Historia dziecka jest dramatyczna. W pewnym momencie jego niemal dwuletniego życia zdiagnozowano u niego chorobę mózgu, która stopniowo odbierała mu kolejne umiejętności. Obecnie dziecko jest podłączone do tlenu i sztucznie karmione, i właśnie sztuczną wentylację chcą mu wyłączyć brytyjscy lekarze ze szpitala dziecięcego w Liverpool's Alder Hey. Medycy uznali, że najlepszą opcją będzie zakończenie jego „półwegetatywnego" życia przez zapewnienie mu „godnej śmierci". Sąd podzielił tę opinię, ale rodzice uważają, że dziecko ma prawo być podtrzymywane przy życiu, a być może także leczone. Watykański szpital Bambino Gesu wyraził wolę zaopiekowania się chłopcem, lecz z kolei sąd i lekarze z Wielkiej Brytanii przekonują, że stan zdrowia chłopca jest zbyt ciężki, żeby go przewieźć do Włoch. Nie jest jasne, dlaczego – choć sami chcą go odłączyć od aparatury i tym samym skazać na śmierć – tak bardzo niepokoi ich fakt, że w trakcie podróży coś może mu się stać.

Darujmy sobie jednak złośliwości, bo ta sprawa niewątpliwie jest skomplikowana. Jeśli uznać, że sztuczna wentylacja jest tzw. uporczywą terapią, która wywołuje niebywałe cierpienie, to niewątpliwie lekarze mają prawo odłączyć chłopca od aparatury i otoczyć go jedynie opieką paliatywną. Nie wydaje się jednak, by tak było. Sztuczna wentylacja to bowiem normalna, przynajmniej na obecnym etapie rozwoju medycyny, procedura medyczna, a nie uporczywe podtrzymywanie przy życiu. Nie sposób zatem uznać, że odłączenie od niej to dopuszczalne zaprzestanie uporczywej terapii. Argumentem za takim rozwiązaniem nie jest także brak nadziei na poprawę, a nawet rzekome cierpienie (rzekome, bo inni lekarze zaprzeczają temu, by chłopiec rzeczywiście cierpiał). Decyzja o odłączeniu od aparatury jest zatem w takim przypadku raczej eutanazją bierną niż zaprzestaniem terapii.

Można się oczywiście o to spierać, bez pełnej dokumentacji medycznej trudno formułować zobiektywizowane opinie, ale... niezależnie od wszystkiego nie wydaje się, by głównymi arbitrami w takich sytuacjach powinny być sądy i lekarze, a nie rodzice. I tu dochodzimy, być może, do kluczowego momentu. Otóż kolejne wyroki brytyjskich sądów – by przypomnieć tylko sprawę Charliego Garda – odbierają rodzicom prawo do decydowania o sposobach leczenia ich własnych dzieci. I nie chodzi tu wcale o pieniądze, bo w obu przypadkach rodzice nie chcą pieniędzy od brytyjskiego systemu, ale o to, że to lekarze i sądy, a nie rodzice, mają być decydentami w kwestii dzieci. Takie podejście jest zaś zwyczajnie niebezpieczne, bowiem – a nie jest to wcale trudno sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę coraz częstsze zapewnienia o tym, że w Danii czy na Islandii udało się zwalczyć zespół Downa poprzez masowe aborcje – wyobraźmy sobie sytuację, w której lekarze stwierdzają, że siedmiolatek z zespołem Downa nie rokuje wyleczenia. Niewątpliwie jest to prawda, ale czy oznacza to, że można mu podać śmiertelny zastrzyk? Nie brak bioetyków, którzy powiedzą, że jeśli z zespołem Downa skorelowana jest jakaś dodatkowa wada, to w zasadzie nie widać przeszkód, by nie dokonać w takiej sytuacji eutanazji. A że nie zgadzają się rodzice, to przecież – jak pokazują historie zarówno Alfiego Evansa, jak i Charliego Garda – nie jest problem.

Dlatego warto protestować przeciwko skandalicznym wyrokom. I dobrze, że robi to także Kościół.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95