Robin Dunbar: Pchły plotki a ewolucja języka

Kiedy związek osiąga sta­dium większej intensywności, porzucamy język i powracamy do przedwiecznych rytuałów wzajemnego dotykania i bezpośred­niej stymulacji.

Aktualizacja: 02.05.2017 20:52 Publikacja: 02.05.2017 00:01

Masajscy wojownicy śpiewają i tańczą, by zaimponować damom. Pieśni podkreślają męskie zalety śpiewaj

Masajscy wojownicy śpiewają i tańczą, by zaimponować damom. Pieśni podkreślają męskie zalety śpiewających.

Foto: Wikipedia, Bjorn Christian Torrissen

Chociaż jesteśmy gotowi przyjąć, że język zaczął się od kon­wencjonalnych małpich wokalizacji, istnieją dwa rywalizujące ze sobą poglądy co do następnego kroku w jego ewolucji. Pierw­szy głosi, że język rozwinął się jako forma pieśni, wzmacniając podobne do tańca rytuały, których celem było koordynowanie stanów emocjonalnych grupy. Według drugiego język wyewo­luował, aby umożliwić wymianę informacji o innych członkach grupy. Skłaniałem się zawsze do założenia, że drugi pogląd za­wiera całą prawdę, to znaczy, że język rozwinął się w celu umoż­liwienia wymiany informacji społecznej. Jasne jest jednak, że pieśni grają bardzo ważną rolę w naszym życiu, zalety tej teorii powinny więc zostać wzięte pod uwagę.

Jedną z bardziej intrygujących cech ludzkiego zachowania jest zakres występowania pieśni i tańca w naszym życiu społecz­nym. W żadnym znanym społeczeństwie nie brak tych dwóch zjawisk, lecz kiedy zastanowić się nad tym chwilę, oba są dziw­nymi czynnościami. Śpiew kojarzymy oczywiście z wieloma ga­tunkami zwierząt, takimi jak ptaki czy gibbony, których poranne popisy chętnie nazywamy śpiewem. Najczęściej jednak „śpiew" ptaków czy naczelnych należy do mechanizmów obrony rewiru lub poszukiwania partnera.

Z pewnością ludzki śpiew pełni również te funkcje. Masaj­scy wojownicy śpiewają i tańczą, by zaimponować zgromadzo­nym damom. Pieśni mężczyzn w tych okolicznościach podkre­ślają niezmiennie męskie zalety śpiewających. Nie tak często wprawdzie reklamujemy nasz stan posiadania za pomocą pio­senki, ale przystępowanie do walki z pieśnią na ustach nie na­leży wśród mężczyzn do rzadkości. Maorysi z Nowej Zelandii, podobnie jak wiele ludów polinezyjskich, posługują się rytu­alną pieśnią jako środkiem zastraszenia wrogów przed bitwą. Zwyczaj podtrzymuje narodowa drużyna rugby Nowej Zelandii. Idące w bój regimenty szkockie zawsze poprzedzane są przez dudziarzy. Wierności tradycji dowiedli Szkoci niedawno, w cza­sie lądowania aliantów na plażach Normandii. Śpiewamy na­sze hymny narodowe na boiskach sportowych z intensywnością, którą rzadko wykazujemy przy innych okazjach.

Nie wszystkie jednak śpiewy i tańce pełnią w społeczeń­stwie ludzkim tego rodzaju funkcje. Śpiewamy w kościele i wo­kół ogniska obozowego, w barach i teatrach, w okolicznościach, które mają mało wspólnego z nacjonalizmem, bitwami czy po­szukiwaniem partnera. Dlaczego to robimy? Paradoksalnie, szu­kając odpowiedzi na to pytanie, znajdziemy, być może, wyja­śnienie dla pewnej ludzkiej cechy, która jest naprawdę trudna do wytłumaczenia, mianowicie dla naszej wyjątkowej gotowo­ści do poddawania się woli kogoś innego. Psychologia tłumu na­leży do najdziwniejszych i do najbardziej przerażających aspek­tów ludzkiego zachowania.

Już w latach 60. XX wieku psychologowie zidentyfikowali zjawisko, które stało się znane pod nazwą niebezpiecznego prze­sunięcia: jeżeli poprosi się kogoś o wyrażenie opinii na jakiś te­mat albo o ustosunkowanie się do czegoś, co można określić jako skrajne (na przykład do kary śmierci), ludzie dadzą na ogół wyraz poglądom całkiem umiarkowanym. Ale jeżeli pozwoli się im najpierw przedyskutować sprawę w grupie, wynikiem będzie opinia znacznie radykalniejsza. Widzimy ten sam mechanizm w religii: pozostawieni samym sobie ludzie są umiarkowani i to­lerancyjni, ale w grupach ich stosunek do odmiennych poglądów czy zachowań staje się bardziej radykalny. Nierzadko wynikiem tego jest dżihad, święta wojna przeciwko niewiernym. Temu nie­zwykłemu zjawisku zawdzięczamy krucjaty, Irlandię Północną, Rwandę, Jugosławię i mnóstwo wojen etnicznych, zamieszek na tle rasowym oraz przejawów nacjonalistycznej wendety, nie mó­wiąc już o dziwacznej sprawie fatwy skazującej na śmierć pisa­rza Salmana Rushdiego, hańbiących historię naszego gatunku od niepamiętnych czasów.

Wydaje mi się, że okrężne wyjaśnienie leży w rzadko za­uważanym aspekcie pieśni i tańca: oba są zajęciami bardzo kosz­townymi pod względem zużycia energii. Oczywiście, jesteśmy wszyscy intuicyjnie tego świadomi. Ileż to razy zdarzyło nam się stoczyć z parkietu w takim stanie, że nie mogliśmy już zro­bić ani jednego kroku? Muzykom i śpiewakom też nie jest ła­two; pod koniec przedstawienia cali są zlani potem. Śpiew, jak wie to każda potencjalna diwa, jest ciężką pracą: żeby wyko­nać ją dobrze, potrzeba ogromnej kontroli oddechu i artykula­cji, a to wymaga niemałej praktyki.

Niski głos, wysoki wzrost

Podejrzewam, że nie przez przypadek najbardziej poruszający i nastrojowy jest śpiew wykonywany w najniższych rejestrach głosu. Przykładem jest ba­sowe skandowanie liturgii Kościoła ortodoksyjnego. Niskie tony są trudne do wydawania i wymagają z reguły pojemnych prze­strzeni cielesnych funkcjonujących jak rezonatory. Istnieją do­brze udokumentowane przypadki z królestwa zwierząt (gatun­ków tak różnych, jak żaby i jelenie) dotyczące niskich dźwięków używanych do odstraszania przeciwników. Mają one sygnalizo­wać, że wydający je osobnik jest naprawdę okazały. Głęboki ryk, jak nazywają to biolodzy, działa, bo jest sygnałem trudnym do podrobienia. Tylko największe zwierzęta są w stanie dobywać z siebie najgłębsze głosy i ponosić związane z tym koszty ener­getyczne. Głęboki głos oznacza duże i mocne ciało.

Nawet my, ludzie, ustępujemy bez wahania tym, których uważamy za większych. Schodzimy z drogi ludziom większym od nas na ulicy i przepychamy się przed mniejszych. Problem ten dotyczy przede wszystkim kobiet – z powodu ich drobniej­szej postury. Niektóre z nich przypisują błędnie ten rodzaj za­chowania „naturalnej" męskiej agresywności w stosunku do ko­biet, ale duzi mężczyźni zachowują się tak samo w stosunku do mniejszych od siebie mężczyzn, a duże kobiety są równie skłonne do tego w stosunku do małych kobiet.

Skutki tych niepisanych zasad zachowania wychodzą na światło dzienne w dziwnych i nieoczekiwanych sytuacjach. Na przykład w żadnej kampanii prezydenckiej w USA (wyboru dokonuje się między dwoma kandydatami) od czasów ostatniej wojny nie wygrał niższy kandydat. Kiedy Dukakis kandydował przeciwko Bushowi w 1988 roku, jego doradcy nalegali, aby podczas telewizyjnej debaty obaj panowie nie stali obok siebie na tej samej mównicy. Mównica ustawiona w normalny spo­sób sięgałaby mającemu prawie 190 centymetrów Bushowi do piersi, Dukakisowi dochodziłaby do brody. Doradcy tego ostat­niego obawiali się, że sam ten fakt pozbawiłby ich szefa możli­wości zwycięstwa. Wysokość mównicy regulowano więc tak, że zawsze znajdowała się na tej samej względnej wysokości w sto­sunku do każdego z mówców. Kierownictwa kampanii wyborczych są obecnie bardzo skrupulatne w przestrzeganiu zasady, by kandydaci nigdy nie musieli stać obok siebie, jeśli znacząco różnią się wzrostem.

Sam z siebie język nie cementuje grup. Potrzeba czegoś głębszego i bardziej emocjonalnego niż zimne

Sam z siebie język nie cementuje grup. Potrzeba czegoś głębszego i bardziej emocjonalnego niż zimne argumenty słowne.

Fotolia

Często zaskakuje nas niski wzrost naszych idoli, kiedy wreszcie spotykamy się z nimi twarzą w twarz. Najczęstszy ko­mentarz wypowiadany przez ludzi po spotkaniu królowej Anglii brzmi: „Ależ ona jest niska! Myślałem, że jest dużo wyższa!".

Oczekujemy, że ludzie potężni i wpływowi będą wysocy. Zapy­tani o przymiotniki opisujące ludzi sukcesu i tych, którym się nie powiodło, lub przywódców i podwładnych, ludzie częściej biorą pod uwagę słowa takie, jak „wysoki", „inteligentny" i „przy­stojny" do opisania ludzi sukcesu. I okazuje się, że nie są zupeł­nie w błędzie. Z badań wynika, że ludzie sukcesu są przeciętnie wyżsi. Badania przeprowadzone w Niemczech przez A. Schuma­chera dotyczące zależności między wzrostem a sukcesami akade­mickimi i przynależnością do grupy społecznej wykazały, że star­sze rangą pielęgniarki są wyższe niż ich niższe rangą koleżanki, stolarze fachowcy wyżsi niż niefachowcy, wzięci adwokaci wyżsi niż ci z mniejszym wzięciem i szefowie na eksponowanych stano­wiskach w przemyśle wyżsi niż ich koledzy ze średniego poziomu zarządzania. Czy dzieje się tak dlatego, że wyżsi ludzie są inteli­gentniejsi, czy też z powodu naszej tendencji do ustępowania im – pozostaje do ustalenia. W każdym razie wydaje się, że wysocy ludzie potrzebują mniejszego wysiłku, by odnieść sukces. Jeżeli masz wzrost poniżej przeciętnego, często musisz nie mieć skrupu­łów, by osiągnąć ten sam poziom sukcesu – syndrom Napoleona.

Uciekanie się do niskich, brzusznych tonacji jest niemal uni­wersalne w kulturach ludzkich w sytuacjach, w których chcemy zrobić trwałe wrażenie. W pieśniach bitewnych wojownicy Ma­orysów i Masajów nucą, pomrukują i stękają w najniższych re­jestrach. Dobrzy mówcy publiczni nie piszczą, lecz obniżają tembr głosu. Adolf Hitler ryczał w swoich porywających tłumy mowach. I nie bez kozery Margaret Thatcher, słuchając dorad­ców, ćwiczyła się w obniżaniu głosu pół oktawy, kiedy została liderem brytyjskiej Partii Konserwatywnej w 1975 roku. Gdyby nie usłuchała ich rady, całkiem możliwe, że nie osiągnęłaby tak druzgocącego zwycięstwa w wyborach w 1979 roku.

Właściwie doradcy Margaret Thatcher chcieli, żeby brzmiała bardziej jak mężczyzna. Powinno to uświadomić nam, że głosy chłopców mutują w okresie dojrzewania i stają się niż­sze, głębsze od głosów kobiet. Dlaczego tak się dzieje – zawsze pozostawało zagadką. W końcu chłopcy i dziewczynki dają so­bie dobrze radę ze swoimi wysokimi głosami, a kobiety ro­bią to przez całe życie. Teoria głębokiego ryku podsuwa nam możliwą odpowiedź: podczas lat aktywności seksualnej ludz­kie samce znajdowały się pod intensywnym naciskiem selek­cyjnym w kierunku rozwinięcia głębszych głosów. Aby zdobyć partnerkę, mężczyźni musieli konkurować między sobą o dostęp do kobiet, a głośne pojedynki słowne były (i są) częścią procesu rozstrzygania tego rodzaju konfliktów. Kobiety nie potrzebują niższych głosów, ponieważ nie konkurują z mężczyznami ani między sobą w taki sam sposób. Jednak prawie na pewno do­lewały oliwy do ognia doboru seksualnego swoją wrażliwością na głębokie męskie głosy (...).

Jednak pieśń i taniec to coś więcej niż po prostu głęboki ryk. Tańcząc i śpiewając, czujemy się dobrze. Wywołuje to eu­foryczne szczyty, jak również poczucie szczęścia i ciepła. Obie te czynności są ciężką pracą, obie należą do idealnych sposobów wytwarzania substancji narkotycznych w mózgu – co jest prawie na pewno przyczyną, dla której czujemy się tak świetnie po wy­stępie. A więc dlaczego przywiązujemy się do tego szczególnego efektu i oddajemy tym zajęciom z takim zapałem? Uważam, że odpowiedzi trzeba szukać w fakcie, że ludzie żyją w bardzo du­żych grupach, a duże grupy bardzo trudno utrzymać razem dłuż­szy czas. Zawsze istnieje ryzyko fragmentaryzacji z powodu ście­rających się interesów tak wielu różnych jednostek, nie mówiąc już o destruktywnej roli darmozjadów. W miarę zwiększania się rozmiaru grupy rozwijają się frakcje o przeciwnych poglądach i zaczynamy brać stronę to jednej, to drugiej z nich.

Muzyka i dotyk

Utrzymanie razem wielkich grup potrzebnych rozwijają­cemu się gatunkowi ludzkiemu do przetrwania musiało wyma­gać niemało wysiłku. Nawet teraz nie przychodzi nam to łatwo. Wyobraźmy sobie próby koordynacji życia 150 osobników na lesistych terenach Afryki ćwierć miliona lat temu. Same słowa nie wystarczą. Nikt nie zwraca uwagi na misterne argumenty. To emocjonalne, porywające mowy mobilizują do działania, roz­grzewają do białości i wprawiają w trans, dzięki któremu zdolni jesteśmy porwać się na wszystko, bez względu na ryzyko. Pieśń i taniec grają tu ważną rolę: rozbudzają emocje i lepiej niż co­kolwiek innego stymulują produkcję substancji narkotycznych wywołujących stany podniecenia i euforii.

Według antropologa Chrisa Knighta koordynowanie grup ludzkich poprzez posługiwanie się rytuałami synchronizującymi stany emocjonalne wszystkich członków zbiorowości jest bar­dzo starą cechą ludzkiego zachowania, zbiegającą się w czasie z rozwojem ludzkiej kultury i języka. Knight uważa, że do ko­ordynowania zachowania wewnątrz grupy za pomocą rytuałów konieczny jest język i że mogło to być ostatecznym bodźcem do jego ewolucji. Chodzi o to, że aby móc powiedzieć, jak robią to Buszmeni: „Udawajmy, że jesteśmy antylopami, i zatańczmy ta­niec antylop" (taniec, w którym celebruje się pierwszą menstru­ację młodej dziewczyny, znak, że staje się ona członkiem grupy kobiet), konieczne jest posiadanie języka.

Knight ma na pewno rację, że języka używa się do sforma­lizowania rytuału i kierowania nim. Nie jestem jednak całkiem przekonany, że język rozwinął się specjalnie po to, aby umoż­liwić istnienie rytuału. Uważam, że język rozwinął się w celu ułatwienia wchodzenia w związki za pomocą wymiany infor­macji społecznej i został później porwany na użytek tych półreligijnych zachowań, przyczyniając się do sformalizowania może już wcześniej istniejących praktyk. Tańce antylop póź­nego plejstocenu nie były prawdopodobnie skonstruowane for­malnie ani połączone ze specyficznym wydarzeniem, lecz miały raczej charakter nieformalnych, spontanicznych poczynań, cze­goś w rodzaju sobotnich popołudni spędzanych na tarasie lo­kalnego klubu futbolowego. Tańce te wydają się naprawdę pra­starymi rytuałami. Język pozwolił nam na sformalizowanie ich spontaniczności, nadając im w ten sposób większą spoistość i wyposażając je w metafizyczną lub religijną treść. Sądzę jed­nak, że musiało to zajść podczas rewolucji wyższego plejsto­cenu, kiedy napotykamy pierwsze dowody wierzeń religij­nych i myśli symbolicznej.

To z kolei kieruje nas nieoczekiwanie do jednego z naj­dziwniejszych aspektów języka, do jego zupełnej nieudolności na płaszczyźnie emocjonalnej. Język jest cudownym wynalaz­kiem do przekazywania czystej informacji, ale zawodzi nas zu­pełnie, kiedy chcemy wyrazić to, co się dzieje w najgłębszych zakamarkach naszych dusz. W takich sytuacjach często „brak nam słów". Język stwarza świetne szanse nawiązywania związ­ków osobistych: potrafimy za jego pomocą dowiedzieć się wiele o osobie, z którą możemy sobie wyobrazić zadzierzgnięcie zna­jomości lub wejście w sojusz. Kiedy jednak związek osiąga sta­dium większej intensywności, porzucamy język i powracamy do przedwiecznych rytuałów wzajemnego dotykania i bezpośred­niej stymulacji. W tym przełomowym momencie naszego ży­cia iskanie – z całego dziedzictwa po naczelnych – ponownie wydobywa się na powierzchnię jako sposób wzmacniania więzi. Robimy to, ponieważ kontakt fizyczny porusza nas głęboko i uspokaja w sposób niedostępny dla języka. Dzieje się tak dla­tego, że monotonne głaskanie i ocieranie się stymuluje produk­cję substancji narkotycznych dużo skuteczniej niż wypowiada­nie jakichkolwiek słów.

Paradoksalnie, akurat wtedy, kiedy zabieraliśmy się do wykorzystania wszystkich zalet języka, musieliśmy wrócić do bardziej prymitywnych procesów. Kiedy nabieraliśmy zdolno­ści argumentowania i rozumowania, okazało się, że do spaja­nia naszych grup i zapewnienia ich skutecznego funkcjonowa­nia potrzebowaliśmy bardziej prymitywnych mechanizmów emocjonalnych. Język dał nam szansę dowiadywania się o so­bie nawzajem, zadawania pytań i dawania odpowiedzi dotyczą­cych tego, co kto robi i z kim. Sam z siebie język nie cemen­tuje grup. Potrzeba czegoś głębszego i bardziej emocjonalnego niż zimne argumenty słowne. Wydaje się, że potrzebowaliśmy muzyki i fizycznego dotyku. Mamy najfantastyczniejszą ma­szynerię pamięciowo-rachunkową w przyrodzie, najwyrazist­szy system komunikacyjny, najbardziej wyrafinowane umysły, a jednak w ostatecznym rozrachunku jesteśmy zależni od pry­mitywnych sztuczek hormonalnych. To one umożliwiają nam zachowanie spójności naszych grup i utrzymanie skupienia na wspólnym celu, co jest nieodzownym warunkiem naszego prze­trwania i skutecznego rozmnażania się.

Fragment książki Robina Dunbara „Pchły plotki a ewolucja języka", tłum. Tomasz Pańkowski, wydanej na początku kwietnia przez Copernicus Center Press. Autor, antropolog, profesor psychologii ewolucyjnej Uniwersytetu w Oksfordzie, opublikował dotąd m.in.: „Nowa historia ewolucji człowieka", tłum. Bartłomiej Kucharzyk, (Copernicus Center Press, 2013) „Człowiek. Biografia", tłum. Łukasz Lamża (Copernicus Center Press, 2015) „Anatomia miłości i zdrady. Co nauka mówi o namiętnościach człowieka?", tłum. Zuzanna Lamża (Copernicus Center Press, 2016].

Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Chociaż jesteśmy gotowi przyjąć, że język zaczął się od kon­wencjonalnych małpich wokalizacji, istnieją dwa rywalizujące ze sobą poglądy co do następnego kroku w jego ewolucji. Pierw­szy głosi, że język rozwinął się jako forma pieśni, wzmacniając podobne do tańca rytuały, których celem było koordynowanie stanów emocjonalnych grupy. Według drugiego język wyewo­luował, aby umożliwić wymianę informacji o innych członkach grupy. Skłaniałem się zawsze do założenia, że drugi pogląd za­wiera całą prawdę, to znaczy, że język rozwinął się w celu umoż­liwienia wymiany informacji społecznej. Jasne jest jednak, że pieśni grają bardzo ważną rolę w naszym życiu, zalety tej teorii powinny więc zostać wzięte pod uwagę.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie