Państwowy produkt drugiej jakości

Większość dzisiejszej kultury to łatwy kicz, obniżona do poziomu mas imitacja sztuki. To jednak permanentny stan rzeczy. Dlatego kulturę, z małymi wyjątkami, warto pozostawić samej sobie. Artysta poradzi sobie bez pomocy państwa.

Publikacja: 01.06.2018 18:00

Państwowy produkt drugiej jakości

Foto: Getty Images

W „Plusie Minusie" z 28–29 kwietnia profesor Andrzej Szahaj skrytykował obecny polski kapitalizm, zdolny tylko do zaspokajania przyziemnych komercyjnych pragnień mas, a niezainteresowany kulturą wysoką. Na rynek kultury, który sam sobie nie radzi, musi według profesora wkroczyć państwo, żeby za pomocą „miękkiego autorytaryzmu", przyznając dotacje z zachowaniem ścisłych standardów, przywrócić równowagę.

Zgadzam się z sądami autora o słabości dzisiejszej kultury. Jednak nie mogę się zgodzić z zaproponowanym przez Szahaja lekarstwem – uważam, że interwencja państwa pogłębi już i tak istniejące problemy. Aby podjąć polemikę, muszę najpierw obalić poszczególne sądy.

Kto ogląda telewizję, a kto nie?

Sytuacja w kulturze z pewnością nie jest dobra, ale cóż, to nieprawda, że – jak twierdzi Szahaj – wszyscy oglądają telewizję. Wielu młodych ludzi jej nie ogląda i trudno się dziwić – telewizja zarówno komercyjna, jak i publiczna jest nakierowana na odbiorcę w średnim lub starszym wieku (chociaż programy są często „młodzieńcze"). Marzy o kliencie, który przemieszcza się tylko między telewizorem i sklepem. Wszystkie telewizje są jednakowo paternalistyczne, miłe, miękkie, wrzaskliwe, wyestetyzowane. Młodych to drażni, bo też głównie młodzi jak dotąd robili coś nowego w świecie.

Młodzi częściej oglądają na ekranie (komputera, smartfona) to, co chcą, starsi – to, co ktoś inny im proponuje. Oczywiście, nie jest to czasem wyraźna różnica. Sam czuję niekiedy, że chcę już tylko odpocząć. Oczywiście, trafiają się w „ramówkach" wyjątki – jak część programów i filmów na TVP Kultura – ale Szahaj zapomina, że telewizja publiczna produkuje przede wszystkim tańce na lodzie i głupkowate teleturnieje, które zależnie od rządzącej opcji politycznej są trochę bardziej „patriotyczne" albo trochę bardziej „liberalne".

Telewizja publiczna w ogóle jest ciekawym przypadkiem problemu, o którym mówimy, bo zarazem jest graczem na rynku i ma „misję". Państwo, które buduje sobie równie wspaniałe siedziby co TVP i traktuje samo siebie równie pompatycznie, w dalszym ciągu próbuje wzbogacić się kosztem obywatela, prześciga w tym nawet kapitalistów. W odróżnieniu od kapitalistów sprzedaje swoim obywatelom upaństwowioną komercję jako „misję", jako czynienie dobra. Prywatne telewizje, nie mniej słodkie od publicznej, choć bardziej profesjonalne, próbują nam sprzedać proszek do prania albo samochód, które uczynią z nas bohaterskie panie domu albo pięknych szoferów. Program telewizyjny to dla nich sposób na wypełnienie przerwy między dwoma blokami reklamowymi. Ale w porównaniu z rozdętymi instytucjami państwa kapitaliści mało się interesują naszymi duszami, a ich bezwzględność w dążeniu do zysku ma w sobie jakąś ciekawostkę, jakąś podnietę dla artysty.

Jeśli państwo zostanie, jak chce Szahaj, silniejszym graczem na rynku kultury, w dalszym ciągu decyzje o „dofinansowaniach" będą należały do urzędników, czyli znów będą to decyzje „polityczne". I zależnie od tego, kto wygra wybory – a nawet nie od tego, bo czasami sytuacja w mediach publicznych ma niewiele wspólnego z aktualną koalicją – za publiczne pieniądze będą powstawały wyznaczone przez utytułowane komitety „dzieła". Większość tych dzieł – pozostańmy na razie przy filmie – będzie nieudolnym naśladowaniem zachodniej komercji wzbogaconym o element „patriotyczny", który już w naszej polityce się upowszechnił i właściwie wszyscy go akceptują. Bardziej niszowe, „artystyczne" dzieła będą powielały obecne zachodnie mody intelektualne albo kleciły przaśną polską odpowiedź na te mody, korzystającą z takich wynalazków jak cukierkowy katolicyzm. I dopiero to pociągnie w dół kulturę i życie publiczne.

Komercja tworzy pewną niezbędną przestrzeń lekkiego zagrożenia dla sztuki. Dopiero interwencje państwa przygniatają sztukę, zmuszają ją do służebności, wywołują wrażenie, że cała kultura jest nieciekawa. Państwo podszywa się pod antykomercyjne zadania kultury, jednocześnie ją kompromitując. Dobry artysta wie, że nawet w sztuce komercja nie jest w sumie taka zła, a masowe rozpowszechnianie dzieła daje odbiorcom możliwość zrewanżowania się twórcy. To państwowiec pryncypialnie występuje przeciw komercji.

Mówiąc o kulturze, mam na myśli głównie literaturę, ponieważ nią się zajmuję. Polska literatura najnowsza jest albo hermetyczna – często tworzą ją doktorzy humanistyki, którzy nie potrafią oderwać się od języka studiów naukowych – albo „flirtuje z popkulturą" (marzę, by przestano używać tego idiotycznego frazesu). Zazwyczaj zamiast umieszczać swoją filozofię w stylu, wyraża wprost (albo bardzo słabo ukryte) sądy o rzeczywistości. Nie rozbija naszych przyzwyczajeń intelektualnych, w niewielkim stopniu zachęca do refleksji nad życiem. Literaturę przeszłości postrzega jako naiwnie ascetyczną. Promuje drobnomieszczański światopogląd: sensem życia jest to, by było ono trochę przyjemne. Człowiekowi wystarczy trochę pieniędzy, trochę seksu, trochę kultury, trochę prestiżu, i może być szczęśliwy. Ważne też, żeby popierać ruchy polityczne, które twierdzą, że równomiernie rozdysponują zdefiniowane przez rządzących szczęście w całym społeczeństwie.

Dobrzy czytelnicy – nieliczni i wyjątkowi w każdym środowisku – odbierają najnowszą literaturę krytycznie, ale nie mówią o tym wprost. Dzieje się tak, gdyż poza garstką znajomych, z którymi mogą szczerze porozmawiać, dobrzy czytelnicy słyszą tylko pochwalne sądy o słabej książce. Krytycy zazwyczaj tylko dla korzyści albo po znajomości wystawiają pisarzom wysokie noty, przez co powstaje wrażenie, że rok w rok powstają w Polsce „ważne" dzieła. Efekt jest taki, że rzeczywiście większość ludzi akceptuje istniejący stan rzeczy niemający dużo wspólnego z dynamiczną, interesującą kulturą. Bardzo niewielu ludzi umie sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej.

Czy w tej sytuacji powinno się włączyć państwo? Osobną książkę można by napisać o tym, jak współczesne państwo bawi się z ludźmi w kotka i myszkę. Jak to jest, że instytucje i rządy ponoszą na każdym kroku tyle klęsk, z tak wieloma problemami nie potrafią sobie poradzić, ale zawsze potrafią same siebie wybronić, uratować swój wizerunek? W przypadku Polski to dobrze odrobiona lekcja z poprzedniego systemu. Państwo „teoretyczne" – ociężałe, niemrawe, skazane na choroby – jednak zawsze umiejętnie dzieli i rządzi. To państwo nie powinno mieć zbyt wiele głosu w kulturze, ponieważ wszystko, co odziedziczyliśmy jako kulturę, wszystko, czym przeszłość nam imponuje, powstało poza mechanizmami używanymi przez dzisiejsze państwo.

Odwołujmy się do idealnych wzorców

Czy powieść „Lolita" Władimira Nabokowa, która w latach 50. zeszłego wieku stała się bestsellerem, czytanym przez miliony czytelników w wolnym świecie – także tych, którzy byli przyzwyczajeni raczej do grubych kryminałów – jest produktem kultury masowej, czy wybitnym utworem literackim, któremu przydarzyła się niespodziewana przez autora przygoda?

Wspominam o Nabokowie, bo udało mu się zdobyć sławę po 40 latach przebywania głównie w wąskim literackim obiegu. Należał do tych twórców, którzy całe życie działali w sztuce na własną rękę. Ale chyba można się zgodzić, że jego sukces – zarówno artystyczny, jak i rynkowy, czego tak bardzo pragniemy – wydarzył się w kapitalizmie, a w innym ustroju byłby niemożliwy.

Popularność co prawda łączy się z wulgarnością, większość ludzi w latach 50. czytała i dziś czyta „Lolitę" tylko powierzchownie (jako „fajną książkę" – ale to i tak dużo) i nie interesuje się innymi dziełami Nabokowa, ale doprawdy: powierzchowność odbioru, trudności z przebiciem się na rynku kultury powinny być jedynymi problemami pisarza. Interwencja państwa tylko pogorszy i skomplikuje sprawę. Dobry pisarz radzący sobie w kapitalizmie – nie mówię tu o autorze kryminałów – nie łudzi się, że jego utwory będzie czytało, rozumiało, lubiło wiele osób. Wielu kupi je właściwie przez pomyłkę. Dobry pisarz tworzy dla garstki wymagających czytelników, których nie zauważają statystyki. Państwo natomiast nakłada na twórców obowiązek upowszechniania kultury wśród mas, co miałoby doprowadzić do nie wiadomo jakich korzyści. Czy wszyscy mieliby kochać „Przedwiośnie" Żeromskiego, nawet gdyby to była dobra książka? Czy wszyscy mają się zaczytywać w „Weselu"?

Sięgam po przykład Nabokowa, niedzisiejszy i niepolski, ze świadomością, że taka historia w Polsce się nie wydarzy. Ale jeśli aspirujemy do dorównania zachodniemu profesjonalizmowi, powinniśmy odwoływać się do przypadków „idealnych". W każdym razie to lepszy przykład niż przywoływany przez Szahaja „złoty okres" polskiej kultury po 1956 r., wynikający głównie z tego, że PRL konserwował nienormalne mechanizmy życia społecznego, co polegało między innymi na upolitycznieniu wszystkich sfer życia. Jeśli będziemy myśleć tylko o polskiej rzeczywistości, to nigdy tej rzeczywistości nawet nie uchwycimy.

Inny przykład: Gustave Flaubert, pisarz, od którego zaczyna się nowoczesna literatura, jeden z mistrzów dla Nabokowa, był zamożnym mieszczaninem, synem prowincjonalnego lekarza. Dzięki posiadłości w Normandii nie musiał pracować (Nabokow też by nie musiał, ale majątek zabrała mu rewolucja 1917 r.). W niepojęty sposób nie był bezmyślnym burżujem, któremu państwo musi w czymś pomóc, lecz wybitnym artystą i podobnie jak inni wielcy pisarze, był także filozofem. Do wydania „Pani Bovary" musiał dopłacić z własnej kieszeni – bo tak jak Nabokow, nie pisał dla mas, nie pisał dla państwa, ale dla siebie. Państwo wsparło sukces Flauberta. Wytoczyło mu proces za obrazę moralności, podbijając sprzedaż jego arcydzieła.

Przewrotność państwa

Wdzisiejszej kulturze, pomimo wspaniałych widoków na oryginalność (nowoczesne media, powszechny dostęp do informacji, każdy z nas jest inny etc.) jest tej oryginalności bardzo niewiele: okazuje się, że wszyscy mają do powiedzenia podobne rzeczy. Choć mamy mnóstwo wydarzeń kulturalnych, nie przynoszą one nic nowego. Finansowane przez państwo dzieła służą raczej autokreacji twórcy i mecenasa, niż próbują – jeśli mogę sformułować postulat – zrobić coś ciekawego w kulturze. Lepsze lub gorsze książki żyją najwyżej kilka tygodni, a to i tak zazwyczaj wtedy, gdy dojdzie do jakiegoś miniskandalu. Jeśli jakiś artysta przedziera się przez falę komunałów i nieśmiało mówi własnym głosem, słucha go na spotkaniu autorskim nie więcej niż dziesięć osób.

Zdaję sobie sprawę, że literatura to nie cała kultura, wiem, że sytuacja muzealników jest inna. I może państwo powinno ograniczyć się do muzeów? Dobrze się tam czuje, ponieważ jego styl jest muzealny. Państwo konserwuje i konsekruje, nie nadąża za nowością (ale i tak wygrywa), próbuje wszystkim naraz dogodzić (i nikogo naprawdę nie zaspokaja), jest (nad)opiekuńcze, pracuje na niskich obrotach, ale nieubłaganie schlebia starości. Kiedy jednak próbuje dać impuls do rozwoju kultury, zawodzi, bo to młodość – o czym pisał Gombrowicz, inny wyrzutek bez stypendium rządowego – tworzy wszystko, co nowe w sztuce, a młodość nie jest upaństwowiona. Impulsem dla artysty jest zawsze coś zewnętrznego wobec niego, coś odmiennego. Państwo zamienia zaś kulturę w chorą grę luster, w nierozwikłany i absurdalny splot różnych „odpowiedzialności" i „sprawiedliwości", który rozumie tylko urzędnik. Pod władzą państwa artysta znajdzie się w pułapce: nie będzie wiedział, czy ma się wstydzić sukcesu, bo nie osiągnęli go inni podopieczni państwa, czy do niego dążyć, bo sławi państwo. Będzie chodził na smyczy anonimowego technokraty.

Państwo może przyznawać więcej grantów, stypendiów, nagród, ale pod jego opieką nigdy nie powstanie dzieło o trwałej wartości. Udane państwowe mecenaty w przeszłości wynikały z tego, że twórca nie musiał jeszcze na rozkaz władcy być „inżynierem dusz" całego społeczeństwa, ograniczał się do czołobitnej dedykacji. (Można argumentować, że są sukcesy, jeśli chodzi o film. Literatura ma jednak przewagę artystyczną nad kinem, bo w mniejszym stopniu chodzi w niej o wydarzenie – takie jak pójście do kina – i całą związaną z tym produkcję materialną). Państwo nie umie tworzyć mechanizmów wolnorynkowych, a jedynie je imituje. Taka imitacja tylko jemu wychodzi na dobre, państwowy produkt zaś jest zawsze drugiej jakości, zawsze czegoś mu brakuje.

Czytelnik może łatwo się przekonać o jakości literatury najnowszej. Proszę wejść do księgarni i kupić jakąś nową polską powieść, najlepiej taką, w której znajduje się adnotacja, że dzieło powstało w ramach stypendium państwowego. Jeśli czytelnik zdoła nawet dotrzeć do jej końca, gwarantuję, że po kilku dniach od zakończenia lektury nie będzie niczego pamiętał. W powieści stypendiowanej nie będzie żadnych nowych chwytów artystycznych, żadne zdanie nie utrwali się w pamięci. Czytelnik może być za to pewien, że napotka na przykład na wątki „krytyki polskości". Opłacają się one zarówno państwu, jak i pisarzowi. Jeśli państwo łoży na twórcę, to może on nie przejmować się światem zewnętrznym i wysyła czytelnikowi mniej więcej taki komunikat: uwierz, że jestem wielkim pisarzem, zmagającym się z naszymi odwiecznymi problemami i kup moją książkę, żebyśmy wszyscy się dowartościowali. Czy źle to świadczy o polskim czytelniku, że rzadko zgadza się na taką grę?

Ta poszlaka wskazuje na pewne zagadkowe zjawisko. Nie chciałbym snuć teorii spiskowych, bo nic nie wskazuje na to, żeby nasi władcy rozumieli mechanizm, który uruchamiają. Mimo to uważam, że możemy zaobserwować pewną przemianę. Setki lat temu państwo utrzymywało twórców, którzy je sławili. Dziś państwo utrzymuje twórców, którzy je atakują. Przypadkowa genialność polityki państwa, które jawnie samo tworzy swoich przeciwników – trochę jak carska Rosja, która utrzymywała większość „rewolucyjnych" partii, aby nimi sterować.

Kulturze służy wolność

Zartykułu Szahaja wypływa jeszcze jeden wniosek. Jeśli dopuścimy do tego, że powstaną podobne do istniejących, „miękko" autorytarne, niepodlegające jasnej kontroli, lecz znajomościowej polityce personalnej, instytucje państwowe, utorujemy drogę dla rosnących nadużyć w przyszłości. Martwi mnie to, że wobec „teoretyczności" instytucji w naszym kraju, ostatnio jeszcze dofinansowanych z Unii Europejskiej, co zaowocowało wspaniałą fuzją starego z nowym, mówi się przede wszystkim o tym, jak rozbudować te instytucje i zwiększyć kontrolę państwa nad ludźmi, a nie o tym, jak państwo usprawnić. W tym temacie debata publiczna robi się niebezpiecznie jednomyślna.

Państwo, które promowałoby kulturę w sposób, który wyobraża sobie Szahaj, promowałoby tak naprawdę samo siebie. I nie jest to – w teorii – wcale taka niemądra polityka, jeśli komuś zależy na budowaniu prestiżu państwa, jego miękkiej siły. Ale ta siła państwa powinna być co najwyżej rezultatem sztuki, a nie przyczyną jej tworzenia. Interwencjonizm nie nada kulturze ani jakości, ani trwałości. Nie wyczaruje w Polsce przez parę lat tego, co na Zachodzie stworzyły wieki mieszczaństwa. „Miękki autorytaryzm" może pogłębić istniejące patologie, a co najgorsze – ograniczyć znów naszą wyobraźnię do wyłącznie politycznych kwestii.

Jeśli nie interwencjonizm, to co innego? – można zapytać. Proponuję: odciągnąć państwo od dziedzin życia, w których może ono tylko napsuć. Nie łudzić się, że państwo spowoduje nasze triumfalne dołączenie do Zachodu. Nie będziemy ani Zachodem, ani etatowym Innym współczesnej kultury, bo te miejsca zajęły już, i dobrze dla nas, Afryka i Azja. Bądźmy tym, co jak się zdaje, sugerował niedoczytany Gombrowicz: artystami i prześmiewcami, którzy ulegają wpływom, ale nie błagają o uznanie. Którzy może podle jedzą i mieszkają, ale są niezależni. Piszę „my", bo sądzę, że stać na to kilka osób, działających niezależnie od siebie i ze zdziwieniem dowiadujących się o swoim istnieniu.

Zawsze na koniec okazuje się, że w sztuce i w państwie chodziło od początku o wyobraźnię. Może kiedyś w przyszłości twórcy znów będą skazani na rolę opozycjonistów – choć nie łudźmy się: gdyby zapanował reżim, większość by go poparła, jak zawsze było w historii – a dziełami „podziemia" będą się zachwycać odważniejsi czytelnicy, dopóki nie zdezaktualizuje ich kolejna „transformacja".

Autor jest publicystą, doktorantem na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Przygotowuje pracę doktorską o twórczości Adama Ważyka

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W „Plusie Minusie" z 28–29 kwietnia profesor Andrzej Szahaj skrytykował obecny polski kapitalizm, zdolny tylko do zaspokajania przyziemnych komercyjnych pragnień mas, a niezainteresowany kulturą wysoką. Na rynek kultury, który sam sobie nie radzi, musi według profesora wkroczyć państwo, żeby za pomocą „miękkiego autorytaryzmu", przyznając dotacje z zachowaniem ścisłych standardów, przywrócić równowagę.

Zgadzam się z sądami autora o słabości dzisiejszej kultury. Jednak nie mogę się zgodzić z zaproponowanym przez Szahaja lekarstwem – uważam, że interwencja państwa pogłębi już i tak istniejące problemy. Aby podjąć polemikę, muszę najpierw obalić poszczególne sądy.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach