Wanda Wiłkomirska: Krucha kobieta z mocnym charakterem

Wanda Wiłkomirska była eksportową artystką PRL, która potem stała się polityczną emigrantką. Na światowych estradach stawała bez kompleksów obok największych sław, nie mniejszą odwagą i uporem odznaczała się w życiu codziennym.

Publikacja: 10.05.2018 17:00

Wanda Wiłkomirska, lata 60., niedługo po debiucie w Nowym Jorku, gdzie kontrakt zaproponował jej sły

Wanda Wiłkomirska, lata 60., niedługo po debiucie w Nowym Jorku, gdzie kontrakt zaproponował jej słynny impresario Sol Hurok.

Foto: PAP

Trzy lata temu koncern Warner Music wydał płytę z wydobytym z archiwów zapisem inauguracji w 1955 roku gmachu warszawskiej Filharmonii, odbudowanego po wojennych zniszczeniach. Wanda Wiłkomirska zagrała wówczas I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego. Kiedy słucha się tego nagrania, trudno wskazać innego artystę, który w minionych sześciu dekadach interpretował ten utwór z równą pasją, czułością i emocjonalnością.

Wanda Wiłkomirska miała wtedy 25 lat i nagrody zdobyte na czterech konkursach w Europie i Polsce. Z Filharmonią Narodową związała się prawie na ćwierć wieku, z jej orkiestrą odbyła kilkadziesiąt podróży zagranicznych. Jako etatowa solistka miała przywilej sprawiania sobie raz w roku na koszt firmy estradowej kreacji.

A potem, po powrocie w kraju występowała nawet w najmniejszych miejscowościach. – Bywały okresy, gdy miałam sto kilkadziesiąt koncertów rocznie – wspominała po latach. Żyła z ciągłym przekonaniem, że nie zdąży opanować kolejnego programu. Ćwiczyła nawet w przedziale wagonu sypialnego. Jeden z jej synów powiedział w przedszkolu, że kiedy się urodził, mama była w Lipsku, bo przecież jej nigdy nie ma w domu.

Gdy została eksportową artystką PRL, nad jej kalendarzem czuwał PAGART, państwowa agencja impresaryjna, rozdzielająca zagraniczne zaproszenia. Jej pozycja artystyczna była jednak tak mocna, że nie musiała na to czekać. Wyznawała zasadę: „Wszędzie graj tak, by zaprosili cię po raz kolejny". Gdyby karierę zaczynała już w wolnej Polsce, byłaby globalną gwiazdą największego formatu, a i tak odniosła nieprawdopodobny sukces. W powojennej historii naszego kraju porównywalny odniósł tylko Krystian Zimerman.

Stawała bez kompleksów wobec największych sław. Potrafiła sprzeciwić się legendarnemu Johnowi Barbirollemu (ćwiczyli razem koncert Brittena), a siła jej argumentów była tak przekonująca, że apodyktyczny dyrygent spokorniał. Zubin Mehta musiał wysłuchać jej wykładu o Szymanowskim, a mówiła tak interesująco, że szybko zaprosił ją na występ z Nowojorskimi Filharmonikami. Przegrała jedynie z Leonardem Bernsteinem. Podczas próby koncertu Czajkowskiego powiedziała w pewnym momencie: – Za szybko. – Dla kogo? Dla pani? – spytał chłodnym tonem Bernstein. – Nie dla mnie. Dla Czajkowskiego – odparła. Więcej razem nie wystąpili.

W jej karierze szczególną rolę odegrał jednak I koncert Szymanowskiego. Zakochała się w nim w 1952 w okresie intensywnych przygotowań do Konkursu im. Wieniawskiego. Pedagodzy zdecydowali, że ma w finale zagrać z orkiestrą utwór Karłowicza. Postanowiła to zmienić, jej profesor zgodził się pod warunkiem, że nauczy się go w ciągu tygodnia. Zadanie wykonała wcześniej i odtąd uważała, że ma ten utwór po prostu we krwi. Towarzyszył jej w wielu ważnych momentach, na przykład podczas debiutu w legendarnej Carnegie Hall w Nowym Jorku w 1961 roku. Twierdziła potem, że nie pamiętała w ogóle, jak grała, z transu obudziły ją dopiero entuzjastyczne okrzyki publiczności. Następnego dnia najsłynniejszy wówczas impresario świata Sol Hurok przyszedł z kontaktem na kolejne występy za rok.

Rodzinne trio

Muzyka została jej przypisana, zanim przyszła na świat. Ojciec Alfred Wiłkomirski, skrzypek, postanowił, że z dzieci stworzy trio, każdemu jeszcze przed urodzeniem przypisując instrument: wiolonczela, skrzypce, fortepian. Zamiar zrealizował, pierworodny syn Kazimierz został wiolonczelistą, Michał skrzypkiem, córka Maria – pianistką. Okazało się to ważne, gdy w czasie I wojny światowej Wiłkomirscy znaleźli się w Rosji. Rodzinne trio występami zarabiało wówczas na utrzymanie swoje i rodziców.

Po 1918 roku z wielkimi perypetiami wrócili do Polski. Alfred Wiłkomirski, który zdobył posadę nauczyciela, a potem dyrektora szkoły muzycznej, postanowił powtórzyć pomysł z drugą żoną, swą byłą uczennicą (pierwsza zmarła przedwcześnie). Ta małżonka okazała się jednak kobietą z charakterem, po urodzeniu syna Józefa, który został wiolonczelistą i dyrygentem oraz w 1929 roku córki Wandy, sprzeciwiła się planom męża.

Wanda została jednak członkiem tria Wiłkomirskiego, gdy zastąpiła przyrodniego brata, Michała, który wyjechał, by leczyć się z cukrzycy w Ameryce. Kazimierz ciągle powtarzał wówczas, że jest mniej utalentowana od Michała. Ćwiczyła zatem z podwójną wytrwałością, a ponieważ wstydziła się chodzić w okularach, uczyła się nut na pamięć, co potem bardzo sobie chwaliła.

Muzyka towarzyszyła jej od zawsze, w domu ciągle ktoś grał, a do pierwszych zadań, gdy była jeszcze malutka, należało wycieranie kurzu z fortepianu. Ojciec kupił jej skrzypce, gdy miała pięć i pół roku, i jak jej brat musiała ćwiczyć codziennie, matce udało się jedynie uprosić męża, by dzieci miały wolne w Boże Narodzenie i Wielkanoc. Nie narzekała, pierwszy koncert dała matce w kuchni, gdy miała sześć lat. Rok później wystąpiła publicznie. Już wówczas zdumiewała niesłychaną łatwością w przyswajaniu sobie melodii.

Po klęsce wrześniowej, wiosną 1940 roku rodzice wysłali Józefa, a następnie Wandę, z Łodzi, gdzie Wiłkomirscy mieszkali, do kuzynów do Warszawy. Uważali, że dzieci tam będą bezpieczniejsze. W latach okupacji zaczęła poważne studia u wybitnych skrzypaczek Eugenii Umińskiej i Ireny Dubiskiej. Kontynuowała je oczywiście po 1945 roku, ale już wkrótce przyrodni brat Kazimierz zaoferował jej debiut z orkiestrą w Krakowie. Niespełna 17-letnia, drobna i wiotka, w krótkie sukience wygląda jak dziewczynka. Podbiła jednak publiczność. Starszy od niej prawie o trzy dekady Kazimierz zaczął ją więc rekomendować innym orkiestrom. Gdy mówiono, że jego przyrodnia siostra to jeszcze dziecko, odpowiadał, że za nią ręczy i to wystarczało.

Żona Rakowskiego

W 1952 roku jej mężem został Mieczysław F. Rakowski. Był wtedy jeszcze skromnym instruktorem partyjnym. Zobaczył ją w hotelu w Berlinie i myśląc, że jest Niemką, powiedział do kolegi: „Patrz, jaka fajna d...". A gdy wieczorem ujrzał ją na koncertowej estradzie, z rozpaczy poszedł się upić. Przedtem jednak przed drzwiami jej pokoju hotelowego zostawił bukiet kwiatów.

Rodzina Wiłkomirskich miała Wandzie za złe, że ten związek przypieczętowała jedynie ślubem cywilnym, z tego samego powodu matka Rakowskiego nie chciała utrzymywać kontaktów z synową, nawet gdy urodziła jej dwóch wnuków. Zmieniła zdanie, kiedy proboszcz w jej wsi zapragnął poznać sławną artystkę.

Kiedy Rakowski został naczelnym „Polityki", coraz bardziej pochłaniały ich własne kariery. Ale tworzyli harmonijną rodzinę, on chadzał na wszystkie jej koncerty w kraju, ona podzielała poglądy męża. Po latach nie odżegnywała się od tego związku. Kiedy w 1991 r. przyjechała do Poznania, by jurorować na Międzynarodowym Konkursie im. Henryka Wieniawskiego, jakaś młoda dziennikarka zapytała ją na konferencji prasowej: – Podobno w przeszłości otarła się pani o Mieczysława Rakowskiego? Odpowiedziała bez wahania: – Owszem, i to tak skutecznie, że mamy dwóch synów.

Legitymację partyjną oddała w 1970 roku, ale tę decyzję chciała podjąć już po Marcu '68. Mieczysław Rakowski i kierowana przez niego „Polityka" były jednak wówczas w trudnej sytuacji, nie chciała jej dodatkowo komplikować swoim postanowieniem. Partyjne władze usiłowały prowadzić z nią rozmowy wychowawcze, potem do negocjacji skierowano żonę Piotra Jaroszewicza, Alicję Solską, która w typowy dla PRL-owskich ideologów sposób usiłowała ją przekonać, że lepiej zmieniać świat, będąc wewnątrz partii. – Są pewne życiowe wybory, do których się dojrzewa – odpowiedziała krótko, uważając sprawę za zamkniętą.

Nigdy jednak nie odcinała się od własnej przeszłości. Jej ulubione, często powtarzane powiedzenie brzmiało: – Ja też strzelałam z „Aurory". Najpełniej rozwinęła je z okazji swych 80. urodzin w długim wywiadzie udzielonym Teresie Torańskiej: „Chodziłam na 1 Maj w czerwonym krawacie i wymachiwałam czerwoną chorągiewką. Wcale się tego nie wstydzę. Byłam dziewczynką, która należała do akowskiego harcerstwa, roznosiliśmy po domach tajne gazetki. I jednocześnie dziewczynką, która przeżyła Powstanie w Warszawie. Po Powstaniu udało mi się dotrzeć do rodziców w Łodzi, z Koluszek szłam pieszo. Do Łodzi przyjechały radzieckie czołgi. I była wielka radość. Wyzwolili nas i będzie polska szkoła. A potem miałam dość".

W latach 70. podpisywała listy protestacyjne, związała się z KOR-em, zbierała pieniądze dla represjonowanych. Jej nazwisko znikało z recenzji, telewizja kasowała te fragmenty zarejestrowanych koncertów z jej udziałem, ale tym przejmowała się najmniej. Rakowski szanował jej decyzje, co nie znaczy, że akceptował. Zresztą od 1979 r. nie byli już małżeństwem, ale rozstali się nie z powodów ideowych, w jego życiu pojawiła się inna kobieta.

Emigracja nocą

Koncert w Paryżu miała 10 grudnia 1981 roku, dwa dni później jej dorosły już syn Włodek (imię dostał po słynnym pianiście Horowitzu), który już wtedy mieszkał za granicą, żegnając się z nią na lotnisku, zapytał: – Czy ty do Polski nie wracasz o ten jeden raz za dużo? Gdy dotarła do Warszawy, pobiegła natychmiast do mieszkającego najbliżej niej przyjaciela Jerzego Markuszewskiego. Był już internowany.

Bezpieka groziła jej całkowitym zakazem występów nie tylko za granicą, ale i w kraju, a Wiłkomirska miała termin kolejnego koncertu, tym razem w RFN. Urzędnik w niemieckiej ambasadzie obiecał jednak, że gdy tylko dostanie paszport, może przyjść nawet w nocy, a otrzyma wizę. PAGART wydał paszport w piątek po południu, urzędniczka dodała zaś, że poinformowano niemieckiego kontrahenta, że Wiłkomirska odwołuje poniedziałkowy występ w Koblencji z powodu braku wizy. Pobiegła do ambasady, prosząc także o telefon do jej agenta w Niemczech, by w Koblencji potwierdził, że jednak zagra. Do samochodu znajomego, który jechał na operację do Szwajcarii, zapakowała skrzypce, suknie koncertowe oraz nuty i oboje ruszyli w drogę.

W tamtych dniach do jej mieszkania przyszedł Mieczysław Rakowski. Nie był pewien, czy w ogóle go wpuści, ale ona nigdy nie unikała trudnych rozmów. Usiłował tłumaczyć powody wprowadzenia stanu wojennego, mówił o groźbie kolejnego powstania i o tym, że historia wszystko osądzi. Na koniec dodał: – Po co ty to robisz, po co? Przecież ten walec cię zgniecie. Ja nie będę cię zawsze chronić.

– Wolę, żeby ten walec mnie zgniótł, niż stać z boku i patrzeć, jak gniecie on moich znajomych – odpowiedziała i to był koniec ich wzajemnych relacji. Znacznie później nie chciała czytać wydanych przez niego dzienników, w których pisał o niej niezwykle ciepło. Pamiętała jednak, że nigdy nie oczekiwał od niej, by dla synów i domu zrezygnowała z kariery. Robił wszystko, by mogła koncertować, choć gdy zostawał z dziećmi, to na ogół pozwalał im się bawić, a sam siadał do pisania.

Nowa energia

Gdy po wyjeździe z Polski dotarła do Niemiec, wydawało się jej, że zamknęła za sobą drzwi na zawsze. Ponadto kontakty musiała nawiązywać niemal od nowa. Na wysyłane do kraju zapytania o daty dostępne w jej kalendarzu PAGART odpowiadał, że przecież Wanda Wiłkomirska nie koncertuje. Powoli jednak odbudowała terminarz koncertowy, a poza tym spostrzegła, że nie musi występować tyle co dawniej, bo nareszcie to ona dostawała całe honorarium. Wcześniej zabierał je PAGART, artystom wypłacając jedynie dietę. Z tego powodu obraził się kiedyś na nią przyrodni brat Michał mieszkający w USA. Gdy koncertowała w Nowym Jorku, zadzwonił do niej z Houston, zapraszając do siebie. – Nie mam pieniędzy na bilet – odpowiedziała zgodnie z prawdą, a on uznał, że musi być okropną sknerą.

Osiadłszy w Niemczech, uczyła się właściwie życia od nowa. – Znalazłam się w kraju, w którym wszystko funkcjonuje normalnie – opowiadała potem. – Nie musiałam rano wyruszać na polowanie, żeby zdobyć coś do jedzenia. Nie stałam w kolejkach po miejscówkę na pociąg, po bilet lotniczy. Podchodzisz do kasy, kupujesz bilet, wsiadasz do pociągu i za chwilę jesteś na przykład w Monachium. Wysiadasz z pociągu, taksówka, hotel, wszystko mi dają, jest gotowe, idę na próbę, wracam. Nagle zostałam z olbrzymią ilością czasu i wolnej energii, gotowa i dojrzała do nowego zadania.

Z tego też powodu w 1983 r. przyjęła posadę profesora w Hochschule w Mannheim i odkryła nową pasję – nauczanie, przed którym długo się wzbraniała. – Na początku wszystkiego musiałam się domyślać – przyznała później. – Kazałam sobie wstawić takie wielkie lustro do sali, jak w balecie, i gdy coś komuś nie wychodziło, to sama brałam skrzypce i przyglądałam się, dlaczego komuś wychodzi, a temu komuś nie? Dopiero na tych moich królikach doświadczalnych naprawdę mnóstwo się nauczyłam. I zaznałam nowej dla mnie, niewiarygodnej radości, kiedy nagle widać, że jakaś rada zaczyna skutkować i człowiek zaczyna grać dobrze.

Odkryła tę profesję także dlatego, że od dawna prześladowała ją myśl, że może będzie chciała występować o jeden dzień za dużo. Była bowiem świadkiem niejednej zburzonej w ten sposób legendy. Z tego też względu stosunkowo wcześnie rozstała się z ukochanymi koncertami Szymanowskiego. Nie potrafiła im już tchnąć w tę muzykę tej samej energii co kiedyś.

Do Polski przyjechała w 1990 roku. W Filharmonii Narodowej zagrała koncert innego emigranta, Andrzeja Panufnika. – Bałam się, że kiedy stanę na estradzie, starzy znajomi powiedzą: Ach, to już cień dawnej Wandy! – zwierzała się potem. – Dopiero moja druga wizyta przebiegała w normalnej muzycznej atmosferze, bez szaleństwa towarzyszącemu pierwszemu przyjazdowi. Przyjechałam po prostu koncertować

Zawsze jednak przyjmowano ją entuzjastycznie. Bywała często, ale tylko jak gość. W 2009 roku Filharmonia Narodowa zorganizowała jej 80. urodziny. Powiedziała wówczas, że jest szczęśliwa, że nie musi grać, zaprezentowała za to swoich uczniów. Zamknąwszy zaś etap własnej kariery, zrealizowała inne marzenie: zamieszkała w Australii, w której zakochała się już w 1969 roku, kiedy dała tam 37 koncertów. Wyjeżdżając, płakała z powodu rozstania z tym krajem.

W Australii, gdzie w latach 80. osiedlił się jej drugi syn, Artur (imię dostał po innym wielkim pianiście, Arturze Rubinsteinie), także zajęła się nauczaniem, a poza tym cieszyła się życiem. – W Sydney, choć to duże miasto, nie ma tłoku, nikt się nie przepycha, a mieszkańców nie denerwują kwestie, na które nie mają wpływu. Panuje szalony luz, swoboda ubioru, ludzie nie gapią jedni na drugich, nie krytykują – opowiadała. Zawsze jednak podkreślała, że jej domem pozostanie na zawsze Warszawa, mimo że w latach 80. oddała polski paszport i potem przyjeżdżając do ojczyzny na koncerty, płaciła podatki jak inni cudzoziemcy. Prowadziła w Polsce kursy dla młodych skrzypków, często nie biorąc za nie pieniędzy. – Pamiętam, co powiedział kiedyś Henryk Szeryng, który zaprosił mnie do Paryża na prowadzone przez siebie lekcje – mówiła. – Przyznałam mu się, że nie stać mnie na taki wyjazd, a on zapłacił za mój pensjonat w Paryżu, mówiąc, że oddam kiedyś te pieniądze swoim uczniom.

Kiedy zaczął dokuczać jej artretyzm, sprzedała na aukcji ukochane cytrynowozłote XVIII-wieczne skrzypce Guarnieriego, dla siebie kupiła ich kopię. A gdy pytano, czy nie żal jej, że już nie gra, odpowiadała: – Przecież gram nadal, palcami dzieci, które uczę.

A na inne pytanie, czyją muzykę zabrałaby na bezludną wyspę, zmarła 1 maja Wanda Wiłkmirska zawsze odpowiadała: – Wszystko, co zgubisz, czego szukasz, znajdziesz w Bachu.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Trzy lata temu koncern Warner Music wydał płytę z wydobytym z archiwów zapisem inauguracji w 1955 roku gmachu warszawskiej Filharmonii, odbudowanego po wojennych zniszczeniach. Wanda Wiłkomirska zagrała wówczas I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego. Kiedy słucha się tego nagrania, trudno wskazać innego artystę, który w minionych sześciu dekadach interpretował ten utwór z równą pasją, czułością i emocjonalnością.

Wanda Wiłkomirska miała wtedy 25 lat i nagrody zdobyte na czterech konkursach w Europie i Polsce. Z Filharmonią Narodową związała się prawie na ćwierć wieku, z jej orkiestrą odbyła kilkadziesiąt podróży zagranicznych. Jako etatowa solistka miała przywilej sprawiania sobie raz w roku na koszt firmy estradowej kreacji.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie