Wolałem o tym nie myśleć. Bałem się spekulować, czy Wałęsa gotów był podpisać tamten układ z załącznikami, bez względu na konsekwencje dla Polski. Bo odpowiedź na „tak" byłaby dla mnie wręcz szokująca.
Może Wałęsa nie miał świadomości, jakie potencjalne zagrożenia wiążą się z tymi załącznikami?
Sądzę, że premier Olszewski mu to wyjaśnił, bo spotkał się z nim przed wyjazdem. Wolałem wierzyć, że Wałęsa zrozumiał, iż dzięki interwencji rządu uniknął wielkiego niebezpieczeństwa. Ale stopień jego zdenerwowania temu przeczył. A kilka tygodni później, gdy doszło do odwołania rządu przy okazji uchwały lustracyjnej, nic nie zostało z mojej sympatii dla Wałęsy, z uznania dla niego jako przywódcy, z utożsamiania się z nim.
Tak bardzo przeżył pan odwołanie rządu?
Pamiętam ten horror na sali sejmowej podczas nocnej debaty nad odwołaniem rządu Olszewskiego. Ten upiorny śmiech, który towarzyszył wystąpieniu Świtonia i całą atmosferę posiedzenia, kiedy okazało się, że Sejm występuje w obronie tych, którzy byli sługami minionego reżimu, ułatwiali utrzymanie go w ryzach i posłuszeństwie wobec obcego mocarstwa. To był dla mnie wstrząs.
Poseł Kazimierz Świtoń wykrzyczał z trybuny sejmowej, że na liście agentów jest Lech Wałęsa.
Tak. Nieustannie obracałem się w stronę Wałęsy, żeby sprawdzić jego reakcję. Cały czas miałem dziecinną nadzieję, że prezydent powie: dajcie spokój, to nie tak, przerwijcie to widowisko. Tamtej nocy Wałęsa przestał być moim przywódcą.
Na liście konfidentów SB znalazł się też Wiesław Chrzanowski, pana lider, bo pan był wówczas w ZChN. Jak pan to przyjął?
Uważałem, że jest to kwestia, która może podlegać dalszemu wyjaśnianiu. W debacie padały głosy, iż dokumenty, którymi posłużył się Antoni Macierewicz, realizując uchwałę o lustracji, mogły być sfałszowane albo przesadnie interpretowane. Że ktoś, kto był gadatliwy, mógł zostać zarejestrowany jako agent. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Chrzanowski był człowiekiem uprzejmym i dosyć gadatliwy. Miałem nadzieję, że to z tego powodu został wciągnięty na listę tajnych współpracowników SB. Nie donosił, tylko paplał o świecie i Polsce. Nie jestem beksą, ale na posiedzeniu zarządu ZChN, na którym omawialiśmy sprawę agenturalności Chrzanowskiego, po prostu się popłakałem. To był człowiek z przeszłością ze spiżu, jak wielcy bohaterowie historyczni. Rdza na tym pomniku była dla mnie ciężkim przeżyciem.
Przecież Chrzanowskiego został całkowicie oczyszczony z zarzutu współpracy z SB.
No tak, ale mówimy o późniejszych czasach. Autentycznie ucieszyłem się, gdy sąd lustracyjny oczyścił Chrzanowskiego. Cały czas miałem nadzieję na takie zakończenie sprawy. Przecież nie odszedłem z ZChN. Natomiast odmówiłem głosowania za wyrzuceniem Antoniego Macierewicza z partii.
Dlaczego?
Bo Wiesław Chrzanowski postawił sprawę tak, że było to głosowanie albo przeciwko niemu, albo przeciwko Macierewiczowi. A ja uważałem, że Macierewicz postąpił uczciwie i nie miał niegodnych intencji.
Niektórzy działacze ZChN wspominają, że Antoni Macierewicz jeździł po kraju i próbował przejąć struktury partii, posługując się argumentem o domniemanej współpracy Chrzanowskiego z SB.
Tego nie wykluczam. Był taki moment, kiedy nawet Henryk Goryszewski, późniejszy wicepremier, był zdania, że należy wziąć Macierewicza na sztandary ZChN. Ale groziło to rozbiciem Stronnictwa, które dobrze służyło Polsce, i na szczęście do tego nie doszło.
Z okresu rządu Jana Olszewskiego głośny był spór Jana Parysa, ministra obrony narodowej, z prezydentem Wałęsą. Parys oskarżył prezydenta i jego ministrów o odbywanie za jego plecami spotkań z oficerami Wojska Polskiego i oferowanie im wysokich stanowisk dowódczych w zamian za poparcie wojska dla działań politycznych.
Pamiętam ten konflikt, choć odbywał się poza rządem. Rozpętała się potężna awantura i pod naciskiem Wałęsy premier Olszewski posłał Parysa na urlop. Dziennikarze pobiegli do Parysa i spytali, czy słusznie został urlopowany, a ten odpowiedział, że podtrzymuje swoje słowa. Po czym dziennikarze poszli do premiera i powiedzieli, że Parys uważa, iż niesłusznie został zawieszony. Na to Olszewski się zdenerwował i coś ostrego powiedział, a Parys mu odpowiedział.
Taki głuchy telefon się z tego zrobił?
Dokładnie. Po kilku takich rundach panowie, którzy prywatnie byli bardzo zaprzyjaźnieni, nawet bywali u siebie w domu, popadli w ostry konflikt. Został on załagodzony dopiero po upadku rządu Olszewskiego, gdy Parys zaangażował się w tworzenie Ruchu dla Rzeczypospolitej i powiedział: „Mówią o nas olszewicy i jesteśmy olszewikami". Mimo to do dawnej zażyłości na gruncie prywatnym już nie powrócili.
W obronie Parysa powstawały komitety jego poparcia, a więc ta sprawa budziła żywy oddźwięk społeczny.
I były ku temu powody, bo Wałęsa uległ wówczas starej komunistycznej generalicji, świeżo nawróconej na nową władzę. Nie wiem, czy Olszewski miał inne wyjście niż posłanie Parysa na urlop, bo oprócz tego, że Wałęsa był wściekły, to na dodatek media nieprawdopodobnie atakowały Parysa, a broniły generałów.
Duży rezonans w mediach wywołało też odwołanie szefa Radiokomitetu Janusza Zaorskiego i zastąpienie go Zbigniewem Romaszewskim. Czy warto było otwierać jeszcze jedno pole konfliktu w sytuacji, gdy rząd i tak był skonfliktowany z prezydentem?
Uważam, że Jan Olszewski za długo ulegał Lechowi Wałęsie i nie odwoływał Zaorskiego. Nie dość, że byliśmy rządem mniejszościowym, to jeszcze mieliśmy przeciwko sobie telewizję. Sam musiałem stoczyć walkę z prezesem TVP, żebym mógł tak jak Jacek Kuroń i Michał Boni występować w telewizji i opowiadać o działaniach ministra pracy. Długo mi tłumaczono, że Kuroń jest zwierzęciem telewizyjnym, więc będzie miał nadal program, a ja powinienem zrezygnować z tego pomysłu. Poza tym telewizja, mówiąc oględnie, prezentowała daleko posunięty dystans wobec rządu Olszewskiego. Wymiana szefa Radiokomitetu była dla mnie naturalną sprawą.
Dzięki temu Jan Olszewski mógł wygłosić swoje słynne orędzie tuż przed odwołaniem.
To prawda. Zbyszek Romaszewski opowiadał mi później, że w zespole TVP znalazł gorących zwolenników naszego rządu i że oni dokonali cudu technicznego – orędzie poszło jednocześnie we wszystkich programach Telewizji Polskiej.
Premier powiedział m.in., że „nieprzypadkowo w chwili, kiedy możemy oderwać się ostatecznie od komunistycznych powiązań, stawia się nagły wniosek o odwołanie rządu".
Treść tego przemówienia była mocna, ale miałem wrażenie, że premier Olszewski uznał, że skoro wygłosił przemówienie, to zrobił wszystko.
A co mógł jeszcze zrobić? Wyprowadzić Jednostki Nadwiślańskie na ulice i siłą utrzymać władzę? Takie spekulacje się pojawiły.
Te spekulacje były śmieszne. Jan Olszewski nie wyprowadziłby wojska na ulicę przeciwko ludowi. Zresztą nie sądzę, żeby komunistyczni oficerowie stanęli po naszej stronie. Jednak słuchając Olszewskiego, miałem silne uczucie niedosytu. Kiedy padało pytanie „czyja Polska?", gotów byłem stanąć na barykadzie, ryzykować po raz kolejny więzienie i bronić rządu Olszewskiego. Tymczasem nikt na barykady mnie nie wezwał. 5 czerwca poszedłem pod Sejm, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Nic się nie działo. Sądziłem, że Solidarność proklamuje strajk generalny, tymczasem nawet nie znalazło się to w postulatach związku. A potem pomyślałem – niby dlaczego ludzie z Solidarności, pracownicy, bezrobotni mieliby wystąpić w obronie rządu? Niestety, ten rząd nie zostawił po sobie legendy i tęsknoty ludzi, którzy stanowili jego bazę społeczną w momencie jego tworzenia.
Czy Jan Olszewski był dobrym premierem?
To zależy od kryterium. Posiedzenia rządu zaczynały się późno, były długie i męczące. Premier pozwalał na to, by pod drzwiami koczowali dziennikarze, którzy niemalże podsłuchiwali przez dziurkę od klucza. Do dzisiaj jestem ciekawy, kto zarobił na decyzji o uwolnieniu kursu dolara, bo wiem, że jeden z dziennikarzy, gdy to usłyszał, odwrócił się na pięcie i wybiegł z gmachu URM. Dalszymi ustaleniami rządu nie był już zainteresowany. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że Olszewski chciał stworzyć rząd przełomu, to go stworzył. Po jego rządzie kilka rzeczy było nieodwracalnych, m.in. umowa z Rosją i otwarcie rozmów z NATO. A gdyby kto inny sprawował władzę, to być może podpisaliśmy układ, który mógłby ciążyć na nas nawet do dzisiaj. I gdy ktoś mówi, czego to Jan Olszewski nie zrealizował, zawsze odpowiadam – ale zrealizował to. I gdyby to była jedyna sprawa, to nadal należy uznać, że dokonał wielkiej rzeczy dla Polski.
—rozmawiała Eliza Olczyk
(dziennikarka tygodnika „Wprost" )
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95