Brexit: Brytyjski skok w ciemność

Niedawno nikt by nie przypuszczał, że w obozie zwolenników Brexitu rolę gwiazdy obejmie Boris Johnson. Dziś eksburmistrz Londynu przekonuje ze swadą, że opuszczenie Unii wcale nie wiąże się z wielkim ryzykiem.

Aktualizacja: 18.06.2016 10:38 Publikacja: 16.06.2016 11:32

W suwerenność na czwartym biegu! Boris Johnson podczas antyunijnego tournée: Christchurch, 12 maja

W suwerenność na czwartym biegu! Boris Johnson podczas antyunijnego tournée: Christchurch, 12 maja

Foto: Bloomberg, Luke MacGregor

Do urn powinni pójść wszyscy Brytyjczycy, bo to najważniejsze głosowanie w życiu każdego z nas – Nigel Farage, lider Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), gorąco zachęca współobywateli, by nie uchylali się od udziału w referendum, którego przedmiotem jest przyszłość Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej.

Najważniejsze? Farage, który z idei opuszczenia Unii uczynił jeden z dwóch głównych wątków swej działalności politycznej (drugim jest walka z napływem imigrantów), w jakiejś mierze ma rację. To nie są zwykłe, regularnie przeprowadzane wybory, lecz głosowanie wyjątkowe, o fundamentalnym znaczeniu dla przyszłości nie tylko Wielkiej Brytanii, ale także Europy. To także mimo wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych najważniejsze wydarzenie roku, chyba że przyćmi je jakiś dramatyczny konflikt czy wojna – na co się jednak szczęśliwie nie zanosi.

Czytaj więcej

Brytyjczycy 23 czerwca zdecydują, czy ich kraj ma pozostać w Unii, czy też po ponad 40 latach członkostwa powinien ją opuścić (nareszcie – jak powiedziałby Farage i nie tylko on). Pytani są o to już po raz drugi, ale obecnego głosowania w żaden sposób nie da się porównać z poprzednim, które odbyło się w 1975 roku, w dwa lata po przystąpieniu Wielkiej Brytanii do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (wynik: ponad 67 proc. za członkostwem). Ówczesna EWG funkcjonowała w małym gronie zaledwie dziewięciu państw, trzy razy mniejszym niż obecnie. Nici łączące jej członków były o wiele słabsze, sieć powiązań nie tak gęsta jak dzisiaj i Brytyjczycy, przy swym krótkim stażu, o wiele łatwiej mogli ją rozerwać. Dziś jest to znacznie trudniejsze – a mimo to wielu uważa, że warto zaryzykować. Bo będzie to, uważają, z korzyścią dla kraju.

Wolta „blond bufona"

Jeszcze parę miesięcy temu nikt by nie przypuszczał, że w obozie zwolenników Brexitu rolę gwiazdy i nieformalnego przywódcy obejmie Boris Johnson, do niedawna burmistrz Londynu. Nic przecież nigdy nie wskazywało na to, by Johnson podzielał poglądy licznego grona brytyjskich eurosceptyków. Tym większą sensację wywołała jego nagła wolta.

– Z ogromnym bólem serca postanowiłem opowiedzieć się za opuszczeniem Unii Europejskiej. Kwestia demokracji i suwerenności naszego kraju od dawna bowiem budzi moje obawy. Unia, tak czuję, wymyka się spod kontroli – oświadczył Johnson dziennikarzom zgromadzonym przed jego londyńskim domem.

Czas wystąpienia nie był przypadkowy. Parę dni wcześniej premier David Cameron zawarł w Brukseli porozumienie, regulujące po myśli Brytyjczyków tak ważne dla nich sprawy, jak między innymi zasiłki dla cudzoziemców (zostaną ograniczone) czy ewentualne przyjęcie euro (nigdy). Wymusiwszy na Unii ustępstwa, premier mógł wreszcie wyznaczyć termin od dawna obiecywanego referendum w sprawie przynależności Wielkiej Brytanii do Unii i z czystym sumieniem zadeklarować, że sam jest „za". Dlaczego więc Johnson go nie poparł? Wśród brytyjskich obserwatorów nie było nikogo, kto uwierzyłby w nagłą przemianę eksburmistrza Londynu. Komentatorzy, szukając pozamerytorycznych jej przyczyn, doszli do wyjątkowo zgodnego wniosku: Boris Johnson chciałby zastąpić Camerona na stanowisku lidera partii, a w konsekwencji premiera. I ma na to – o czym dalej – spore szanse, niezależnie od wyniku referendum.

Intencje Johnsona mogą być niejasne, ale jego obecność z pewnością przydała blasku obozowi Leave (od kampanii Vote Leave – „głosujcie za wyjściem"). Nie tylko dlatego, że zalicza się on do ścisłej czołówki konserwatystów, bo wśród zwolenników Brexitu jest wiele prominentnych postaci tej partii: Michael Gove, minister sprawiedliwości, Theresa Villiers, minister do spraw Irlandii Północnej, Liam Fox, eksminister obrony, i Iain Duncan Smith, lider konserwatystów w latach 2001–2003. Ale nikt nie przyciąga uwagi tak bardzo jak „blond bufon", jak bywa nazywany, nie bez nuty złośliwości, ale poniekąd trafnie.

Boris Johnson jest po prostu widoczny (grzywa bardzo jasnych włosów to jego znak firmowy) i równie chętnie słuchany. Lubi szokować, budzi emocje, niekoniecznie pozytywne, ale nie jest traktowany obojętnie. Jedni go lubią, inni wręcz nie cierpią, ale wszyscy są ciekawi, co ma do powiedzenia. Dla kampanii, szczególnie takiej, gdzie szanse obu stron są wyrównane, taki uczestnik, w niczym nie przypominający gromady przewidywalnych, nudnych polityków to bezcenny skarb. Jak zauważył w rozmowie z portalem „Politico" jeden z deputowanych PK, „Boris ożywia i przyciąga ludzi. A ilu się zbiegnie, gdy z autokaru wysiada George Osborne?". Osborne, kanclerz skarbu, jest obok Camerona i minister spraw wewnętrznych Theresy May filarem kampanii Remain – „pozostać w Unii".

Boris Johnson jest więc odbierany trochę podobnie jak Nigel Farage, który również ma dar przyciągania uwagi. Te umiejętności nie przełożyły się jednak na współpracę. Johnson ze swą charyzmą usunął Farage'a w cień. Farage z kolei, nie bez racji, zarzuca Johnsonowi wykorzystanie programu UKIP, w tej części, która mówi o blokowaniu imigracji na wzór australijski. Jednocześnie przyznaje: może to i lepiej, że pojęli, jak ważna jest to sprawa. – To problem numer jeden, kluczowy szczególnie dla niezdecydowanych wyborców.

Generałowie i miliarder

Obóz Brexitu jest wybitnie zróżnicowany. Prym wiodą konserwatyści, ostoja eurosceptycyzmu wśród głównych brytyjskich partii. Za wyjściem z Unii opowiada się około 130 deputowanych Partii Konserwatywnej, prawie połowa frakcji tej partii w Izbie Gmin. W gronie zwolenników rozstania z Unią jest pięciu ministrów i grupa wiceministrów w rządzie Camerona, który w tak ważnej sprawie nie narzuca dyscypliny ani członkom swego gabinetu, ani deputowanym (taki poziom kultury politycznej wypada odnotować z zazdrością...). Są także dwaj czołowi ministrowie z rządu Margaret Thatcher – Nigel Lawson i Norman Tebbit. Na czele Vote Leave, która jako kampania oficjalna korzysta z dofinansowania publicznego (oprócz niej jest cała masa mniejszych i większych grup, między innymi zdominowana przez UKIP Leave.EU, a także Grassroots Out, Better Off Out i Labour Leave), stoi deputowana Partii Pracy Gisela Stuart. „Wielka trójka": Johnson, Gove i Stuart w ostatnim czasie zgodnie występuje na najważniejszych spotkaniach z wyborcami.

Ciekawe, że lider laburzystów Jeremy Corbyn, choć przez całe lata niezmiennie wątpił w sens członkostwa w Unii, a w 1975 roku głosował za wyjściem z EWG, tym razem jest przeciwny zerwaniu więzów z Brukselą. Skąd ta zmiana? Nie bez znaczenia było dlań zapewne stanowisko związków zawodowych, które uważają, że przynależność do Unii sprzyja ochronie praw pracowniczych i związkowych. Obawiają się, że jeśli Wielka Brytania Unię opuści, niedobre tego skutki poniosą przede wszystkim zatrudnieni.

W szeroko pojętym gronie zwolenników Brexitu jest też David Owen, polityk od lat nieaktywny, ale szanowany (był szefem dyplomacji w rządzie Partii Pracy, później współtworzył Partię Socjaldemokratyczną, dziś nieistniejącą). Są unioniści z Irlandii Północnej, w tym laureat Pokojowej Nagrody Nobla David Trimble, i grupa emerytowanych wojskowych najwyższej rangi. Generałowie uważają, że przynależność do Unii nie służy bezpieczeństwu, bo sprawia, że środki przeznaczone na obronę są niepotrzebnie rozproszone między Unią a NATO – a tylko NATO na tym polu się liczy. Jest wreszcie Frederick Forsyth, sławny autor powieści sensacyjnych, a przy tym członek Izby Lordów.

Szerokim echem odbił się także akces miliardera Jamesa Dysona, bo biznes generalnie Brexit odrzuca. Dyson, wynalazca i przedsiębiorca, myśli inaczej. Parę dni temu oświadczył, że opuszczenie Unii będzie sprzyjać tworzeniu miejsc pracy i w ogóle pomyślności kraju. – Twierdzenie, że będzie inaczej, to brednie.

Katastroficznym prognozom gospodarczym nie wierzy także Michael Gove. Czy Brexit pociągnie za sobą spadek liczby miejsc pracy? – Przeciwnie, jeżeli opuścimy Unię, która jest machiną niszczącą miejsca pracy, otworzą się przed nami nowe możliwości. Choć na pewno pracę straci 73 brytyjskich eurodeputowanych.

Na zarzut, że żadna z czołowych instytucji ekonomicznych świata, poczynając od MFW i OECD, nie popiera Brexitu, Gove odpowiada krótko: – I bardzo mnie to cieszy. Myślę, że ludzie mają dosyć ekspertów, którzy twierdzą, że wszystko najlepiej wiedzą, a tak naprawdę nieustannie się mylą.

Gove, człowiek podobno bliski Cameronowi, nie jest tak popularny jak Johnson, uchodzi za to za najpoważniejszy głos w kampanii. To on najmocniej ubolewał nad „nieprzezwyciężoną arogancją europejskich elit" i podkreślał, że dzięki referendum Brytyjczycy pozbędą się eurokratów i odzyskają kontrolę nad sprawami swego kraju.

Boris Johnson jest z nim zresztą zgodny w ocenie, że opuszczenie Unii wcale nie wiąże się z tak wielkim ryzykiem gospodarczym, jak twierdzą zwolennicy pozostania w Unii. Nawet jeśli z początku gospodarka może nieco ucierpieć, wszystko szybko wróci do normy. Zalety jednolitego rynku są, zdaniem Johnsona, mocno przeceniane, a nowe umowy handlowe zrekompensują krajowi ewentualne straty. Widać, że Johnson zupełnie zlekceważył przestrogi Davida Camerona, według którego poparcie dla Brexitu to prawdziwy skok w ciemność.

Czerwony autokar

Kampania przed referendum koncentruje się właściwie na paru zaledwie kwestiach, które w dodatku można sprowadzić do jednego zasadniczego pytania: czy Unia we wszystkich sprawach, o których teraz zawzięcie się dyskutuje – na wiecach, w pubach, w mediach, wszędzie – coś Brytyjczykom daje, czy wprost przeciwnie, bezwzględnie wykorzystuje ich kraj? Czy brytyjskie obciążenia finansowe wobec Unii nie są zbyt wysokie? Czy gdyby Brytyjczycy nie musieli płacić Brukseli aż tyle, ile płacą (jest to według różnych instytucji stosujących odmienne metody liczenia od 5,7 do 8,8 mld funtów rocznie), nie radziliby sobie lepiej z utrzymaniem dostępności i jakości usług publicznych – NHS, czyli publicznej służby zdrowia, edukacji, mieszkań?

Wysuwane przez obóz Leave zarzuty, że do unijnej kasy codziennie trafia z Wielkiej Brytanii ogromna kwota wielu milionów funtów, którą z większym pożytkiem można byłoby wydać na lepsze cele, ludzie wspierający Remain odrzucają z oburzeniem. Aż tyle, dowodzą, nie płacimy. Ale czerwony autokar kampanii Leave, oklejony wielkimi liczbami – to przemawia do wyobraźni. Zwłaszcza gdy z otwartych drzwi wyłaniają się Boris Johnson i inne ważne figury.

Emocje do białości rozpala jednak zupełnie inna kwestia: imigracja. Nie chodzi tylko o bieżący napływ zarówno uchodźców, jak i imigrantów ekonomicznych gdzieś z odległych krajów, bo choć Wielka Brytania przyciąga ich jak magnes, kanał La Manche to dość skuteczny filtr. Można jednak odnieść wrażenie, że Brytyjczyków, mimo porozumienia zawartego przez Camerona w Brukseli, bardziej niepokoi napływ legalnych imigrantów z nowych państw Unii. Od 2004 roku, czasu radykalnego poszerzenia Unii, ludność Wielkiej Brytanii rosła w średnim tempie 300 tys. rocznie. W ubiegłym roku przybyło jej 333 tys. mieszkańców. Wyliczono, że do 2030 roku liczba ludności może wzrosnąć o ponad 5 mln.

To zaś rodzi ogromne obciążenie socjalne: coraz większe klasy w szkołach, coraz trudniej o mieszkania, coraz dłuższe kolejki do lekarzy. W solenne obietnice Camerona, że migracja netto zostanie sprowadzona poniżej 100 tys. ludzi rocznie, nikt nie wierzy. Skoro w kolejce do Unii stoi pięć państw, których obywatele kiedyś będą pewnie mogli skorzystać ze swobody poruszania się i osiedlania, jak się obronić przed ich niekontrolowanym napływem? Argument jest na tyle nośny, że łatwo zapomnieć, iż perspektywa przyjęcia państw bałkańskich jest odległa, a Turcji prawie żadna. Boris Johnson, gdy w BBC przypomniano mu, że w swoim czasie sam opowiadał się za przyjęciem Turcji, odparował krótko: – Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko przystąpieniu Turcji, jeśli Wielka Brytania Unię opuści (co ma w sobie pewien smaczek, bo Boris Johnson jest prawnukiem Alego Kemala, tureckiego dziennikarza z początku XX wieku i ministra w jednym z ostatnich rządów osmańskich'0.

Nigel Farage natomiast ma prawo mieć poczucie, że dotarł w pół drogi do celu. Referendum jest pośrednio także jego dziełem. Gdyby nie rosnąca popularność UKIP, które w ostatnich wyborach parlamentarnych zdobyło 13 proc. głosów, a rok wcześniej w eurowyborach było pierwsze, z 27,5 proc. głosów, David Cameron raczej nie zdecydowałby się na ogłoszenie referendum. Nie miałby po prostu po temu powodu. Obiecując wyborcom, że jeśli w 2015 roku konserwatyści wygrają wybory, ogłosi referendum, by każdy Brytyjczyk mógł zabrać głos na temat Unii, Cameron miał nadzieję, że PK odbierze głosy kandydatom UKIP, którzy antyunijne argumenty kierują po części do tego samego elektoratu. TO UKIP przecież konsekwentnie postuluje zerwanie z Brukselą.

Cameron mógł także zakładać, że perspektywa referendum wyciszy wewnątrzpartyjne spory, toczone wokół kwestii europejskich. Ale tak się nie stało, wprost przeciwnie. Partia nie jest może na skraju rozpadu, ale grożą jej poważne turbulencje. To tu właśnie zrodziła się szansa, która mogła uwieść Borisa Johnsona. Jeżeli wynik głosowania będzie niepomyślny dla obozu prounijnego, Cameron, co już zapowiedział, ustąpi ze stanowiska. Któż wówczas może zająć jego miejsce, jeśli nie czołowy, w dodatku wyrazisty i popularny, przedstawiciel strony zwycięskiej? Jeśli zaś Cameron wygra, ale z małą przewagą – a nic nie wskazuje na to, by przewaga Remain mogła być znacząca – jest prawdopodobne, że eurosceptycy z PK wzniecą bunt przeciwko premierowi. Ze wskazaniem na Johnsona jako jego następcę.

Europa Hitlera

Jest wreszcie miejsce na liczne zarzuty natury ogólnej: arogancję i brak kompetencji unijnych elit, fakt, że eurokraci stanowiska otrzymują z nominacji, nie z wyboru, na zagrożenia dla suwerenności państw członkowskich i majaczącą gdzieś w tle – choć coraz słabiej – ideę stworzenia unijnego superpaństwa. Boris Johnson doskonale wywiązał się z roli „przyciągacza" uwagi, gdy w wywiadzie dla „Sunday Telegraph" zauważył, że w przeszłości byli już tacy, którzy planowali zbudowanie jednego wielkiego państwa europejskiego: Napoleon i Hitler.

– Ich poczynania – podkreślił – skończyły się jednak tragicznie. A Unia Europejska to próba osiągnięcia tego samego celu, tyle że innymi metodami. Wieczny problem stanowi brak pewnego istotnego czynnika: u podstaw takich projektów nie leży przywiązanie do idei Europy. Nie ma też w Europie jednej władzy, respektowanej i rozumianej przez wszystkich, która działałaby jak czynnik jednoczący. A to rodzi próżnię i wielki brak demokracji.

Wynik referendum jest nie do przewidzenia. Różnice między Leave i Remain są niewielkie, a jeśli w jakimś sondażu jeden obóz zyskuje przewagę, następne badania z reguły to korygują. Nikt więc nie może spać spokojnie – ani w Londynie, ani w Brukseli, ani nawet w Waszyngtonie, bo prezydent Obama, ku niezadowoleniu przeciwników Unii, nie szczędził Brytyjczykom rad, by w niej pozostali. Wszelkie prognozy są obarczone dużym ryzykiem i żadna ze stron nie wie, na co powinna się nastawiać.

Wiadomo jednak, że pierwsze kroki należeć będą do parlamentu, bo referendum, o czym w ferworze kampanii łatwo się zapomina, nie ma charakteru wiążącego. Przynajmniej formalnie – bo w praktyce trudno sobie wyobrazić, by deputowani mogli zlekceważyć jasno wyrażoną wolę ludu. W razie zwycięstwa Leave będą musieli przystąpić do wytężonej pracy: przyjąć między innymi ustawę odwołującą układ o przystąpieniu do wspólnoty i ratyfikować nowe, wynegocjowane z Unią porozumienie, precyzujące, na jakich zasadach Wielka Brytania ją opuści. Jako państwo pierwsze, choć być może – tego Bruksela boi się najbardziej – wcale nie ostatnie. Cała ta procedura powinna, jak się ocenia, potrwać około dwóch lat.

Ale Nigel Farage postawił tysiąc funtów na opcję Leave i głęboko wierzy, że tych pieniędzy nie straci. Jest przekonany, że 23 czerwca może stać się dla Brytyjczyków prawdziwym Dniem Niepodległości. – Jeśli tak się stanie, umrę szczęśliwy – mawia.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Do urn powinni pójść wszyscy Brytyjczycy, bo to najważniejsze głosowanie w życiu każdego z nas – Nigel Farage, lider Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), gorąco zachęca współobywateli, by nie uchylali się od udziału w referendum, którego przedmiotem jest przyszłość Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej.

Najważniejsze? Farage, który z idei opuszczenia Unii uczynił jeden z dwóch głównych wątków swej działalności politycznej (drugim jest walka z napływem imigrantów), w jakiejś mierze ma rację. To nie są zwykłe, regularnie przeprowadzane wybory, lecz głosowanie wyjątkowe, o fundamentalnym znaczeniu dla przyszłości nie tylko Wielkiej Brytanii, ale także Europy. To także mimo wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych najważniejsze wydarzenie roku, chyba że przyćmi je jakiś dramatyczny konflikt czy wojna – na co się jednak szczęśliwie nie zanosi.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć