Bogusław Chrabota: Polityczne mity i miciki

Pierwszym politycznym mitem, który przygniótł połowę mojej generacji, a osobliwie mnie samego, była orwellowska wizja świata. W Polsce Ludowej komuniści zrobili oczywiście wszystko, żeby książki autora „Folwarku zwierzęcego" były nieosiągalne. Dostęp do pojedynczych egzemplarzy w bibliotekach mieli nieliczni. Robili zresztą z niego nie zawsze dobry użytek.

Aktualizacja: 04.06.2017 15:44 Publikacja: 02.06.2017 18:00

Bogusław Chrabota: Polityczne mity i miciki

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

Pamiętam lojalnych wobec władz stanu wojennego publicystów, którzy bezczelnie łypiąc okiem do swoich mocodawców, próbowali tłumaczyć młodzieży, że w swojej najsłynniejszej powieści George Orwell miał proroczą wizję Stanów Zjednoczonych i NATO. Ojczysty blok wschodni był w tej optyce sielankową ojczyzną demokracji i humanizmu. Możliwe, że dalibyśmy się i zwieść, gdyby nie dobrodziejstwo niezależnego obiegu, które Orwella w oryginale oferowało w przynajmniej kilku wydaniach.

Inicjację orwellowską przeżyłem pięknego lata '84 wśród bujnych lasów dawnego powiatu limanowskiego podczas obozu naukowego sekcji filozofii prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rok był adekwatny, więc tematem przewodnim prac studentów pod przewodnictwem naszego ówczesnego guru, docenta Tomasza Studnickiego, były utopie i meandry myślenia utopijnego. Każdy miał wziąć pod szkiełko i oko jakiegoś wybitnego utopistę. Jedni wybrali Platona, drudzy Morusa, jeszcze inni Campanellę, Saint-Simona czy Marksa. Ja postanowiłem gruntownie przestudiować i przedstawić analitycznie wizję Georga Orwella, obudowując go innymi antyutopiami. Skupić się przez chwilę na Aldousie Huxleyu i Zamiatinie, którego powieść „My" poruszyła mnie dogłębnie kilka miesięcy wcześniej. Siedziałem więc nad Orwellem i jego interpretacjami przez kilka tygodni i mimo że sam referat i dyskusja zabrały nie więcej niż trzy godziny, wyszedłem z tej intelektualnej przygody jak po zderzeniu z wielotonową ciężarówka. Nie, to nie była kwestia wiary. Orwellowi nie dało się wierzyć. Jego wizja była zbyt literacka, a postacie zbyt papierowe. Liczyła się siła metafory. I wszystko, co z sobą niosła. To jak w poezji, której tembr potrafi kształtować emocjonalność pokolenia.

O ile więc empiryczna rzeczywistość wokół była jakby ulepiona z papier mâché, szara, nieskończenie banalna i po stokroć skompromitowana moralnie czy intelektualnie, wydawało się, że za jej parawanem kryje się nienaruszalny mechanizm czystej władzy. Czystego przymusu. Ideologia była tu tylko jednym z licznych instrumentów. Komunizm mógł być więc kompletnie zdegenerowany bądź zastąpiony dowolnym innym wyznaniem. Liczyła się trwałość wzbogacanego o coraz nowe możliwości i technologie mechanizmu, którego istnienie zdawało się niezagrożone. Oczywiście w takim świecie, o ile jest alternatywa, żyć się nie da. Stąd tak powszechne przypadki odmowy i negacji.

Przygnieceni metaforą Orwella, przekonani o nienaruszalności systemu mieliśmy raptem do wyboru dwie drogi. Status dysydenta w Polsce Ludowej lub emigracja. Ta druga był częstsza. To był także mój wybór cztery lata później, w lecie 1988 roku, i trwałbym przy tym wyborze pewnie do dziś, gdyby historia nagle nie zdmuchnęła chmury o posępnych rysach George'a Orwella i nie zastąpiła ją inną twarzą. Pogodnym obliczem harwardczyka o japońskich korzeniach, Francisa Fukuyamy. To on zafundował kolejny wielki mit mojej młodości.

Oto więc pada mur berliński. W Polsce bezkrwawo władzę przejmuje opozycja. Od kul ginie bukareszteński potomek Draculi Nicolae Ceausescu. Rozpada się Związek Radziecki. Dzielny Jelcyn powołuje do życia przyjazną po wieki ludzkości Rosję. Jaruzelski i jego klika odchodzą na emeryturę. W dalekim Chile abdykuje Pinochet. Frankistowska Hiszpania zamienia się słoneczny, porośnięty gajami cytryn i pomarańczy turystyczny raj. Następuje koniec historii, jak ją rozumieliśmy w XX wieku. Od tej pory tylko żyć nie umierać. Bogacić się, produkować i konsumować. Płodzić kolejne pokolenia i pracować na emeryturę pod palmami. Przyznaję, dałem się uwieść kolejnemu mitowi.

Dziś myślę, że był równie niebezpieczny jak ten poprzedni, bo spoza różowych okularów Fukuyamy nie dało się dostrzec realnych problemów. Narastających po kolei fal niesprawiedliwości, niezgulstwa, cwaniactwa, fałszywych ideologii. Co prawda przed czymś tam przestrzegał Huntington, ale świat dał się uśpić hipnotycznej wizji Fukuyamy. Przebudzenie przyszło niewiele ponad dekadę później. Atak na World Trade Center, Afganistan, Irak, Darfur. W końcu potworności zrodzonej z czystego zła idei nowego kalifatu. Daesz zmył ostatecznie iluzję końca historii. Dziś próbujemy być trzeźwi i patrzeć na problemy świata z większym wyczuciem realizmu. Ale mamy i swoje małe polityczne miciki (bo trudno je nazwać mitami). Micik niedokończonej lustracji. Mit smoleński. Mit bakteriotwórczych (bakterionośnych?) uchodźców z Syrii. Jak widać, bez drobnej choćby mitologii żyć się nie da. Na szczęście to kategoria mitów malutkich, więc i poradzić sobie z nimi łatwiej. Ale czy sobie poradzimy?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pamiętam lojalnych wobec władz stanu wojennego publicystów, którzy bezczelnie łypiąc okiem do swoich mocodawców, próbowali tłumaczyć młodzieży, że w swojej najsłynniejszej powieści George Orwell miał proroczą wizję Stanów Zjednoczonych i NATO. Ojczysty blok wschodni był w tej optyce sielankową ojczyzną demokracji i humanizmu. Możliwe, że dalibyśmy się i zwieść, gdyby nie dobrodziejstwo niezależnego obiegu, które Orwella w oryginale oferowało w przynajmniej kilku wydaniach.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Refren mojej ballady