Siuksowie. Nieznana historia Czerwonej Chmury

Była to lekcja, którą Czerwona Chmura musiał sobie wziąć do serca: odwaga nie znaczyła nic w obliczu powtarzalnych karabinów i armat.

Aktualizacja: 21.05.2017 20:19 Publikacja: 18.05.2017 17:01

Indiańscy wodzowie ok. 1860–1880. Drugi od lewej siedzi Red Cloud (Czerwona Chmura)

Indiańscy wodzowie ok. 1860–1880. Drugi od lewej siedzi Red Cloud (Czerwona Chmura)

Foto: Library of Congress

Siedzący Byk był wściekły. Miesiąc wcześniej, mniej więcej wtedy, gdy Czerwona Chmura napadł na stację Bridge, Hunkpapowie próbowali wszcząć walkę z garnizonem stacjonującym w forcie Rice w Dakocie Północnej. Mogłoby się wydawać, że idealnie się zgrali, lecz Indianie nie zaplanowali tych symultanicznych najazdów, po prostu czas temu sprzyjał. Mimo to Siedzący Byk odniósł jeszcze mniejszy sukces niż Czerwona Chmura. Przyczyną jego klęski była geografia.

Rok wcześniej, w następstwie swojego zwycięstwa nad Upper Knife, generał Sully polecił inżynierom zbudować fort na wysokim płaskowyżu, który górował nad zachodnim brzegiem Missouri. Równina otaczająca placówkę była okolona niskimi skarpami pokrytymi połaciami szałwii, przerywanymi tylko ciągnącymi się po horyzont ciemnymi wąwozami. Zgodnie z przewidywaniami Sully'ego żołnierze stojący na fortyfikacjach mieli dobrą widoczność w promieniu wielu kilometrów. Kiedy u ich bram pojawili się wojownicy Siedzącego Byka wystawieni jako przynęta, żołnierze na czujkach nie mieli problemu z dostrzeżeniem głównego korpusu czterystu–pięciuset Hunkpapów i Dakotów usiłujących ukryć się za odległymi ostańcami. Dowódca placówki sformował szyk obronny wzdłuż skarpy nad rzeką, która wiła się wokół topolowej palisady, ale nie pozwolił iść ludziom ani kroku dalej. Siuksowie przeprowadzili jeden szaleńczy atak, tracąc morze strzał i kul muszkietów, jednak ustąpili przed ostrzałem artyleryjskim. Nie było tu – jak pod stacją Bridge – żadnej karawany, która potrzebowała pomocy. Żołnierze utrzymali pozycje, a ich haubice trzymały Siuksów daleko poza zasięgiem łuków i muszkietów. Ponury Siedzący Byk pokierował odwrotem.

Gdy miesiąc później członkowie jego eskorty wyśledzili kłęby pyłu wzniecane przez oddziały pułkownika Cole'a, krążące nieopodal ujścia Powder do Yellowstone, Siedzący Byk i jego sfrustrowani Hunkpapowie skoczyli na nich jak wściekłe borsuki.

Siły Cole'a miały czterokrotną przewagę liczebną, ale jego ludzie i konie byli osłabieni po wielotygodniowym marszu po równinach, w upale i suszy, od których popękała im skóra, a usta, języki i oczy pokryły się osadem z żółtej, miałkiej lessowej gleby. Kiedy spostrzeżono Indian, Cole rozkazał zająć pozycje i ustawić tabor obronny w pobliżu zagajnika bujnych skarłowaciałych dębów. Przez cztery doby Siuksowie czynili podchody, odbijając w sumie kilka koni i mułów zaprzęgowych – Siedzący Byk osobiście złapał majestatycznego czarnego ogiera należącego do jednego z oficerów. Jednak Indianie nie mogli ani przedrzeć się przez prowizoryczne umocnienia, ani wywabić ich obrońców.

W końcu to pogoda zmusiła Cole'a do wyłożenia kart. 1 września temperatura spadła o blisko czterdzieści stopni, a z północy nadciągnęła szalona zamieć, która zabiła ponad dwieście osłabionych amerykańskich koni. Spaliwszy zbędne wozy, uprząż i siodła, Cole nie miał wyjścia – mógł tylko pomaszerować ze swoimi ludźmi w górę rzeki Powder. Siedzący Byk posłał gońców do Czerwonej Chmury, toteż jego Hunkpapowie i Dakotowie zyskali teraz wsparcie małych grup Oglalów oraz garstki Miniconjou i Sans Arc.

Siuksowie co rusz nękali wolno poruszających się Amerykanów, lecz nie miało to trwać bez końca. Im bardziej bowiem oddział przemieszczał się na południowy wschód, tym bardziej Siedzącego Byka niepokoiło zbytnie oddalanie się od jego bezbronnego obozu nad Little Missouri. Zwiadowcy donieśli mu wprawdzie, że generał Sully wycofał się przez Missouri, ale ostrożności nigdy za wiele. Hunkpapowie atakowali kolumnę jeszcze przez dwa dni, po czym odpuścili, żeby wrócić do domu. Teraz nadeszła kolej Czerwonej Chmury.

Czerwona Chmura (1822–1909), wódz Siuksów Oglala. Ponoć jego ostatnie słowa brzmiały: „Dali nam mnós

Czerwona Chmura (1822–1909), wódz Siuksów Oglala. Ponoć jego ostatnie słowa brzmiały: „Dali nam mnóstwo obietnic, ale spełnili tylko jedną. Powiedzieli, że wezmą sobie naszą ziemię, i rzeczywiście ją wzięli"

Library of Congress

Zabili co do jednego

5września wódz Złych Twarzy w końcu zareagował na najście pułkownika Cole'a i zgromadził dwa tysiące wojowników, żeby zmierzyć się ze znękanymi Amerykanami. Na pole bitwy Czerwona Chmura wybrał zakole rzeki Powder, nad którą w tym miejscu wznosiły się urwiste, piaskowcowe zbocza przetykane wijącymi się wąwozami. Było to idealne miejsce na zasadzkę. Nie wiadomo, dlaczego Czerwona Chmura nie pojechał tego dnia z wyprawą wojenną: część historyków twierdzi, że po dniach poszczenia i poszukiwania wizji czejeński wódz Rzymski Nos poprosił o honor poprowadzenia połączonych sił Siuksów i Czejenów. Czerwona Chmura najwidoczniej przyznał mu ten zaszczyt, a w swoim imieniu wysłał Szalonego Konia i Młodego Człowieka Który Boi Się Swoich Koni.

Jednak nieobecność wodza Oglalów spowodowała, że Indianie wrócili do swojej starej taktyki bitewnej. Zamiast zasadzić się na żołnierzy na skalistych grzbietach lub nawet zaskoczyć ich czołowym natarciem, wojownicy podzieli się na mniejsze grupki według przynależności do swoich zrzeszeń wojennych i myśleli wyłącznie o kradzieży koni i zdobywaniu „liczących się czynów". Niektórym dopisało nadzwyczajne szczęście. Oddział Czejenów prowadzonych przez Rzymskiego Nosa ścigał nieudolną kompanię kawalerii aż do topolowego zagajnika okalającego północny brzeg Powder. Indianie zsiedli z koni i wykorzystując osłonę w postaci bujnego wilczomlecza, popełzli za nimi. W pobliżu rzeki wydostali się z gęstwiny na łąkę, gdzie znaleźli osiemdziesiąt osiodłanych koni przywiązanych do krzewów. Na drugim brzegu rzeki wyłaniali się ociekający wodą kawalerzyści. Żaden nie oddał strzału.

Podniesiony na duchu tym małym zwycięstwem Rzymski Nos spróbował zebrać swoich wojowników w jedną spójną grupę. Jednak w tym czasie główny korpus oddziałów Cole'a raz jeszcze sformował kwadrat ze swoich wozów, umieszczony tyłem do wysokich wzgórz. Gdy Rzymski Nos ustawił Indian w luźnym szyku między Powder a zboczami, Szalony Koń zwrócił się do niego z prośbą. Chciał wywabić Amerykanów śmiałym, samotnym atakiem. Taktyka ta była jego znakiem firmowym podczas wojen z Wronami pod koniec lat pięćdziesiątych XIX wieku i jako coś wyjątkowego wzbudzała entuzjazm jego towarzyszy broni. Rzymski Nos oczywiście wiedział o tych słynnych szarżach, więc wyraził zgodę.

Niemal nagi Szalony Koń trzykrotnie przegalopował wzdłuż linii obronnych Cole'a – szczupła, upiorna postać, pochylona nad gibkim karkiem wojennego wierzchowca. Galopady w błyskawicznym tempie przypominały lot nurkowy duchowego zwierzęcia Szalonego Konia, którym był czerwonoogoniasty jastrząb. Wojownik szydził z żołnierzy, nawołując, by wyszli walczyć. Żaden tego nie zrobił, choć kule świstały wokół niego i znaczyły ziemię obok kopyt jego rumaka. Szalony Koń w końcu odpuścił – tym razem jego wierzchowiec wyszedł bez szwanku.

Rzymski Nos nie chciał być gorszy i pognał na swoim białym kucu przez pokrytą pyłem i upstrzoną kępkami turzycy i ostnicy ziemię niczyją. Orli pióropusz wlókł się po ziemi, gdy jego właściciel również postanowił gnać od jednego krańca amerykańskich szyków do drugiego, wykrzykując zniewagi i prowokując do konfrontacji. Żołnierze znów pozostali na pozycjach. Czejen przejechał tak trzy razy, aż w końcu jego koń został trafiony i zabity. W tym momencie połączone siły plemienne ruszyły hurmem do ataku. Odepchnęły ich świszczący kartacz i trzaski wystrzałów setek karabinów Spencera. Kiedy pole bitwy spowił przydymiony zmrok, Indianie byli już zmęczeni impasem, jak można się było spodziewać. Czejenowie odjechali jako pierwsi, rozbili obóz na postój, a potem ruszyli na wschód, w stronę Gór Czarnych, żeby przygotować się do jesiennego polowania na bizony. Cole wykorzystał to na sformowanie kolumny do wymarszu. Ruszył na południowy zachód. Kilku Siuksów dalej go śledziło, choć przede wszystkim zależało im na podkradaniu koni. Szansa na ostateczną rozgrywkę przepadła.

Jednak trzy dni później nadarzyła się kolejna, gdy pauniscy zwiadowcy Cole'a, ciągnący za sobą pluton kawalerii, wjechali na grań i niemal wpadli na wschodnią flankę wielkiego obozu Czerwonej Chmury nad rzeką Tongue. Grupa dwudziestu siedmiu Czejenów – jedna z ostatnich, które miały wyjechać do zimowego obozu na wschodzie – zauważyła ich jako pierwsza. Jednak Paunisi byli tak daleko, że Czejenowie wzięli ich za Lakotów lub Arapahów wracających z potyczki z żołnierzami i przestali zwracać na nich uwagę. Paunisi wycofali się i ukryli na szczycie urwiska, pozwalając Czejenom przejść. Następnie zaczaili się na nich i zabili co do jednego. Gdy posłaniec poinformował Cole'a o sytuacji, pułkownik zrozumiał, że tym razem zyskał element zaskoczenia. Rozpoczął ofensywę, ustawiając swoje oddziały w europejskim szyku frontalnego ataku. Ducha walki odzyskali nawet malkontenci z Kansas, którzy pojęli, że jest to moment w rodzaju „teraz albo nigdy".

Niebo pomogło Czerwonej Chmurze

Tymczasem Czerwona Chmura nie był przygotowany na atak z zaskoczenia. Jego siły były uszczuplone o czejeńskich Żołnierzy Psów, więc w panice musiał organizować obronę. Kobiety i dziewczęta pognały zwijać namioty, a nastoletni opiekunowie stad zebrali konie z okolicznych pastwisk. Sceny w centrum indiańskiego obozu przypominały rodeo – uzbrojeni wojownicy łapali na lasso i siodłali każdego dostępnego konia. To jednak nie wystarczało, ponieważ Cole miał strategiczną i taktyczną przewagę. Wtedy nagle, jak na wezwanie samego Wakan Tanka, znów zadziałała pogoda. Niebo na zachodzie niemal poczerniało od kłębów pomrukujących burzowych chmur znad pasma Bighorn. Zacinający deszcz ze śniegiem bombardował prerię przez kolejne trzydzieści sześć godzin, uniemożliwiając walkę i zamieniając ilastą ziemię w grzęzawisko. Indianie wymknęli się w półmroku, a Cole stracił kolejne czterysta koni i mułów, które padły od przenikliwego zimna.

Kiedy 9 września burza ustała, otępiali Amerykanie ponownie zabrali się do palenia resztek ze swoich zapasów, w tym wozów. Pozostałe zwierzęta Cole'a były zbyt słabe, a jego ludzie zbyt wyczerpani, by dalej transportować zwłoki, toteż Cole kazał wrzucić je do ognia, co miało oszczędzić im okaleczenia. Następnie poprowadził to, co zostało z jego rozwydrzonego oddziału, doliną rzeki Powder na południowy zachód. Wysokie grzbiety górskie po obu stronach kolumny roiły się od indiańskich jeźdźców. Jednak w przeciwieństwie do Hunkpapów Siedzącego Byka, a nawet Czejenów Południowych, a więc plemion, które – wojując przez lata z białymi – zdołały pozyskać niektóre nowoczesne rodzaje broni, Oglalowie Czerwonej Chmury czy Brulé byli w większości skazani na łuki, bezużyteczne z tej odległości. Jeden z oficerów Cole'a oszacował, że tylko jeden na stu wojowników w dolinie rzeki Powder miał sprawną broń palną, i zazwyczaj była to jednostrzałowa strzelba ładowana od przodu. Gdyby choć co czwarty z ludzi Czerwonej Chmury miał cokolwiek, co przypominałoby będące na wyposażeniu armii szybkostrzelne spencery albo colty, kolumna Cole'a zostałaby rozbita w pył. Była to lekcja, którą Czerwona Chmura musiał sobie wziąć do serca: odwaga nie znaczyła nic w obliczu powtarzalnych karabinów i armat.

Przez dwa dni Siuksowie flankowali sznur żołnierzy, teraz poruszających się w większości pieszo i osłabionych szkorbutem. Amerykanie maszerowali już od miesiąca, nie mając żadnych wieści od generała Connora, a wychudli i zbledli tak, że sprawiali wrażenie, jakby mieli umrzeć od samego światła. Patrząc, jak wyczerpani żołnierze z obolałymi stopami zaczynają zarzynać swoje coraz mniej liczne kościste konie oraz muły i jeść je na surowo, Lakotowie czuli, że mają najlepszą okazję, aby ich unicestwić. Amerykanom kończyła się też amunicja, czego Indianie akurat nie wiedzieli, a wśród oddziałów krążył pomysł, żeby ustawić tabor obronny i stoczyć ostatni bój. W takim byli stanie, gdy prowadzeni przez Jima Bridgera zwiadowcy Connora znaleźli ich obóz.

Podczas marszu na północ Bridger jawił się w oczach Connora jako szczególne indywiduum. Czterdziestopięcioletni generał nie darzył zwiadowcy weterana takim szacunkiem jak młodsi oficerowie. Był za to wystarczająco przewrażliwiony, by uznać za kwestionowanie jego pozycji i reputacji zdanie, które Bridger wypowiedział przed wyruszeniem na wyprawę: „Egzekucje w forcie Laramie doprowadzą do strasznych konsekwencji na szlaku". Teraz, gdy Connor jechał z Bridgerem już od ponad miesiąca, jego negatywna ocena starego trapera jeszcze się pogłębiła. Connor zaczął się zastanawiać, czy sześćdziesięcioletni obecnie Bridger nie stracił swojego instynktu. Twarz zwiadowcy przypominała pooraną szczelinami i uskokami mapę zmartwień, czasem zdawało się, że ma trudności z przypomnieniem sobie położenia przepraw przez rzekę, odpowiednich dla ciężkich wojskowych wozów towarowych. Co więcej, generał nie był zachwycony pogardą, którą Bridger okazywał „cholernym żołnierzom w papierowych kołnierzykach" .

Bridger popełnił też fatalną gafę (zamierzoną lub nie), mianowicie oznajmił generałowi, że Indianie, z którymi starł się nad Tongue, to Arapahowie, a nie Siuksowie czy Czejenowie. Słowa te kłuły Connora jak rzep pod siodłem. Mimo to nikt nie był bardziej szczęśliwy niż pułkownik Cole i jego głodujący oddział, gdy owego chłodnego, szarego wrześniowego dnia 1865 roku ujrzeli odzianego w skóry „Starego Gabe'a".

Bridger powiedział Cole'owi, że kolumna generała Connora jest w odległości niecałych stu kilometrów, a nieco dalej znajduje się obficie zaopatrzony nowy fort. To wystarczyło, by dodać animuszu maszerującym żołnierzom Cole'a, którzy dotarli do prostokątnej budowli z bali pod koniec września. Connor nigdy nie wytłumaczył, dlaczego opóźnił swój marsz, żeby zbudować tę małą palisadę (którą nazwał Camp Connor), co praktycznie oznaczało zduszenie w zarodku jego trójzębowej ofensywy.

Do niepowodzenia jego planu mógł się przyczynić spór z buntownikami z Kansas, podobnie jak wysnuty po walce z Arapahami wniosek, że nieprzyjaciele nie są bezradnymi dzikusami, jak sobie wyobrażał. Co więcej, gdy ludzie Cole'a pod koniec sierpnia krążyli w tę i we w tę, Connor pognał na odsiecz ekipie równającej drogi, która wyruszyła z Sioux City, aby poszerzyć Szlak Bozemana. Osiemdziesiąt dwa wozy towarowe wpadły na trzynaście dni w kleszcze setek Lakotów, dowodzonych przez samego Czerwoną Chmurę, przy przeprawie przez rzekę Tongue niedaleko granicy Wyomingu i Montany. Indianie rozproszyli się, gdy na miejsce przybył Connor. Mimo pozornego sukcesu incydent ten skutecznie zdusił jakąkolwiek nadzieję na otwarcie krótszej drogi do złóż złota, przecinającej rzekę Powder w jej górnym odcinku.

Ogółem rzecz biorąc, jesienna kampania była katastrofą. Armia Stanów Zjednoczonych spędziła cały nadający się do walki sezon na przeczesywaniu Wysokich Równin, a do jej dorobku można zaliczyć wyłącznie błędną ocenę sytuacji, kiepską dyscyplinę i porażki. Kampania, która miała zmiażdżyć Czerwoną Chmurę, spaliła na panewce i tak dalece zniesmaczyła generała Connora, że nawet nie żądał pisemnych raportów od swoich podwładnych. Swoją własną depeszę sformułował zaś tak wymijająco, jak to tylko możliwe. Umniejszył liczbę ofiar wśród żołnierzy – między dwadzieścia a pięćdziesiąt – a straty indiańskie rozdmuchał do niemal absurdalnych rozmiarów, pisząc o dwustu–pięciuset zabitych lub rannych. Tymczasem jeden z jego własnych, niższych rangą oficerów przyznał: „Nie mogę powiedzieć, żebyśmy zabili choć jednego".

Stary fortel

Connor nie wspomniał ani słowem o wielkich stadach wojskowych mułów i dużych amerykańskich koni, które teraz mieszały się z indiańskimi kucami w zimowych obozach. Nie pisał również o gburowatych ochotnikach, którzy ostatecznie w październiku wrócili chwiejnym krokiem do fortu Laramie, a ich mundury były tak obszarpane, że jednemu oficerowi przypominali kolumnę włóczęgów. Oczywiście generał nie napomknął też o własnych zasługach w zamianie neutralnych Arapahów z północy we wrogów.

Natomiast raport wysłany przez Dodge'a do generała Pope'a odmalowywał wyprawę jako wielki sukces. Dodge napisał, że szkieletowa kompania, która teraz stanowiła załogę Camp Connor, jest dla armii amerykańskiej upragnionym punktem oparcia w samym sercu Kraju Rzeki Powder. Ukazał walkę Connora z Arapahami Czarnego Niedźwiedzia jako karę wymierzoną Indianom, „której wcześniej rzadko co dorównywało, a nigdy nie prześcignęło". Musiał pójść na jedno ustępstwo, sugerując, że proponowane przez Union Pacific podejście do Gór Skalistych powinno raczej biec bliżej Platte Południowej niż terytorium Czerwonej Chmury.

Jak na ironię, trasa ta przebiegała mniej więcej wzdłuż ścieżki, którą piętnaście lat wcześniej Bridger wskazał kapitanowi Stansbury'emu. Dodge konkludował, że wszystko, czego trzeba było do ostatecznego zgniecenia wojowniczych plemion z północy i do otwarcia Szlaku Bozemana, to więcej czasu, funduszy i sprzętu.

Jednak stolica straciła już wiarę. Możliwe, że któryś wykształcony członek personelu Andrew Johnsona przypomniał prezydentowi lament antycznego króla Pyrrusa: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni". Nieustanne prośby Dodge'a o więcej ludzi i zapasów kosztowały rząd dwadzieścia cztery miliony dolarów rocznie, czyli trzy miliardy dwieście milionów według dzisiejszego przelicznika, a przecież te pieniądze można było wydać z lepszym powodzeniem na Rekonstrukcję. Rząd nie widział innego wyjścia i postanowił uciec się do starego fortelu, tyle już razy zastosowanego w układaniu się z ludami prerii. Kongres zadecydował, że Stany Zjednoczone zaoferują Indianom z Wysokich Równin nowy traktat. Politycy nie konsultowali się w tej sprawie z generałami, którzy mieli inne pomysły.

Fragment książki Boba Drury,ego i Toma Clavina, „Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów", przełożył Adam Czech, wydanej niedawno przez Wydawnictwo Czarne. Drury to pisarz, dziennikarz nominowany do nagrody Pulitzera. Ostatnio w „Men's Health", wcześniej pracował m.in. dla „ The New York Timesa" i „Vanity Fair". Clavin jest autorem lub współautorem szesnastu książek, wiele lat pisał dla „The New York Timesa", obecnie współpracuje z „Manhattan Magazine".

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Siedzący Byk był wściekły. Miesiąc wcześniej, mniej więcej wtedy, gdy Czerwona Chmura napadł na stację Bridge, Hunkpapowie próbowali wszcząć walkę z garnizonem stacjonującym w forcie Rice w Dakocie Północnej. Mogłoby się wydawać, że idealnie się zgrali, lecz Indianie nie zaplanowali tych symultanicznych najazdów, po prostu czas temu sprzyjał. Mimo to Siedzący Byk odniósł jeszcze mniejszy sukces niż Czerwona Chmura. Przyczyną jego klęski była geografia.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie