego i wydrukowanych jako powieść.

Gojka szuka Żyda

Powieści Parys, Papużanki i Tubylewicz zaludniają postaci ze świata literatury: pisarze, poloniści, redaktorzy, pracownicy działów promocji. Marta Masada wprawdzie dopiero debiutuje, ale w literackim światku jest postacią rozpoznawalną. Na początku XXI wieku zasłynęła jako jedna z najbardziej znanych krytyczek na łamach tygodnika „Wprost". Później zniknęła, podobnie jak inna głośna wówczas krytyczka Magdalena Miecznicka. Obie panie, jak się właśnie okazuje, poszły podobną drogą, przechodząc na drugą stronę literackiej barykady, tyle że o ile powieści Miecznickiej przeszły właściwie bez echa, o tyle „Święto trąbek" Masady urosło nieomal do rangi wydarzenia.

Czy słusznie? Cóż, nie wypada nie zgodzić się z tekstem Marcina Kubego, który o „Święcie trąbek" pisał niedawno na łamach „Rzeczpospolitej". U Masady wszystkiego jest za dużo. Za dużo postaci i wątków, za dużo seksu i świata kultury. Za dużo gojów i Żydów. Za dużo Holokaustu w wersji pop. Za dużo polsko-żydowskich refleksji. Zula Pogorzelska, gojka wychowywana przez dziadka, który przeszedł przez Auschwitz, to teatrolożka opętana seksem, pragnieniem tej jedynej miłości i filosemityzmem. W gruncie rzeczy nie wiadomo, czym bardziej.

Najpierw uwodzi Romana, żonatego reżysera, potem przyjaciółka przedstawia jej mężczyznę marzeń z Nowego Jorku, a w końcu trafia na trzeciego Żyda, tym razem w Tel Awiwie. Holokaust sąsiaduje z seksem, cytaty z literatury z Holokaustem, stereotypy z transgresjami, a językową sprawność przytłacza nadmiar, przez co „Święto trąbek" przypomina – cytując ironiczną uwagę Zuli – „bąbelki prosecco w samo południe". Z dużą dozą dobrej woli można by tę książkę uznać za satyrę na klasę średnią i artystowski światek. Gdyby jednak wręczano u nas nagrodę Bad Sex in Fiction Award (przyznaje ją brytyjski „Literary Review"), Masada wygrałaby ją w cuglach za samą frazę „widok prężącego się prącia Uriego działa na mnie jak ciepły obiad na bezdomnego". Być może Masada aspiruje do tego, by być nowym wcieleniem Manueli Gretkowskiej z czasów „Kabaretu metafizycznego". Niestety, na razie bliżej jej do tej Gretkowskiej, która świetnie zapowiadającą się karierę pisarską zamieniła na karierę półcelebrycką.

Powieści Masady, Parys i Papużanki z różnych powodów rozczarowują. Na ich tle najlepiej wypada bez wątpienia Tubylewicz. Wprawdzie „Ostatniej powieści Marcela" można zarzucić poważne językowe niedociągnięcia i to, że eksploruje ona tematy w literaturze polskiej zgrane (z zastrzeżeniem, że z nieco innej niż zwykle perspektywy), ale to dobrze skonstruowana książka. Pytanie brzmi, czy pisarki średniego pokolenia (i – chciałoby się dodać – klasy średniej) są w stanie wiele wnieść do naszej współczesnej prozy.

Gdyby połączyć językowy dryg Papużanki i jej odwagę sięgania po nieoczywiste, trudne tematy z bezkompromisowością i biglem Masady i dodać do tego konstrukcyjne zdolności Tubylewicz, dostalibyśmy zapewne rzecz, obok której nie da się przejść obojętnie. Nadziei prozy kobiecej – tej, która oczywiście nie ma wiele wspólnego z pogardzaną „literaturą kobiecą" – trzeba jednak chyba szukać gdzie indziej, przede wszystkim u autorek z roczników 80.: w opowiadaniach Weroniki Murek (bardzo dobry debiut „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina") i prozie Joanny Dziwak. Ta ostatnia świetnie wyczuwa puls współczesnej polszczyzny, ulegającej wpływom internetowym i zalewającej nas zewsząd angielszczyźnie, a Murek ma niebywały talent do aforyzmu i wyczulona jest na dziwność istnienia.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Choć literatura dzieli się przede wszystkim na dobrą i złą, to nie da się ukryć, że płeć ma w niej znaczenie. Wbrew pozorom nie chodzi o to, że kobiety czytają i piszą inaczej niż mężczyźni i w inny sposób patrzą na świat. To oczywiste. Nie chodzi również ani o ujęcia genderowe, ani o krytykę feministyczną. Pozycja kobiet w literaturze polskiej jest dwuznaczna z zupełnie innej przyczyny.

Na czym ta dwuznaczność polega? Z jednej strony istnieją pisarki doceniane przez media głównego nurtu i nagradzane, jak choćby Joanna Bator, Magdalena Tulli czy Olga Tokarczuk. Z drugiej strony te same media pomijają lub traktują z góry całe grono popularnych autorek. Świetnym tego przykładem mógł być pogardliwy tekst Ignacego Karpowicza w „Gazecie Wyborczej" wymierzony w Małgorzatę Kalicińską. Autorka „Domu nad rozlewiskiem" zasłużyła sobie przed trzema laty na środowiskowy lincz, komentując książki nominowane do Nagrody Nike.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie